Skocz do zawartości

Peak Label


Ralf

Rekomendowane odpowiedzi

Rozgrywki jeszcze nie rozpocząłem. Jest przygotowana do startu, ale najpierw piszę wstęp. Przydługawy może, ale lepsze to, niż sucha kariera oparta na odcinkach w stylu "zagraliśmy z tymi i tymi, padł wynik taki i taki". Zresztą podejrzewam, że gdy rozpocznie się właściwa rozgrywka, jakakolwiek fabuła siłą rzeczy ustąpi miejsca tejże rozgrywce, bo nigdy nie byłem mistrzem łączenia fabuły z rozgrywanymi meczami, itd.

  • Lubię! 3
Odnośnik do komentarza

Zbliżał się start rundy wiosennej w Polsce, w związku z czym mijały właśnie ostatnie dni, w które miałem czasu dostatek. Poprzednie dni spałem na kanapie w salonie, a w międzyczasie odwiedziłem Ikeę, gdzie wypatrzyłem dla siebie nowe, przyjemne łoże, na które pozwalały mi akurat fundusze, więc niezwłocznie je zamówiłem. Później dogadałem się z pewnym znajomym, który miał samochód dostawczy, a gdy na niego czekałem, stargaliśmy po schodach z Dariuszem stare łóżko z sypialni, wynosząc je na podwórko. Wraz ze znajomym wrzuciliśmy je na pakę dostawczaka i wywieźliśmy na działkę, którą przekazali mi rodzice jakiś czas temu, gdzie odpaliłem kumplowi za fatygę, a Darkowi zaproponowałem działkową szklaneczkę Peak Labela w środku zimy.

 

– Powiesz mi w końcu, po co wlekliśmy tutaj to łóżko? – zapytał Dariusz, gdy mój znajomy zamknął pakę i odjechał z klekotem diesla pod maską jego wozu.

 

– Gdybym powiedział ci od razu, stwierdziłbyś, że mnie pojebało – odparłem. – Poczekaj tu chwilę.

 

Wszedłem do domku, w którym trzymałem na działce kuchenkę, zlewozmywak, stolik chowany na zimę i inne szpargały przydatne w sezonie grillowym. Spośród gratów na tyłach wygrzebałem kanister, w którym zostało sporo benzyny do kosy spalinowej. Z blatu obok starej kuchenki zgarnąłem paczkę zapałek i uzbrojony w oktanowy arsenał ruszyłem zdecydowanym krokiem w stronę ustawionego na środku działki mebla, który dotąd stał w sypialni w domu.

 

– Pojebało cię? – ożywił się Darek, z papierosem zastygłym w połowie drogi do ust. – Co ty wyprawiasz?

 

– Zrobimy sobie małe ognisko. Ciekawy jestem, jak smakuje Peak Label, gdy patrzy się na tak miłą scenerię.

 

Darek patrzał zdumiony, jak z fanatycznym zapałem otwieram zamaszyście korek staroświeckiego kanistra, a gdy zacząłem rozlewać benzynę po materacu, wyglądając jakbym odprawiał jakiś rytuał szaleńca, już cicho rechotał. Nie protestował i tylko przyglądał się, jak przygotowuję ognisty pokaz. Gdy skończyłem, zamknąłem kanister i odstawiłem go na bezpieczną odległość. Wyciągnąłem z paczki jednego z ostatnich pall malli, jakie jeszcze miałem, po czym zapaliłem go jedną z zapałek zabranych z blatu przy kuchence.

 

– Do piekła! – zawołałem, rzucając płonącą zapałkę na nasączone paliwem łóżko.

 

Jeśli ktoś myślał, że benzyna po prostu zapala się tak, jak na filmach, był w błędzie. Opary paliwa niemal wybuchają, a dopiero wtedy zaczyna się palić. Tak właśnie było teraz – najpierw rażące w oczy gwałtowne buchnięcie płomieni, a potem rude wstęgi tańczące z czarnym jak smoła dymem. A tenże dym przypominał mi ciemne włosy mojej byłej ukochanej kobiety, bo teraz to była już ostatecznie, definitywnie i nieodwołalnie moja była kobieta. I ten ogień, zdający się wspinać po ciemnych włosach, potraktowałem jako symbolikę oczyszczenia. Płomienie całkowicie opanowały materac i zajęły się trawieniem drewnianych elementów, aż z łóżka niebawem miały zostać tylko osmalone druty i stelaże oparć.

 

– Nie szkoda ci tego materaca? Był całkiem dobry – zapytał Dariusz.

 

– Przede wszystkim ten materac należało spalić – odparłem z przekonaniem. – On pieprzył ją w tym łóżku, założę się, że nie raz, nie dwa, a na pewno całe dziesiątki. W ten materac wytarło się sporo potu tego skurwysyna. A kto wie, czego jeszcze, poza potem. Niech płonie w pizdu.

 

– O tym nie pomyślałem. W sumie... chyba zrobiłbym tak samo.

 

– Nie dziwię się, bo jesteś w końcu tak samo stuknięty, jak ja – powiedziałem. – Inaczej na pewno nie trzymalibyśmy się tyle lat. To co? Może po grzdylu?

 

Wyniosłem stolik przed domek, postawiłem na nim cztery szklanki – dwie na whisky i dwie na Coca-Colę – i polałem Peak Labela. W kilka chwil potem wypiliśmy po inauguracyjnym, opatuleni w zimowe kurtki. Przełknąłem napój bogów i chuchnąłem, uwalniając do atmosfery opar wypitego właśnie trunku. Nie odstawiając szklanki spojrzałem na płomienie wijące się na tym, na czym spędziłem z moją byłą miłością tyle nocy przez ostatnie pięć lat.

 

– Wiesz? Z każdym kolejnym razem przekonuję się, że Peak Label to bardzo uniwersalny alkohol, doskonały na każdą okazję – powiedziałem, nie odrywając wzroku od ognistego spektaklu. Rude płomienie rzucały fantastyczną pomarańczową poświatę na zaszroniony, pogrążony w zimowym śnie trawnik. – Czy chcesz zalać smutki, opić radość, uczcić wzniosłą chwilę... Czy po prostu się sponiewierać, bo akurat masz taką ochotę. Peak Label sprawdzi się we wszystkich wymienionych, jak chyba żadna inna flaszka.

 

– Teraz już wiesz, dlaczego ci tę whisky poleciłem? – spuentował moją wypowiedź Dariusz. – W ogóle możliwe, że będę miał dla ciebie pewną propozycję na przełom maja i czerwca, tylko najpierw będę musiał wiedzieć, co postanowią w robocie.

 

Dariusz nie zdradził mi szczegółów, bo jeszcze nie było to podobno nic pewnego. Miałem zamiar cierpliwie poczekać, ale było warto, choć początek wydawać się mógł bardzo niefortunny.

  • Lubię! 4
Odnośnik do komentarza

Nie wierciłem Dariuszowi dziury w brzuchu. Wróciłem do pracy, sypiając jak król w moim nowym, pachnącym nowością, nieskalanym przez nic łóżku i cierpliwie dokładałem ziarnko do ziarnka, podążając ku własnym zawodowym planom. Pod koniec lutego zadzwonił mój telefon. Darek. Dobrze, że nie zadzwonił kilka minut później, bo szykowałem się pod prysznic po męczącym dniu, gdy moi chłopcy z juniorów rozgrywali spotkanie pod moją wodzą, a ja wojowałem słownie z ich nawiedzonymi ojcami i innymi wujkami, którzy jak zwykle stali niedaleko linii bocznej i darli się w kółko: "nie kiwaj się, wyjeb to w aut, nie strugaj Messiego, to nie Hiszpania". Na własnej skórze przekonywałem się o tym, o czym mówił Michał Globisz dziesięć lat temu. Zaraza, przez takich jak oni mordowane są talenty w Polsce. Nie kiwaj. Wypierdol. Czego Jaś się nie nauczy, czy jakoś tak zaczynało się to powiedzenie.

 

– Co tam, Darek? – odebrałem.

 

– Przypomnij mi, mistrzuniu, jak pracujesz pod koniec maja i w czerwcu? – spytał Dariusz. – Nie orientuję się zanadto, kiedy wam się te rozgrywki kończą.

 

Przewertowałem pamięć, uświadomiwszy sobie, że do tej pory nie wybiegałem myślami zanadto w przyszłość.

 

– Czekaj, chwilkę... Dobra, wygląda to tak, że w połowie maja kończą się rozgrywki trampkarzy, juniorów i innych niskich kategorii wiekowych. Później czeka mnie trochę roboty papierkowej, a w ostatnim tygodniu maja zaczynam urlop. Długi urlop, aż do lipca.

 

– Świetnie, zajebiście wręcz – ucieszył się Dariusz. – Powiedz mi, miałeś jakieś plany?

 

– W zasadzie... miałem zamiar odwiedzić Peru. Wiesz, mieliśmy sporo podróżniczych planów z Nikolą...

 

– Kruczy syf, chyba nie zaczniesz znowu pierdolić na jej temat? – westchnął Darek tonem, jakby mówił: oh, shit, here we go again. – Myślałem, że już ci przeszło, tak jak mi wtedy powiedziałeś na działce.

 

Nagle się zaśmiałem, bo poczułem raptowny przypływ radości. Choć w tym roku, dwa tysiące dziewiętnastym, miałem kończyć trzydzieści lat, to nadal pamiętałem okres dojrzewania i burzy hormonów. Ileż to nie padało wtedy słów ze strony co wrażliwszej młodzieży, sfrustrowanej pierwszymi zawodami miłosnymi, jaka to miłość nie jest durna, jak to nie chcieliby się wyzbyć wszelkich uczuć za pstryknięciem palcami. Gdy o tym pomyślałem, odkryłem, dlaczego tak zrobiło mi się do śmiechu. Uświadomiłem sobie, że teraz dokładnie to mi się udało, dzięki wyznaniom Ewy. Pamiętałem oczywiście o Nikoli i cały czas uważałem, że była najpiękniejszą kobietą, z jaką dane mi było być, ale nie bolało mnie już serce. Traktowałem to wyłącznie jako miłe wspomnienia, nic więcej.

 

– Darek, teraz to ja muszę ci powiedzieć, że nigdy się nie zmienisz – rzekłem, podśmiewając się cały czas. – Zawsze musisz wchodzić mi w słowo i wydawać oceny, nim skończę mówić.

 

– Czyli co? Nie muszę ci pokazywać, jak uderzył samolot w wieżę World Trade Center, traktując twoje czoło z otwartej ręki?

 

– Nie, daj spokój – odparłem, utrzymując radosny ton. – Mógłbym się przed tym obronić, ale wolałbym się w szambie utopić, niż kiedykolwiek z tobą pobić. Gdybyś mi nie przerwał, jak zwykle, wiedziałbyś, że lubię mówić czysto informacyjnie. Innymi słowy, panocku, miałem w tym roku lecieć z tą czarownicą do Peru, ale skoro plany poszły się chędożyć, i to dosłownie, to końcówkę maja i calutki czerwiec mam wolne, niczym tegoroczny bolid Williamsa.

 

– Ha! Doskonale, to chciałem usłyszeć! – ucieszył się Darek. – Szybka piłka, bez zbędnego lania wody: szefostwo wysyła mnie na czerwiec w miesięczną delegację do Chorwacji. Sprawy czysto służbowe, ale chyba jasny szlag by mnie trafił, gdybym miał tam siedzieć tyle czasu sam, nie mając otworzyć gęby do kogokolwiek, kto powie cokolwiek po polsku.

 

Kochałem zagraniczne podróże. Uwielbiałem upajać się tym specyficznym klimatem pobytu w obcym państwie, obserwując miejscową kulturę, krajobrazy, słuchając języka i czerpiąc z tego czystą przyjemność. Brakowało mi tego, gdy przed rokiem przechodziłem epizod kierowcy międzynarodowego – owszem, przemierzyłem kilka krajów, ale jazda samymi autostradami, na których w większości ani ładnego widoku, ani zabytków, ani innych smaczków, szybko staje się nudna, monotonna. Doprawdy, chwila-moment i nagle autostrada w Niemczech, Włoszech, Austrii, czy Francji jest niemalże taka sama.

 

– Jesteś tam? Halo, halo?

 

– Jestem, Darek, spokojnie – odpowiedziałem. – Posłuchaj...

 

– Jeśli nie możesz, to trudno, ale nie ukrywam, że...

 

– No żeż kuźwa, znowu mi przerywasz! – wtrąciłem – Człowieku, kurwa, nie musisz mnie na to namawiać! Dawaj mi szczegóły, kiedy jedziemy, czym jedziemy, dokąd dokładnie, i wszystko, co może okazać się przydatne.

 

– Myślisz, że chce mi się tyle gadać przez telefon? – zapytał zaczepnie.

 

No tak, typowy Dariusz, nigdy nie traci głowy.

 

– Rozumiem cię – przytaknąłem z pokorą. – Kiedy?

 

– Piątek po południu?

 

– Wieczorem, bo po południu gramy kolejne spotkanie. Ale przyda mi się potem odreagowanie, bo jak sobie pomyślę, że znów będę musiał przepychać się z tymi tatusiami, to...

 

– Świetnie, to rezerwuję sobie wieczór, a w tym czasie wszystkich won, nikt się do mnie dodzwoni.

 

– Siódemka Peak Labela, czy litr? – zapytałem.

 

Darek zastanowił się chwilę.

 

– Litr – odpowiedział z przekonaniem.

 

– Jestem u ciebie w piątek o 19, przywiozę flaszkę. Teraz dla odmiany ty zorganizuj zagrychę i przepoję.

 

I to było tyle. Szybka akcja, u nas nigdy nie było zbędnego pieprzenia. Konkretne pytania, konkretne odpowiedzi, momentalne ustalenie. Uwielbiałem czekać na przygody, a ta miała szansę być pierwszorzędną.

  • Lubię! 2
Odnośnik do komentarza

Do umówionego posiedzenia z Darkiem, który miał mi opowiedzieć o szczegółach majowo-czerwcowego wyjazdu, pozostawały dwa dni. Nie wiedzieć dlaczego, w ciągu ostatniego roku to właśnie w środy czułem się najbardziej zmęczony i senny, nawet jeżeli dzień spędziłem na kompletnym leniuchowaniu, nie ruszając palcem w jakiejkolwiek sprawie wymagającej trochę zaangażowania fizycznego, czy też umysłowego. Teraz nie było inaczej, więc gdy na zegarze wybiła godzina 21, oczy powoli mi się przymykały i zacząłem szykować się do snu. Pościeliłem sobie moje łoże, przygotowałem śniadanie na rano, które później wsunąłem do lodówki – wczesnym rankiem przed wyjazdem do klubu nigdy nie chciało mi się jeszcze bawić z szykowaniem jedzenia, więc wolałem to zrobić przed pójściem spać, a w zamian za to ciut dłużej pospać – a na koniec przeszedłem się po domu, tradycyjnie zimą zamykając wszystkie okna, a zostawiając otwarte tylko nieduże okienko w łazience przy otwartych drzwiach, by mieć zapewniony dopływ świeżego powietrza.

 

Po tym wszystkim pogasiłem kolejno wszystkie światła, na koniec to ostatnie w sypialni, po czym nastawiłem budzik, upewniłem się, że w całym mieszkaniu jest ciemno, i zanurkowałem w pościel, nakrywając się wygodnie puchową kołdrą. Nie musiałem długo czekać na sen, który przyszedł do mnie, nim zdążyłem się zorientować, że odpływam. Gdybym tylko potrafił tak zawsze, a nie tylko w środy lub pod wpływem alkoholu, na pewno bym się nie pogniewał.

 

Obudziło mnie głuche klapnięcie o bliżej nieokreślonej godzinie w środku nocy. Nieokreślonej, bo zamiast odruchowo spojrzeć na zegarek w telefonie, moją uwagę przykuło coś zupełnie innego. Jako że ocknąłem się twarzą w stronę przeszklonych mozaikowym szkłem drzwi między sypialnią a korytarzykiem, zauważyłem na tymże szkle miodową poświatę. W głębi mieszkania świeciło się światło. Uniosłem się do pozycji półsiedzącej, podpierając się na łokciu i powoli przeanalizowałem swoje działania, nim się położyłem. Najpierw pozamykałem okna, a na koniec wszystko pogasiłem – w kuchni, w salonie, zajrzałem do ciemnego przedpokoju, a na koniec zgasiłem światło w sypialni. Wobec tego powoli ściągnąłem z siebie kołdrę i po cichu wygramoliłem się z łóżka.

 

Uchyliłem drzwi i wystawiłem głowę, badając teren w lewo, a potem w prawo. Świeciło się w kuchni i w salonie. W kuchni trudniej było się ukryć, właściwie to nie było wręcz gdzie, zatem skierowałem się wpierw tam. Szybko stwierdziłem, że jest tu pusto, okno pewnie zamknięte. Zbadałem włącznik. Był ewidentnie w pozycji włączonej, więc nie ma mowy o żadnym przebiciu. Zajrzałem nawet w tak absurdalne miejsca, jak ciemna szpara między lodówką a ścianą nieopodal okna. Upewniwszy się, że nikogo ani niczego nie przeoczyłem, pomyślałem o salonie. Tam jest więcej możliwości.

 

Podszedłem do szuflady obok zlewu i odsunąłem ją. Wyjąłem długi nóż do chleba. Już miałem ruszyć w kierunku salonu, gdy po chwili zastanowienia wróciłem się do szuflady. Odłożyłem nóż i sięgnąłem po tłuczek do mięsa. Chwyciłem go pewnie w prawą dłoń i przyjrzałem się przedmiotowi, starannie ważąc go w ręku. To chyba również nie najlepszy pomysł. To nie są Stany Zjednoczone, tylko Polska. Tutaj napastnik ma większe prawa, niż jego ofiara. Zarówno nożem, jak i tłuczkiem do mięsa można łatwo zabić, jeśli ktoś wie jak. A ja wiedziałem. Krav maga. Na treningach przerabialiśmy różne scenariusze, a trener często powtarzał, by walce używać wszelkich przedmiotów, które mogą się sprawdzić. Z takimi rzeczami, jak ostry lub twardy sprzęt kuchenny, byliśmy za pan brat, a mi nie śpieszno było ani za kratki, ani do tłumaczenia się najpierw na dołku, a potem przed sądem.

 

Schowałem tłuczek i zasunąłem szufladę. Spojrzałem pod stół i już wiedziałem. Podniosłem taboret. O ile nie potraktuję nim drania ciosem z góry w nieosłoniętą głowę, na pewno go nie zabiję, a zawsze lepiej, gdy między nim a mną będzie taboret, którym sparuję cios i przejdę do działania.

 

Uzbrojony w wymyślną broń ruszyłem pewnie do salonu i zacząłem go przetrząsać. Jedna szafa, druga, przestrzeń za sofą, potem podniesienie długiego obrusu na ławie, który zwisał aż do dywanu. Nigdzie żadnego intruza, ani nawet śladów, że ktoś się tutaj kręcił teraz, czy też wcześniej, gdy spałem. Również w salonie przyjrzałem się włącznikowi, który był włączony, ale zauważyłem coś, co wprawiło mnie w konsternację. Zwykle "klapacz" był cały upalcowany, gdyż nie zaprzątałem sobie głowy jego regularnym polerowaniem, a tym razem był czyściutki, zupełnie jak nowy ze sklepu. Z szybkich oględzin wynikło, że nic z domu mi nie zginęło, śladów włamania nie znalazłem, drzwi miałem pozamykane na cztery spusty, a żadnej innej drogi nie było. Dwa kliknięte włączniki światła i oba bez jakichkolwiek śladów po palcach, bo sprawdziłem też "klapacz" w kuchni. Kto i po co miałby...? Albo może co miałoby...?

 

Uznawszy, że nie mam nic więcej do zrobienia, postanowiłem wrócić spać. Zanim jednak to zrobiłem, zatrzasnąłem również okienko w łazience, przez które i tak nawet dziecko by się nie zmieściło, a na klamce drzwi wejściowych ustawiłem pustą butelkę po piwie, która przy choćby jej dotknięciu spadłaby i z hukiem rozbiłaby się na parkiecie obok wycieraczki, natychmiast mnie budząc.

 

Nim zasnąłem, przypomniałem sobie, że tuż przed obudzeniem się miałem jakiś sen o Chorwacji. Nie pamiętałem z niego za wiele, prócz tego, że był jakiś dziwny i niezbyt miły.

Odnośnik do komentarza

– I co z tego, że zostawiła ci wtedy swoje klucze na stole? – zapytał Dariusz, gdy opowiedziałem mu to, co się działo w nocy ze środy na czwartek, a on oczywiście szukał wszelkich racjonalnych wyjaśnień. – Już tyle razy ci mówiłem, żebyś nie wierzył nigdy kobiecie, dobre rady ci dawałem. Wierzyłeś za każdym razem, gdy mówiła, że cię kocha? Wierzyłeś. Więc gdzie ona teraz jest? Dlaczego jej tu z nami nie ma lub przynajmniej nie czeka na ciebie w domu? To samo z kluczami. Skąd masz pewność, że przezornie nie dorobiła specjalnego kompletu, nic ci o tym nie mówiąc?

 

Odrzuciłem głowę na oparcie kanapy.

 

– Darek, ty naprawdę masz mnie za idiotę, prawda? – Nachyliłem się nad stołem i dolałem whisky do obu szklanek, które były już prawie puste. – Jeszcze w styczniu, zanim puściliśmy z dymem to pieprzone łóżko, wymieniłem zamek w drzwiach w ramach procesu odcinania jej dostępu do mnie. Zatem gdyby nawet wykonała sto kopii tego klucza, wszystkie sto mogłaby wsadzić sobie w pizdę. Czy wszystkie na raz, czy po kolei osobno.

 

Odstawiłem zroszoną butelkę, ująłem w dłoń szklankę i jednym pociągnięciem opróżniłem ją w połowie, a na przedramionach wystąpiła mi gęsia skórka.

 

– Poza tym, po co miałaby do mnie łazić po nocach? Niczego u mnie nie zostawiła, a na pewno dobrze wie, że po tych wszystkich numerach nawet nie otworzyłbym jej drzwi. Tak samo, jak wie o tym, że jej "Alvaro" chyba by ją rozszarpał na strzępy, gdyby dowiedział się, że łaziła do swojego byłego mężczyzny, i to jeszcze po nocy. Może jest kawałem skurwysyna po wyroku, ale nie uwierzę, że ma iloraz inteligencji kredensu. Na pewno przewyższa go choć o te kilka punktów IQ. 

 

– Tej, a może on czegoś u ciebie szukał? – zapytał Dariusz, wsuwając pall malla w usta. – To by nawet do niego pasowało, wiele razy słyszałem, że puszka zmienia ludzi, nawet jeżeli siedzieli za coś innego, niż włam.

 

Machnąłem ręką, odrzucając również ten scenariusz.

 

– Zauważyłbym jakieś ślady, poza tym obudziło mnie nie samo światło wpadające przez przeszklenie w drzwiach, lecz jakieś donośne pacnięcie, zupełnie jakby jakaś książka, na przykład gruba encyklopedia, upadła płasko na podłogę. Gdy to był on, grasujący po moim domu, połamałbym mu ręce i nogi, zanim zdążyłby wyjść niepostrzeżenie, nie zostawiając absolutnie żadnych śladów. Między tym odgłosem a moim wyjściem z sypialni nie upłynęła nawet minuta. Za nic nie zdążyłby, działając na tyle powoli i ostrożnie, by pozostać bezszelestnym.

 

– W takim razie ja się poddaję, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy – oznajmił Dariusz, drapiąc się po głowie dłonią z pall mallem sterczącym między palcem wskazującym a środkowym. – Chociaż zawsze lepiej byłoby, gdyby istniało jakieś proste, racjonalne wyjaśnienie.

 

– Jeżeli o to ci chodzi, to nie, niczego w środę nie piłem, ani tym bardziej nie paliłem, by zapomnieć pogasić światła.

 

– No właśnie, to mnie martwi. Kilka lat temu pewien mój znajomy, mówili na niego Cyna, opowiadał mi, że czasami po nocach słyszy gdzieś na strychu szuranie, jakby ktoś przesuwał tam po podłodze rupiecie lub drapał jakimś narzędziem. Mówił mi, że to nie były odgłosy uciążliwe, ale nie dawało mu spokoju, co jest ich źródłem. Któregoś razu odwiedziłem go na chwilę, by podrzucić mu jego bluzę, którą u mnie zostawił, kiedy wpadł obejrzeć finał Ligi Mistrzów, a gdy się zbierałem, przypomniało mu się o strychu i zapowiedział, że w nocy ma zamiar tam wejść i sprawdzić, czy czasem nie zalęgły się szczury, które mogły powodować te hałasy.

 

– I co się okazało? – spytałem, wysłuchawszy każdego słowa.

 

– To, że widziałem go wtedy po raz ostatni. Tydzień później dowiedziałem się, że nie żyje – powiedział Dariusz, pocierając przedramię. – Sąsiedzi skontaktowali się z policją, bo nie widzieli Cyny już od kilku dni i zaczęli się niepokoić. Przyjechali, od razu z pogotowiem i strażą pożarną na wypadek, gdyby trzeba było wyważać drzwi. Przeszukali dom i znaleźli go martwego na strychu, w totalnej ciemności. Po prostu leżał na podłodze, dokładnie nad własną sypialnią, twarzą do ziemi. Żadnych ran, sekcja nie wykazała wewnętrznych obrażeń. Nie znaleźli żadnej przyczyny zgonu, zupełnie jakby serce przestało pracować ot tak.

 

Cyna, dawny znajomy Darka, poszedł w miejsce, z którego dobiegały go odgłosy, i już stamtąd nie wrócił. Ja zaś w środową noc poszedłem w oba miejsca, w których samo zapaliło się światło – do kuchni i do salonu. Sądziłem, że te wszystkie przypadki musiały być zbiegiem okoliczności. A jeżeli nie, to albo miałem furę szczęścia, albo...

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

Tym razem musiałem przyznać, że po długiej przerwie trafił mi się w końcu dzień, w którym nie miałem formy do picia. Owszem, nawet teraz Peak Label gładko przelatywał przez gardło, ale zaczął siadać mi na głowę mocniej, niż przy dowolnym poprzednim posiedzeniu z Dariuszem. Choć sugerował, bym położył się spać u niego na kanapie, to jednak podziękowałem, ale zapewniłem, że zapamiętam na przyszłość.

 

– Pewny jesteś? – pytał, gdy wiązałem buty, opierając się całym ciężarem o boazerię, by się nie wywalić. – Pościelić kanapę to chwila roboty, a kogo jak kogo, ale ciebie zawsze przekimam.

 

– Tak, jestem pewny, spokojnie – odpowiedziałem, choć ostatnie słowo zapewne brzmiało bardziej jak: "spokooije". – Wolę się przemęczyć czterdzieści minut w autobusie, a rano obudzić się sponiewierany we własnym łóżku, niż wyczołgać się u ciebie z kanapy, a potem jechać sponiewierany autobusem, gdy czterdzieści minut będzie trwało czterdzieści godzin.

 

Darek przyznał mi trochę racji, ale nigdy mnie do niczego nie zmuszał. Ostatecznie jednak i tak tę noc spędziłem na kanapie, tyle że nie u Dariusza.

 

W pobliże swojego domu dojechałem autobusem nocnej linii, a potem nieco chwiejnym krokiem pokonałem osiemset metrów dzielące mnie z przystanku do drzwi wejściowych. Wtoczyłem się do przedpokoju, z pełną uwagą zamykając za sobą drzwi i przekręcając wszelkie możliwe spusty, łącznie z kluczem w otworze pod klamką. Z ustawienia na tejże pustej butelki po piwie zrezygnowałem, gdyż w tym stanie mogłem ją co najwyżej stłuc, a na swoim miejscu nie ustałaby ani sekundy. Jeszcze w autobusie rozważałem, czy nie przedzwonić do Ewy, by poprosić ją o wybadanie, czy czasem Nikola nie miała zamiaru kręcić się koło mojego domu w środę w nocy, ale uznałem, że telefony pod wpływem alkoholu to kiepski pomysł.

 

Gdy zostawiłem w przedpokoju buty, nie poszedłem od razu w stronę sypialni, lecz bez zapalania światła wszedłem na wprost do salonu, by usiąść na kanapie i chwilę odpocząć. Wtedy właśnie głowa musiała osunąć mi się na oparcie, a ja w otchłań snu. Peak Label krążący we krwi, zmęczenie i egipska ciemność, jaka panowała w mieszkaniu, zrobiły swoje.

 

Miałem chory sen z gatunku tych, jakie nie zdarzają się zbyt często, ale z początku i tak nie byłem pewny, czy to na pewno tylko sen. Przechodziłem z salonu do sypialni, wodząc rękami po ścianach przedpokoju. Miałem wrażenie, że kilka kroków przede mną widzę jakiś kształt, więc sięgnąłem do włącznika, by po chwili światło zalało pomieszczenie. Choć nigdy nie oglądałem "Ringu", to nie miałem wątpliwości, co przed sobą zobaczyłem – kobieca postać, czarne włosy opadające w upiorny sposób na twarz, głowa pochylona. Zaczęła się zbliżać, a ja nie mogłem się ruszyć. Wyciągnęła ku mnie dłonie z rozpostartymi palcami, mrucząc coś niezrozumiale. Stalowe palce zacisnęły się na mojej szyi, zagłębiając się dokoła jabłka Adama. Podniosła głowę, a jej włosy osunęły się na boki. Zobaczyłem tę twarz... Tym razem nie była już taka sympatyczna, jak kiedyś. To była Nikola. Stalowe palce już prawie wyrywały mi krtań. Próbowałem krzyczeć, ale z moich ust wydobył się tylko przypominający chaotyczne trzaski szum.

 

W tym momencie ocknąłem się na kanapie, już niemal zupełnie trzeźwy. Leżałem na boku, a wokół szyi zawinięte miałem własne ramię, które naciskało mi gardło. Za oknem nadal było ciemno, ale salon rozświetlał skokowy biały blask. Podniosłem się do pozycji siedzącej, ze zdumieniem zauważając włączony telewizor naprzeciwko kanapy. Na ekranie nie było żadnego programu; obraz śnieżył, a uszy drażnił trzaskający szum, jaki towarzyszył telewizyjnym zakłóceniom za czasów nadajników naziemnych. Pilot leżał na podłodze, dokładnie przed telewizorem, wycelowany w odbiornik. Wstałem, powlokłem się do niego, podniosłem pilot i wróciłem na kanapę, ze ściągniętymi brwiami przyglądając się to śnieżącemu ekranowi, to pilotowi.

 

Przełączyłem na następny kanał. Śnieg. Na jeszcze następny. Ekran nadal śnieży, a salon wypełnia trzask zakłóceń. Przeleciałem kilkanaście kolejnych kanałów, na każdym z nich oglądając to samo śnieżenie i słuchając tych samych zakłóceń. Nie działała telegazeta, ani podgląd programu, na którym wyświetlało się tylko czarne, puste pole.

 

Nacisnąłem czerwony przycisk w pilocie, wyłączając telewizor. Salon na powrót spowiła ciemność oraz głucha cisza. Słyszałem własny oddech.

 

– Co to, kurwa, było? – mruknąłem do siebie pod nosem.

 

Obejrzałem się dokoła, wyławiając z mroku kształty mebli. Absolutna cisza. Nacisnąłem przycisk na pilocie, włączając telewizor ponownie.

 

Tym razem nie zobaczyłem już śnieżenia. Ekran wypełniały pionowe kolorowe paski, a towarzyszył im ciągły, piskliwy sygnał. Obraz kontrolny również widniał na wszelkich możliwych kanałach, na jakie tylko przełączałem. Nim znów zgasiłem telewizor, mimowolnie sprawdziłem, czy nie ma w pobliżu żadnych mokrych śladów.

 

– Szlag, rano koniecznie muszę zadzwonić do Ewy – wymamrotałem odkładając pilot i podnosząc się z kanapy. – Byle do maja. Jedźmy, Darek, do tej Chorwacji, bo już nie wiem, co jeszcze mnie tu czeka.

 

  • Lubię! 1
  • Uwielbiam 1
Odnośnik do komentarza

Gdy tylko dospałem i uznałem, że nie jest jeszcze zbyt wcześnie, pochwyciłem telefon i wybrałem odpowiedni numer z listy kontaktów. Po trzech sygnałach usłyszałem Ewę.

 

– Cześć. Wybacz, że dzwonię z samego rana, ale mam do ciebie małą-wielką prośbę – powiedziałem od razu. – Wydaje mi się, że ostatnio ktoś był u mnie w domu w nocy.

 

– Co ty opowiadasz? To nie brzmi za dobrze. Nie wiem jeszcze, jak miałabym ci pomóc, ale musisz mi to opowiedzieć.

 

– Opowiem, nie martw się, ale to za chwilę – oznajmiłem. – Słuchaj, zastanawiałem się, kto to mógł być, o ile faktycznie ktoś był w środku. Jest właściwie tylko jedna osoba, która doskonale zna mój dom i może mieć jakiś klucz, mimo że w styczniu wymieniłem zamek.

 

Przez krótką chwilę w słuchawce panowała cisza. W tym czasie wolną ręką podniosłem z ławy pilot i włączyłem telewizor. Wszystko wróciło do normy, na ekranie ujrzałem "Kawę czy herbatę". Przełączyłem na inny, losowy kanał i wbiłem się w połowie "Tuż przed tragedią" na National Geographic. Wyłączyłem odbiornik i odłożyłem pilot.

 

– Myślisz, że mogła to być Nikola? – odezwała się w końcu Ewa.

 

– Może nie wierzę w to zbytnio, ale właśnie tak myślę. Tym bardziej, że teraz w nocy znów miałem pewien dziwny przypadek. Zanim uznam, że mój dom coś nawiedziło, chcę wykluczyć wszelkie inne możliwości.

 

– Rozumiem. Co mam zatem zrobić?

 

– Chciałbym cię poprosić, byś postarała się ustalić, czy Nikola czasem nie próbowała złożyć mi wizyty, czy to za dnia, czy nocą – powiedziałem. – Jakie masz z nią obecnie układy?

 

– Cóż, nadal nie najlepsze, ale zamienimy czasem parę słów – przyznała Ewa. – Ostatnio nawet...

 

– Ewa, zatrzymaj się na chwilkę – wszedłem jej szybko w zdanie, nim powie coś, czego nie chciałbym usłyszeć. – Nie musisz mi mówić, co u niej słychać. Wręcz nie chcę tego wiedzieć, bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Nie zrozum mnie źle, jestem ci bardzo wdzięczny za to, że dzięki tobie wyzwoliłem się z uczuć, ale nie chcę kusić losu. Gdy uda ci się cokolwiek ustalić, powiedz mi tylko: "tak, wybierała się do ciebie" lub: "nie". Tylko tyle, bez szczegółów.

 

– Dobrze, masz moje słowo. Odpowiem ci w najkrótszy sposób – zapewniła. – To nie będzie za proste, bo nie chcę, by odniosła wrażenie, że o niej myślisz, ale zobaczę, co da się zrobić. A teraz opowiedz mi o tym, co się u ciebie stało, bo umieram z ciekawości.

 

Opowiedziałem wszystko Ewie, krążąc w kółko po salonie i przekładając telefon do drugiego ucha, gdy pierwsze miałem rozgrzane do granic możliwości. Później wybrałem się do klubu przeprowadzić z moimi juniorami rozbieganie po meczu, w trakcie którego nie obyło się bez słownych przepychanek z przeklętymi tatusiami i wujkami. Czekając na meldunek od Ewy miałem jedynie nadzieję, że nie wsadzę przysłowiowego kija w mrowisko. Kwestię Nikoli i wszystkiego innego, co z nią związane, chciałem mieć zamkniętą i odłożoną na półkę. Wolałem zapamiętać ją taką, jaka była przez tamte pięć lat, zanim jej odbiło, i powspominać czasem tylko te dobre chwile.

Odnośnik do komentarza

Ewa oddzwoniła mi trzy dni później – domyślałem się, że próba sprytnego podejścia Nikoli, by nie uruchomić w niej żadnych domysłów, kosztowała ją niemało główkowania. Zgodnie z moją prośbą, a jej obietnicą, otrzymałem krótką i jasną odpowiedź, a gdy ją usłyszałem, nie mogłem się zdecydować, czy to dobrze, czy źle; Ewa powiedziała mi: "nie, Niki nie myślała nawet o tym, by się do ciebie wybierać". Czułem gdzieś w powietrzu, że chce mi jeszcze o czymś powiedzieć, ale uszanowała moją prośbę. Z jednej strony poczułem pewien rodzaj ulgi, bo słyszałem w sobie głos nadziei, że już nigdy więcej nie zobaczę Nikoli na żywo, ale z drugiej to zapalone światło w niewyjaśnionych okolicznościach... Ten telewizor, który włączył się nie wiadomo jakim cudem, a na każdym możliwym kanale najpierw widniało trzaskające śnieżenie, a potem obraz kontrolny...

 

Delirka wprawdzie nie wchodziła w grę, ale i tak rzadziej pozwalałem sobie na choćby szklaneczkę Peak Labela, co nie było takie trudne, bo Dariusz miał sporo na głowie, toteż i nie było zbyt wielu okazji, by się spotkać. Cokolwiek działo się w domu, cokolwiek to było, nie rozgościło się na stałe, dzięki czemu przez kolejne dwa miesiące sypiałem w miarę dobrze i spokojnie.

 

Przyszedł maj roku dwa tysiące dziewiętnastego, a wraz z nim z wolna końca dobiegały rozgrywki piłkarskie w Polsce. W okolicy połowy miesiąca zakończyłem swój pierwszy sezon pracy jako menedżer – poszło całkiem nieźle, zajęliśmy z moimi młodzikami miejsce w środku tabeli ligi juniorskiej, co satysfakcjonowało mnie tym bardziej, że moim zadaniem nie było wygrywanie wszystkiego, co się da, lecz przygotowanie narybku do drużyny U-18, z którego przynajmniej część chłopaków miała za kilka lat zostać ważnymi graczami pierwszego zespołu. Albo po jednym udanym sezonie zostać sprzedanymi natychmiast za granicę, bo przecież do dziś w tym kraju lepiej jest rozpuszczać talenty i liczyć pieniądze, niż zadbać o wzrost poziomu piłkarskiego ligi.

 

Po ostatnim meczu sezonu chłopcy mieli już wolne, mogąc skupić się na innych ważnych rzeczach, na przykład na poprawianiu ocen w szkole. Ja zaś zasiadłem do roboty papierkowej, która była ostatnią rzeczą, jaka dzieliła mnie od rozpoczęcia urlopu i wyjazdu do Chorwacji na trzy tygodnie, gdzie miałem odpocząć, odreagować i służyć Darkowi polskojęzycznym towarzystwem; no i, rzecz jasna, dorzucić do kolekcji kolejny odwiedzony kraj.

 

W kilka godzin przejrzałem swoje notatki z całego roku, przeanalizowałem raz jeszcze wyniki, nasze mocne i słabe strony. Na koniec sporządziłem szczegółowy raport dla menedżera pierwszego zespołu, wskazałem kilku chłopaków, którzy moim zdaniem najlepiej rokowali na przyszłość, a potem wróciłem do domu, by dokonać z kolei przeglądu szafy i wybrać rzeczy, które miałem zamiar spakować na wyjazd. Wieczorem tego samego dnia zadzwonił Dariusz.

 

– Zacząłeś się już pakować? – zapytał. – Żebyś mi tylko znowu nie robił wszystkiego w pośpiechu na ostatnią chwilę, bo zatłukę na kotleta.

 

Parsknąłem śmiechem. Dariusz i te jego powiedzonka, jak "kruczy syf", "zabiję, zatłukę na kotleta", czy "po prostu kurwiego syna rozszarpię".

 

– Spokojna głowa, delegacie, ty się nie boi – odpowiedziałem, nie powstrzymując swobodnego uśmiechu. – Właśnie przerzucam rzeczy w szafie i wybieram, co pojedzie ze mną. Zabierasz jakąś kurtkę? Obstawiam, że na chorwackim wybrzeżu o tej porze roku raczej nie będziemy trząść się z zimna, w końcu to klimat śródziemnomorski.

 

– Pieprzę to, szkoda miejsca w torbie. Gdybyśmy się mieli zdziwić, zawsze mogę kupić sobie jakąś bluzę tam na miejscu.

 

– Racja, też sobie daruję. Im mniej zbędnych rzeczy, tym lepiej.

 

– Za trzy dni ruszamy. I nawet nie próbuj znowu mi marudzić, że będziesz się dorzucał do paliwa, bo już sto razy zdążyłem ci powiedzieć, że niezbędne wydatki mam robić na firmę, a jednym z takowych jest paliwo – powiedział Darek, po czym zmienił temat. – Masz już luz? Koniec roboty i wracasz do klubu dopiero w lipcu?

 

– W rzeczy samej, od dziś mogę leżeć do góry podwoziem i być jak Jurek Kiler – mieć wszystko w dupie.

 

Teraz to Darek się zaśmiał. Następnie usłyszałem w słuchawce brzęknięcie zapalniczki zippo, którą zapewne właśnie odpalił pall malla.

 

– Świetnie. W takim razie moja propozycja jest taka, byś jutro po południu podjechał do mnie ze spakowanym bagażem i został już do wyjazdu. Walniemy flaszkę Peak Labela za wyjazd, przez czwartek będziemy trzeźwieć, a w piątek nad ranem bierzemy dupy w troki i jedziemy na południe. Co ty na to?

 

– Przecież dobrze wiesz – odpowiedziałem z szelmowskim uśmiechem. – Kurwa, nie musisz mnie namawiać.

Odnośnik do komentarza

Gdy piliśmy z Dariuszem za powodzenie wyjazdu, odkryłem kolejną już właściwość Peak Labela; o ile alkohol zwykle sprawia, że łatwo zapomina się o różnych drobnostkach i przeocza szczegóły, po trzeciej szklance uświadomiłem sobie, że nie zrobiłem jednej ważnej rzeczy. Mój dom miał stać pusty przez około trzy tygodnie, włamywacze nie próżnują, a pamiętając dziwne nocne przypadki, jakie zauważałem w lutym, uświadomiłem sobie, że moje mieszkanie może stać się łakomym kąskiem dla amatorów użyczania cudzej własności na użytek własny. Podchmielony poprosiłem więc nie mniej podchmielonego Darka, byśmy w piątek w czasie wyjazdu zahaczyli jeszcze o mój dom, bo muszę zabrać ze sobą coś ważnego. Darek też skorzystał na mocy Peak Labela, bo przypomniał sobie, że nie przygotował swojej szczęśliwej, czerwonej bransoletki własnej roboty, którą zakładał na spotkania służbowe, chowając ją pod rękawem koszulki na przegubie ręki.

 

Zwalczywszy resztki alkoholu krążące niczym niedobitki po krwiobiegu i w wydychanym powietrzu, w piątek, na początku ostatniego dnia maja, odjechaliśmy spod bloku krótko po czwartej nad ranem. Kwadrans później zatrzymaliśmy się pod moim domem, a ja wbiegłem szybko na górę, podczas gdy Darek przypalał na chodniku pall malla. Otworzyłem szafę, wygrzebałem z jej dna pudełko, w którym trzymałem swoje świadectwa, inne wartościowe papiery i ważne dla mnie drobnostki, po czym pozamykałem chałupę na cztery spusty i wróciłem do samochodu. Wolałem nie zostawiać takich dokumentów samych sobie w pustym domu; czułem się pewniej i spokojniej, mając je ze sobą. Nie pytajcie dlaczego. Ot, taka moja natura.

 

– Możemy już ruszać? – zapytał Darek, depcząc kiepa po pall mallu. – Wolałbym zdążyć uniknąć tłoku na tych cholernych zwężkach pod Brnem.

 

– Jasne – odparłem, wsiadając do auta, rzuciwszy pudełko na tylną kanapę. Wydawało mi się dziwnie ciężkawe, ale nie miałem czasu go teraz otwierać i sprawdzać. – Już jedziemy.

 

I tak udaliśmy się w przyjacielską ekspedycję w nieznane, godną najśmielszych wojaży Jeremyego Clarksona, Richarda Hammonda i Jamesa Maya. To było to, czego było mi teraz trzeba – klimat drogi, mijanie granic państw, postoje na zagranicznych stacjach benzynowych, wyszukiwanie słodyczy, napojów i papierosów, jakich nie dostanie się w Polsce. Różni ludzie spotykani na parkingach. Zastanawianie się, czy dziewczyna, która do ciebie podeszła, jest Polką, czy tylko chciała być miła, bo spytała, czy może od pana ogień. A ty wiesz, że to niegramatycznie.

 

Słońce zaczynało coraz śmielej prażyć, kiedy mijaliśmy już Wiedeń – specyficzną obwodnicą, która mimo posiadania czterech pasów miała radykalne ograniczenie do 80 km/h i czułe radary, które uwielbiały fotografię. Zrelaksowany i zadowolony z życia sięgnąłem w końcu na tylną kanapę, by sprawdzić, co takiego obciążało moje pudełko ze świadectwami, papierami i dyplomem potwierdzającym kwalifikacje trenerskie. Gdy je otwarłem i podniosłem warstwę luksusowych papierów, mój umysł wrzasnął "kurwa!", ale usta milczały.

 

– Co tam znalazłeś? Tylko nie mów mi, że czegoś zapomniałeś – odezwał się Dariusz, który najwyraźniej złowił kątem oka moje nagłe przygaszenie nastroju.

 

Niestety przed rokiem nie pozbyłem się wszystkiego. Kiedy po wydaniu dyplomu chowałem go do mojej skrytki w szafie, nie podnosiłem pudełka, tylko zdjąłem wieko, a dyplom położyłem na wierzchu. Pod stertą innych świstków znalazłem zdjęcie, kolejny uroczy prezencik, o którym niestety już nie zdołałem sobie przypomnieć w emocjach, tak jak o pluszowym, burym kotku, tym pluszowym, burym futerze. Fotografia była ładnie wywołana, ale robiona zwyczajnym telefonem na selfie-sticku. Byłem na nim ja i Nikola, gdy była jeszcze normalna i świata poza mną nie widziała. Byliśmy wtedy na niezwykle malowniczym polu pszenicy o zachodzie słońca. Stałem dumnie wyprostowany, klatka piersiowa wysunięta do przodu. Prawą ręką trzymałem selfie-stick, a lewą obejmowałem Nikolę, wtuloną we mnie tuż pod moim podbródkiem i uśmiechająca się do obiektywu, z wsadzonym czerwonym makiem za ucho, który zdobił jej śliczną twarz i czarne włosy. Właśnie to zdjęcie z ramką tak obciążało pudełko.

 

Spojrzałem sfrustrowany na Darka.

 

– Mogę zapalić w wozie? – spytałem zdecydowanym tonem.

 

– Ale...

 

– Będę trzymał fajka za oknem. Przy tej prędkości i tak będzie zwiewać dym, a wiem, że nie chcesz się teraz zatrzymywać.

 

Odwróciłem zdjęcie tylną stroną do góry, przywaliłem papierzyskami, a pudełko rzuciłem za siebie, zanim zacząłem szukać po kieszeniach paczki pall malli, jakie zakupiłem na drogę.

 

– Wiedziałem, kurwa, wiedziałem, że mój kretyński czerep coś przeoczy! – rzuciłem sfrustrowany do Darka. – Jednak prawdziwe jest to, że gdy chcesz wymazać z pamięci byłą pannę, to dopóki nie znajdziesz sobie kogoś nowego, dla utrzymania spokoju konieczna jest całkowita izolacja i pozbycie się wszelkich cholerstw, które mogą ci się kojarzyć i przypominać. Powinienem był spalić to zdjęcie razem z tym skalanym łóżkiem wtedy na działce. Kurwa mać...

 

Darek zerknął na mnie, po czym lekko przyhamował, omal nie przekraczając osiemdziesiątki, a tuż przed nami był kolejny radar.

 

– Coś wymyślimy na miejscu – powiedział, by mnie uspokoić. – Nie wiem jeszcze co, ale musimy się pozbyć tego artefaktu w jakiś odpowiedni sposób.

 

Wypalony w ciągu najbliższych 2-3 minut pall mall pozwolił wypuścić mi z płuc trawiącą je gorycz. Zmierzaliśmy sukcesywnie w stronę coraz bliższej Chorwacji, w której miało mnie czekać kilka ważnych zmian, ale nie miałem jeszcze o tym pojęcia.

  • Lubię! 2
Odnośnik do komentarza

Od jakiegoś czasu coraz bardziej fascynuje mnie szeroko pojęte pisarstwo, więc pisanie i tworzenie czegoś sprawia mi ogromną frajdę i przyjemność. Ostatnio nawet odnalazłem u siebie starą maszynę do pisania, którą wyczyściłem, usunąłem usterki, przywróciłem do życia i zacząłem na początek tworzyć na niej maszynopisy krótkich historyjek i opowiadań, tak na rozgrzewkę.

 

Teraz to mój najdłuższy wstęp do opka, jaki napisałem tu na forum. Jak dotąd jeszcze żadnego odcinka nie napisałem tutaj na siłę, wszystko samo wypływa z mojej głowy, poprzez ręce na klawiaturę. Jeszcze trochę i zaczynamy.

  • Lubię! 3
  • Uwielbiam 1
Odnośnik do komentarza

Szybki przelot przez Słowenię przyniósł wreszcie wyczekiwany widok – znak z napisem "Republika Hrvatska". Dopiero minąwszy go dotarło do mnie, że przez ostatni rok w kraju żyło mi się relatywnie dobrze, lecz całe zło cały czas czaiło się tak naprawdę za rogiem, gotowe w każdej chwili rzucić mi się do gardła. Koło Wiednia poczułem się nie najlepiej nie tylko dlatego, że zobaczyłem to przeklęte zdjęcie, zrobione w moim najlepszym okresie dotychczasowego żywotu, ale w dużej mierze dlatego, że byłem kompletnie zaszokowany tym, jak na nie zareagowałem. Rzeczy związane z emocjami i uczuciami zwyczajnie nie były łatwe. Możliwe było ich wygaszenie przy odpowiednim bodźcu – tak jak moja styczniowa rozmowa z Ewą pod marketem – ale trzeba było stosować radykalne metody postępowania, a więc całkowita izolacja od zapalnika i podjęcie ścisłych środków zapobiegawczych. Od zapalnika byłem odizolowany definitywnie już od stycznia, ale kompletnie zapomniałem, że w pudełku schowanym w mojej szafie leżał jeszcze jeden granat z wysuniętą do 3/4 zawleczką. Zawleczka ostatecznie wypadła pod Wiedniem, gdy otworzyłem i przekopałem to pudełko.

 

Gdy wjechaliśmy do Chorwacji, poczułem się jeszcze lepiej, mając wrażenie, jakbym uciekł od zła. Kolejny argument za podróżowaniem. Paru moich znajomych było kiedyś w Chorwacji i opowiadało mi to i owo, że jest tam wspaniale, toteż sam byłem ciekaw, ale z początku prawdziwy obraz nie pokrywał się z ich opowieściami. Początkowo krajobraz nie różnił się zanadto od słoweńskiego, czy widoków, jakie były na południu Austrii. Temperatura również nie była zbyt wysoka, a zaledwie czternaście stopni Celsjusza skłoniło mnie do zastanowienia się, czy jednak nie czeka mnie szybka wizyta w jakimkolwiek sklepie odzieżowym, by dostać coś do zarzucenia na grzbiet i ręce.

 

– Zawsze mi się wydawało, że Chorwacja to gorętszy kraj – powiedziałem w pewnej chwili do Dariusza, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo się mylę. – Tymczasem czuję się tak, jak u nas pod koniec września, szczególnie gdy przejeżdżamy przez kolejny tunel.

 

– Mi też się tak zdawało – odparł Darek. – Jak teraz dmuchnęło z nawiewu, aż wyszła mi gęsia skórka. O, zobacz.

 

Niebawem wyjechaliśmy z ostatniego tunelu biegnącego przez masyw Gór Dynarskich, po czym autostrada zaczęła biec stopniowo w dół. Właśnie od tego momentu temperatura widniejąca na wyświetlaczu w desce rozdzielczej zaczęła szybko rosnąć; można było obserwować, jak dosłownie co minutę lub półtorej wskakiwał kolejny stopień wyżej. Zaledwie kilka kilometrów dalej było już ponad dwadzieścia stopni, a w samochodzie po raz pierwszy włączyliśmy klimatyzację. Innymi słowy, zaczynała się prawdziwa, śródziemnomorska Chorwacja. Takie Włochy, ale bardziej słowiańskie, gdy patrzało się na drogowskazy, znaki i najrozmaitsze bilbordy.

 

Wieczorem, przy malowniczym zachodzie słońca, mijaliśmy już Zadar i przesuwaliśmy się równolegle do wybrzeża, by po 21 zajechać umęczonym samochodem w niepozorną, ale przytulną uliczkę w górnej części Solina, który za czasów antycznych nosił nazwę Salona, a teraz patrzeliśmy na typowy dla tej strefy klimatycznej budynek, który miał być naszym zakwaterowaniem przez najbliższe trzy tygodnie. Wysiadłem, by rozprostować kości; momentalnie otoczyło mnie gorące powietrze i dające intensywny koncert cykady.

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

Pierwszą nockę w "Republice Hrvatskiej" przespaliśmy na położonych fotelach w samochodzie. Dariusz zamotał się w akcji, źle obliczył porę wyjazdu i dojechaliśmy na miejsce dobre trzy godziny po czasie, w którym można było się kwaterować. Uroczyście, z wielkim szacunkiem i uznaniem pogratulowałem mu strzelonego byka.

 

Dopiero o ósmej rano w sobotę, z tępym bólem karku od spania w niewygodnej pozycji, mogliśmy wtrabanić się z bagażem do środka. Byliśmy ulokowani w dwukondygnacyjnym (parter+piętro) budyneczku, który prowadziła mieszkająca obok kobieta, na oko niedługo po sześćdziesiątce, bądź tak dobrze się trzymała. Porozmawiałem z nią chwilę po angielsku – radziła sobie więcej, niż komunikatywnie! – i dowiedziałem się, że w lecie interes wspaniale kwitnie i na wynajmie noclegu zgarnia więcej pieniędzy, niż przez cały rok ma z emerytury. Oprowadziła nas po wnętrzu, pokazała gdzie co jest i zapewniła, że w razie potrzeby można śmiało się do niej zwrócić.

 

Od razu spodobał mi się parter i zaklepałem sobie pokój na lewo z korytarza, gdzie stało najbardziej rozłożyste łoże w całej rezydencji. Dariusz miał do wyboru jeszcze trzy inne sypialnie, więc nie narzekał. Jednocześnie na liście obowiązkowych zakupów, poza inauguracyjną flaszką, znalazły się wkłady do wtyczki przeciw komarom, ponieważ właścicielka nieruchomości uprzedzała, że co roku jest drani całe mnóstwo; już pierwszej nocy w pokoju z widokiem na skaliste wzniesienia przekonałem się, że to prawda, gdy przez dobre trzy godziny co chwilę wstawałem, by rozwalić kolejnego skurwiela na ścianie. Rano musiałem zetrzeć gąbką kilkanaście krwawych plam z bielutkiego tynku.

 

Solin całkiem mi się spodobał. Miasto dość kameralne, ale ludzi na ulicach nie brakowało, a i pójść było dokąd. Zaś gdyby zachciało się poszukać konkretniejszej rozrywki, zaledwie osiem kilometrów stąd znajdował się Split – spory ośrodek miejski z dobrym połączeniem komunikacyjnym z Solinem. I właśnie tam zaczęliśmy zaznajamiać się z chorwackimi pubami i restauracjami; a było w czym wybierać!

 

Sobotniego wieczoru, 1 czerwca 2019, gdy zajrzeliśmy do kolejnej knajpy, której wystrój przypominał turystom, że Chorwacja była aktualnym srebrnym medalistą Mistrzostw Świata, oczy wyszły mi z orbit, a otwarte usta utworzyły niemal idealne koło.

 

– Coś ty zoba... – chciał spytać lekko wstawiony już Darek, gdy i on dostrzegł to, co ja, i również wytrzeszczył oczy.

 

– Kurwa, mają tu Peak Labela! – huknąłem, aż barman posłał mi zaciekawione spojrzenie znad kranu z lokalnym piwem. – Walimy?

 

– Kruczy syf, oczywiście, że walimy!

 

Nie muszę chyba mówić, że od teraz był to nasz ulubiony lokal w Splicie?

  • Uwielbiam 1
Odnośnik do komentarza

Po raz pierwszy napiliśmy się Peak Labela w warunkach barowych. Wiadomo, wychodziło wtedy drożej, niż kupując flaszkę w sklepie, a potem zasiadając w prywatnym zaciszu, ale czasem warto zapłacić więcej w zamian za klimat. Wieczorem nocne życie w Splicie się rozkręcało, a sącząc ulubiony bursztynowy płyn, mając dokładny widok na majaczący w tle Adriatyk, który okalał wysepki wybrzeża dalmatyńskiego, bardzo sprawnie mi się myślało. Kiedy skłanialiśmy się już ku końcowi posiedzenia, a Darek pytał jednego z siedzących obok Chorwatów o najbliższy autobus do Solina, wiedziałem już, co będę musiał zrobić.

 

Następnego dnia złapałem w końcu pudełko z ważnymi rzeczami, które w sobotę wcisnąłem pod łoże w okupowanym przeze mnie pokoju. Wyciągnąłem z niego wszystkie papiery, które tymczasowo schowałem na dnie szuflady w komodzie. Zostawiłem w nim tylko zdjęcie oprawione w solidną ramkę, którego ani razu nie odwróciłem ku górze, widząc tylko jego odwrót, jaki stanowiła tylna ścianka ramki.

 

Półtorej godziny później stałem już na końcu pomostu w zatoczce na wybrzeżu w Splicie. Dariusz zostawił mnie samego, delektując się pall mallem, oparty o słupek oddzielający nabrzeże od sąsiedniej uliczki. Wyciągnąłem z plecaka z adidasa kartonowe pudełko, otworzyłem je i ująłem w rękę ramkę ze zdjęciem. Przemogłem się i zwróciłem je przodem do siebie, przyglądając mu się z kołataniem serca. Przetarłem dłonią szybkę i spojrzałem na Nikolę.

 

– Dasz mi już teraz spokój? Pozwolisz mi zapomnieć raz na zawsze? – zapytałem, trzymając przed sobą zdjęcie. Nikola nie odpowiedziała. Patrzała dalej prosto na mnie, z czerwonym makiem wetkniętym za ucho, nie tracąc ślicznego uśmiechu, uwiecznionego trzy lata temu, a jej oczy wyrażały pełnię piękna i szczęścia, jakim wówczas emanowała. – Co było, minęło, a teraz czas, byśmy już ostatecznie się pożegnali. Bądź zdrowa i żyj swoim życiem.

 

Zawinąłem ramię do siebie i zrobiłem wymach, w odpowiednim momencie zwalniając dłoń, tak jak puszcza się kaczki na wodzie. Ramka ze zdjęciem poszybowała do przodu, obracając się płasko wokół własnej osi, po czym z cichym pluśnięciem zanurzyła się w turkusową toń zatoki. Ruszyła na spotkanie z dnem, a ja śledziłem ją uważnie. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem po raz ostatni postać Nikoli na zdjęciu w momencie, gdy szybka ramki odbiła ostatni promień słońca, puszczając mi zajączka. Czy w ten sposób powiedziała mi "żegnaj"? Chyba tak.

Odnośnik do komentarza

Gdy minął weekend, a po nim nadchodziły kolejne dni, Dariusz siłą rzeczy miał mniej czasu na pierdoły i picie alkoholu, bo co dzień nasuwał na nadgarstek swoją szczęśliwą bransoletkę, chował ją pod rękawem koszuli i znikał w służbowych sprawach. W końcu nie przyjechał tu na wakacje. Miałem wtedy czas na zwiedzanie rejonu i odkrywanie ciekawych miejsc, o podjeżdżaniu autobusem do Splitu i wstępowaniu do miejscowych lokali nie wspominając. Darkowi zdarzało się znikać nawet do późnego wieczora, tak jak w czwartek, pod koniec pierwszego tygodnia pobytu.

 

Wieczorem zwyczajowo uderzyłem na Split, by poznać kolejne nieodwiedzone dotąd miejsca. Wakacyjny klimat rozkręcał się w najlepsze, zewsząd nadchodzili turyści, by umykać i niknąć w tłumie następnych, inni robili sobie pamiątkowe zdjęcia na tle zatoki, jeszcze inni włóczyli się leniwie to tu, to tam, korzystając z dobrodziejstw letniego urlopu wypoczynkowego. Innymi słowy, sezon rozkręcał się w najlepsze.

 

Przechadzałem się po kolejnych lokalach, racząc się piwkiem (rzadko pijałem Peak Labela sam) i rozmawiając z ludźmi spotykanymi przy barze. Na bieżąco pilnowałem pory odjazdu autobusów do Solina, regularnie sprawdzając godzinę w telefonie. Maszerowałem nieopodal nabrzeża zatoki, mijając rządek coraz mniej uczęszczanych knajpek, w miarę jak posuwałem się coraz dalej. Zaciągałem się pall mallem i obmyślałem plan na piątek, gdy w pewnej chwili poczułem delikatną woń perfum. Przystanąłem, pociągając głęboko nosem. Dobrze znałem ten zapach. Przez pięć poprzednich lat moje koszulki regularnie były nim przesiąknięte, gdyż bardzo podobnych, a może identycznych perfum używała zazwyczaj Nikola. Może byłem tylko facetem, ale zapachy, emocje i odczucia zawsze odpowiednio na mnie działały, niekoniecznie w tej kolejności. Nie sądziłem oczywiście, by w Chorwacji miała zjawić się ona, aż tak banalnej wyobraźni nie miałem, ale stałem tak, nie robiąc ani kroku dalej, by nie uronić ani ociupinki tego boskiego zapachu.

 

Cofnąłem się o dwa kroki i zerknąłem w niewielki zaułek, z którego, jak spontanicznie ustaliłem, dochodził aromat. Wystarczył ułamek sekundy, bym wytrzeszczył oczy, wypuścił pall malla spomiędzy palców, a moje mięśnie bezwiednie napięły się, obwieszczając swoją gotowość.

 

W głębi niewielkiej uliczki dostrzegłem dwoje ludzi, których nie sposób było nazwać parą. Facet w czapce z daszkiem, czerwonym t-shirtcie i niemodnych jeansach, zaciśniętą mocno pięścią niemal podnosił za bluzkę młodą dziewczynę o blond włosach, która patrzała na niego szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami. Coś do niej warczał, ale nadal kiepsko szło mi rozumienie języka chorwackiego. Nie trzeba było jednak geniusza, by odgadnąć, że dziewczyna miała kłopoty, a facet bynajmniej nie miał zamiaru zaprosić jej na szklaneczkę lemoniady.

 

Jeżeli ktoś zastanawiał się, czy warto zapisać się na jakiekolwiek treningi walki wręcz lub kursy samoobrony, zawsze gorąco zachęcałem. Samo doskonalenie krav magi działało cuda z ludzką psychiką. Nim jakakolwiek myśl zdążyła dotrzeć do mojej świadomości, moje ciało samo wystartowało z miejsca, niesione impulsem i zupełną automatyką.

 

– Zostaw ją, ty skurwysynu! – wrzasnąłem po polsku, łapiąc delikwenta za jego czerwoną szmatę i odrzucając na bok.

 

Zaskoczony niemal upadł jak długi, ale w ostatniej chwili przytrzymał się rynny i ustał na nogach, z hukiem opierając się plecami na plastikowych śmietnikach. Wtedy właśnie poczułem potężny dreszcz przebiegający mi po plecach i nakazujący moim włosom na ramionach stanąć dęba.

 

Skurwiel miał nóż. To nie był niepozorny scyzoryk, jaki zawsze noszą w kieszeni elektrycy w czasie pracy, by móc w dowolnej chwili obrać przewód z otuliny. To była całkiem niezła kosa, z ostrzem długości kilkunastu centymetrów. Wystarczyło, by wbić go w pierś i bez problemu przeszyć serce. Marne pocieszenie stanowiło dla mnie, że zbir nie miał zanadto wprawy w posługiwaniu się nożem, na co wskazywał sposób, w jaki go trzymał, stając naprzeciwko mnie. Na treningach uczyli nas walki w sytuacji, gdy przeciwnik jest uzbrojony w ostry przedmiot, ale to zawsze były gumowe bronie białe, które i tak nabiły mi niejednego siniaka na rękach lub torsie. Nigdy nie trenowaliśmy z prawdziwym nożem, takim jak ten, który właśnie błyskał przede mną światłem odbijanym z latarni u wlotu uliczki.

 

Drań zaszarżował na mnie, a ja pozwoliłem mojemu ciału zareagować instynktownie, nie spuszczając ostrza z oczu. Blisko dwuletni brak treningów zrobił swoje. Spróbowałem sparować cios i przechwycić jego rękę, ale zrobiłem to zbyt późno. Poczułem nieprzyjemne pociągnięcie na ramieniu tuż poniżej lewego barku. Nie zważając na to, prawą ręką wykonałem mocny ruch z backhandu, wytrącając zbirowi nóż z ręki. Cała reszta poszła prawem rozpędu. Mocne kopnięcie podeszwą z góry w bok kolana – uszkodzenie lub zerwanie więzadeł – później cios łokciem prosto w nos i poprawka bombą na krtań. Po tej szybkiej serii kutas padł na ziemię, wyjąc wniebogłosy i wykrzykując coś po chorwacku. Wiedziałem, że to jest doskonała okazja, której nie wolno przegapić, bo mogła wiele kosztować.

 

– Spadamy stąd! Chodź, szybko! – krzyknąłem do piszczącej dziewczyny, łapiąc ją za rękę i pociągając za sobą.

 

Trudno mi powiedzieć, jak długo biegliśmy razem. Adrenalina rozsadzała mi żyły, zadyszka nie nadchodziła, a dziewczyna dotrzymywała mi kroku; zuch panna. Dobiegliśmy do jednej z głównych ulic, wtapiając się w tłum i nie puszczając nawzajem swoich dłoni. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy uznałem, że uciekliśmy dostatecznie daleko, a i tak upewniłem się, że nikt nas nie goni. Spojrzałem na dziewczynę.

 

– Nic ci się nie stało, nie zrobił ci krzywdy? Jesteś cała? – zapytałem.

 

– Tak mi się wydaje – odpowiedziała, obrzucając szybkim spojrzeniem swoją filigranową sylwetkę. – Ale z tobą chyba gorzej...

 

Przypomniałem sobie nóż i nagle poczułem ciepło rozlewające się po lewej ręce. Przeniosłem na nią spojrzenie i otwarłem usta ze zdumienia. Poniżej barku dostrzegłem regularne cięcie długości kilku ładnych centymetrów, z którego nieubłaganie sączyła się krew. Reszta ramienia zmieniła kolor na karmazynowy, a krople z czubków palców spadały na chodnik, zdobiąc kostkę brukową. Nie czułem jeszcze bólu, a jedynie nieprzyjemne uczucie rozłażącej się skóry, jakie miewa się przy ranie ciętej.

 

– Boli cię?

 

– Nic mi nie będzie – zapewniłem. – Słuchaj, myślę, że już wystarczy ci wrażeń na dzisiaj. Uciekaj szybko do domu, nie oglądaj się za siebie, z nikim nie rozmawiaj. Dobrze?

 

Blond włosa panna pokiwała energicznie głową, ale widziałem, że ciągle zerka mi na rękę.

 

– Pamiętaj, prosto do domu i jak najszybciej. Nigdzie już dzisiaj nie idź, szczególnie w okolicę zatoki. Obiecaj mi to.

 

– Dobrze, ale co z tobą? – zapytała, patrząc zaniepokojonym spojrzeniem na moje ramię, po którym nieustannie spływała krew.

 

– Poradzę sobie – zapewniłem. – Idź już. Uciekaj, szybko!

 

Dziewczyna pobiegła, zostawiając za sobą donośny tupot czerwonych trampków. Obejrzała się tylko raz, zanim skręciła za róg jednego z budynków i straciła mi się z oczu.

 

Spojrzałem na swoje ramię, z którego zaczynał już odzywać się do mnie tępy, pulsujący ból. Adrenalina opadała. Dokoła mnie chodzili ludzie, przyglądając mi się to z niepokojem, to ze współczuciem, to z odrazą. Krew nie miała zamiaru przestać płynąć, a ja zrozumiałem, że muszę coś z tym zrobić, i to szybko, bo będzie kiepsko. Sądząc po minach mijających mnie Chorwatów i turystów, nie byliby zbyt chętni do udzielenia mi jakiejkolwiek pomocy. Rozejrzałem się więc dokoła i dostrzegłem postój taksówek niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. Ruszyłem w jego kierunku, znacząc chodnik karmazynowymi cętkami.

 

Podszedłem do pierwszej z brzegu taksówki i zapukałem do okna, które zaraz osunęło się z elektronicznym jękiem. Ze środka ze ściągniętymi brwiami przyglądał mi się facet po czterdziestce.

 

– Potrzebuję pomocy – przeszedłem od razu do rzeczy. – Gdzie tu jest najbliższy ostry dyżur?

 

Mężczyzna odpiął pas i wygramolił się z samochodu.

 

– Poczekaj tu pan, tylko nie wsiadaj pan do auta – powiedział, ruszając w kierunku bagażnika.

 

Kilka chwil później kazał mi przycisnąć do rany jałową gazę, po czym sam zaczął ściśle owijać moje ramię bandażem elastycznym. Nie wiedzieć dlaczego, bardzo spodobało mi się jego opanowanie, które napełniło mnie spokojem. Gdy skończył z bandażem, wylał na trzymaną w schowku szmatkę trochę wody mineralnej, by prowizorycznie obmyć mi ramię z krwi. Po wszystkim wyrzucił ją do kosza.

 

– Dobra, teraz wskakuj pan do środka – powiedział z przekonaniem. – Najbliższy szpital jest dwa i pół kilometra stąd. Pasuje panu?

 

– Oczywiście, szpital to szpital. Prosiłbym tylko, by zapisał mi pan jego dokładny adres na jakiejś karteczce. Muszę wiedzieć, co przekazać przyjacielowi.

 

Wsiedliśmy do jego peugeota, bez zbędnej zwłoki ruszając w stronę szpitala. Nie tak wyobrażałem sobie urlop spędzony w malowniczej Chorwacji.

  • Lubię! 3
Odnośnik do komentarza

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić obrazków. Dodaj lub załącz obrazki z adresu URL.

Ładowanie
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...