Skocz do zawartości

Cień wielkiej trybuny


Ralf

Rekomendowane odpowiedzi

Początek drogi najzagorzalszych kibiców do najlepszych miejsc na wysokiej i stromej trybunie może przypominać wspinaczkę i szeroko pojęty alpinizm – na takim Estadio Azteca dotarcie do górnych rzędów z poziomu gruntu to długa wędrówka. Ale warto – cień wielkiej trybuny, grzmiącej rykami rozpalonej widowni to jest to, co przebywający na murawie lubią najbardziej. Sam możesz wybierać los, emocji ślad.

 

 

 

 

1 sierpnia 1998, Austria.

 

Rumor i szczęk giętej blachy oraz przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła nagle stały się jedynymi słyszalnymi dźwiękami. Wszystko zaczęło wirować. Mimo zapiętych pasów miotałem się o ściany samochodu, niczym piłka kopana w kręgu przez dzieciaki po obiedzie w bramie osiedla. Nie mam pojęcia, ile to trwało. O niczym nie miałem pojęcia. Naraz przestało, świat zrobił się stabilniejszy, choć w mojej głowie wszystko się kotłowało, za to w nozdrza zaczął wdzierać się ohydny smród płonącego paliwa, zaś unieruchomiony czułem coraz większe ciepło, a pot zaczął zraszać porozbijane czoło.

 

– Martin, prędzej! – ryczał zdecydowanie jeden z kilku mężczyzn, którzy pospiesznie zjechali na pobocze i ruszyli na ratunek.

 

Pomięte drzwi po mojej lewej rwały rytmicznie, aż wreszcie utworzyły szczelinę. Wciąż za mało. Zaczął otaczać mnie niepokojący, czarny dym, przez który przebijała się łuna płomieni. Było po mnie.

 

Wreszcie bohaterowie zdołali sforsować przeszkodę, kilka par rąk pochwyciło mnie i czym prędzej wywlekło ze środka, odciągając ładnych kilkanaście metrów dalej. Z największym trudem uniosłem tors podpierając się łokciami, a na więcej nie pozwalał mi narastający ból. Przed sobą widziałem stertę płonącego żelastwa, w którym miejsce kierowcy coraz bardziej znikało we wstęgach ognia. Przeżyłem pewnego rodzaju katharsis myśląc, że to mogłem być ja. Przetarłem dłonią czoło i twarz, by następnie zauważyć, że po tej czynności była ona cała czerwona, a czuwający przy mnie mężczyźni gorliwie powstrzymywali mnie przed patrzeniem na nogi. Wiedzieli kim jestem, wiedzieli w jakim gram klubie, wiedzieli też, że ten widok przeraziłby mnie nie gorzej, niż najlepsze produkcje mistrzów kodu binarnego z Konami.

 

Po kilkunastu minutach facetów zastąpiła armia ratowników, moja głowa poczęła zaznajamiać się z gazami i bandażami elastycznymi, a gdy pode mną poczułem twardą powierzchnię deski ortopedycznej, zaczęto nosić mnie na rękach, ale nie w taki sposób, o jakim zwykle się marzy. Co dalej – nikt jeszcze nie miał zielonego pojęcia.

Odnośnik do komentarza

Szybciej niż się spodziewałem, bo wczoraj nie miałem ochoty nawet myśleć o FM.

 

-------------------------------------------

 

Drzwi śmigłowca ratunkowego rozstąpiły się z wigorem, a z wnętrza w otoczeniu białych kitlów wyłoniłem się ja – leżący biernie na wznak, szczelnie poowijany bandażami. Po chwili przed oczami przewijały mi się jarzeniówki na suficie szpitalnego korytarza, do których usiłowały sięgnąć liczne przewody wiszących nade mną kroplówek. Z powodu mocno zapuchniętej twarzy widziałem bardzo niewyraźnie, a wodząc oczami otwartymi w 1/4 obserwowałem uwijających się lekarzy.

 

 

 

Szum trybun na stadionie we Frankfurcie przybierał na sile, gdy na zegarze zbliżała się 90. minuta. Na murawie wciąż stały kałuże wody, ale niezawodny Jan Tomaszewski pewnie obronił rzut karny i groźny strzał Gerda Müllera z 76. minuty. Ostatnia akcja. Cały przemoczony sunę prawym skrzydłem, buty zapadają się do połowy w grząskiej płycie boiska. Tutaj, teraz! Ahhh, nie uda się... Jest! Piłka ostatkiem sił dopadła mojej nogi. Ostatnia minuta i ostatnia szansa. Nie daję się powalić. Strzelam ze szpica, bo nie mam już siły ustawić stopy. Umazany błotem bramkarz RFN robi co może. GOOOOOL!!! Niemcy łapią się za głowy, biała biedrona w czarne łaty jednak w siatce! Polska w finale Mistrzostw Świata 1974! Wychodzę z tłumu gratulujących mi piłkarzy, nieopodal widzę uśmiechniętego Kazimierza Górskiego, a za nim znikąd pojawił się Jan Ciszewski czekający na mnie z mikrofonem.

 

– Panie Rafale! Panie Rafale! Panie Rafale... – wołał, nie mogąc opanować emocji.

 

 

 

6 sierpnia 1998, Austria, szpital w Wiedniu.

 

– Panie Rafale! Panie Rafale!

 

Ocknąłem się, wciąż nie mogąc w pełni otworzyć oczu, ale już trochę bardziej, niż w ostatniej pamiętanej chwili. Nade mną stał lekarz, który na widok mnie odzyskującego przytomność delikatnie uśmiechnął się z satysfakcją. Ze spokojem wyjaśnił mi, co się stało przed paroma dniami, z największą delikatnością wymienił wszystkie obrażenia, jakich doznałem. Nie zrobiły na mnie wrażenia złamany nos, uraz czaszki, pęknięte żebra i paskudna rana z boku torsu, przez którą omal nie wykrwawiłem się na śmierć. Najgorsze dla mnie były poważne obrażenia nóg, z których usunięto wiele odłamów kostnych, a prawą cudem udało się uratować przed amputacją, ponadto konieczne było uzupełnienie ubytków skórnych. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka w ciągu następnych dwóch lat...

Odnośnik do komentarza

@Profesor,

Dokładnie tak :D Tak się zastanawiałem, czy ktoś wspomni o genezie tytułu, a raczej sparafrazowaniu go :P

 

--------------------------------------------

 

Nawet najcięższy z najcięższych treningów był niczym w porównaniu do bolesnych zmian opatrunków, rehabilitacji uszkodzonych kończyn, a wreszcie żmudnej pracy nad powrotem do sprawności, gdy nareszcie z pomocą lekarzy stanąłem na własne nogi. Początkowo kazano mi się nie martwić ogromnym utykaniem na prawą, bo to ponoć normalne po tego typu urazach. Chciałem od razu rzucić kule i pobiec, ale co rusz powtarzano mi, że ograniczeń organizmu się nie przeskoczy, a pośpiech jest złym doradcą.

 

 

Wiosna 2000 roku, Austria.

 

Po roku rehabilitacji mogłem spacerować już o jednej tylko kuli. Jednak organizm sportowca twardszy niż przeciętnego obywatela. Nie tak długo przed minięciem dwóch lat od wypadku byłem tak uparty, że namówiłem fizjoterapeutów na powrót do klubu i wybiegnięcie na boisko. W tymże czekali już na mnie trenerzy i klubowi medycy, ale gdy mnie ujrzeli, nie widziałem na ich twarzach zbyt wesołych min.

 

– Witaj Ralf, dobrze cię znowu widzieć! – powitał mnie Wolfgang, jeden z trenerów, którzy nie potrafili wymówić mojego polskiego imienia i zastępowali je krótkim Ralf. – Jesteś pewien, że już możesz? Coś wyraźnie utykasz na tę prawą nogę...

 

– Nie pierdziel Wolf, nawet nie wiesz, przez co musiałem przechodzić w tym szpitalu. – nie chciałem nawet słyszeć słów sprzeciwu. – Dajcie mi strój treningowy, rozruszam się i wszystko będzie okej. Ja najlepiej wiem, że cały czas tak kuleję, a jakoś mi to nie przeszkadza w codziennym życiu.

 

Wolfgang wzruszył ramionami i spełnił moją prośbę. Dziesięć minut później truchtałem już po boisku treningowym, nie przejmując się tym, że niektórzy z kolegów z drużyny, obserwujących mnie z boku, kręciło dziwnie głowami. Wiedziałem, dlaczego. Utykanie nie przechodziło, do tego dziwne napięcie i delikatny ból wciąż narastały. Gdy przy mojej nodze znalazła się piłka, po jednym z prostych zagrań warknąłem z bólu i padłem na murawę. Powtórzyłem to kilka razy, z tym samym rezultatem.

 

Po 45 minutach upadania dowlokłem się pod ścianę, oparłem o nią i począłem trzymać się za nabrzmiały piszczel. Naprzeciw mnie przykucnął Wolfgang ze zrezygnowaną miną.

 

– Ralf... – zagadnął.

 

– Nie mów mi nic! Nawet nie chcę tego słyszeć! – odwracałem głowę z grymasem.

 

– Niestety... Ralf, to nie ma sensu... – mówił bez emocji. – Zaufaj mi.

 

– Mówiłem, żebyś się nie odzywał! Jeszcze trochę i będzie lepiej.

 

– Słuchaj, nie będzie... Rozmawiałem z Twoim terapeutą, jest tu z nami. Powiedział mi, że od pół roku nic się już nie poprawia.

 

– Pieprzysz, nie chcę tego słuchać... – nic do mnie nie docierało.

 

– To koniec...

Odnośnik do komentarza

Też potrafią rzucić trochę cienia :P

 

Swoją drogą, w tym wstępie momentami mogę posługiwać się fikcją literacką, więc proszę nie zwracać uwagi na ewentualnie nieścisłości ze światem rzeczywistym. Na to będzie miejsce po przejściu do właściwej rozgrywki.

 

----------------------------

 

Oczywiście do zobrazowania mojego nastroju nie tylko wtedy, ale przez cały późniejszy czas wystarczyłoby zdjęcie Warszawy wykonane wiosną 1945 roku. Ciężko było mi się pogodzić z tym, że pieprzona awaria pieprzonego zawieszenia na środku pieprzonego zakrętu okaże się mieć tak tragiczne dla mnie skutki. Jeszcze dobrzejąc na szpitalnym łóżku cieszyłem się, że udało mi się przeżyć, choć podobno było blisko, ale ta radość odeszła na dalszy plan po tym, co usłyszałem od Wolfganga. Przez dłuższy czas odciąłem się od wszystkiego i od wszystkich, zrobiłem się strasznie zrzędliwy i trudny, a gdy oszczędności zaczęły śmierdzieć malizną, trzeba było w końcu się czymś zająć.

 

Tak mijały tygodnie, miesiące, te układały się w lata. W czerwcu 2004 po raz pierwszy przełamałem się, żeby obejrzeć w TV mecz, a właśnie zaczynało się EURO 2004, na którym oczywiście brakło Polaków. Żal nie był już tak wielki, choć i tak ciężko mi było patrzeć na radość zwycięzców, a nawet na gorycz przegranych. Przed wieczornym spotkaniem wpadli do mnie moi dwaj dobrze ustawieni, austriaccy przyjaciele, którzy pozostawali jednak skromnymi osobami i byli jednymi z niewielu, którzy przetrwali próbę czasu i nie zostawili mnie w trudnych chwilach. A przecież odeszła ode mnie nawet narzeczona, nie potrafiąca znieść zmian w moim charakterze, zaś ja wcześniej dałbym sobie za nią rękę uciąć. No i bym teraz, k**wa, nie miał ręki.

 

– Wiesz co, Ralf, ty najlepiej wiesz, że zawsze będziemy po twojej stronie. – zaczął jeden z nich, Christian. – Ale nie możemy już patrzeć, jak marniejesz w oczach.

 

– Ta? Teraz i wy zaczynacie? – wymamrotałem od niechcenia.

 

– Nie, nie, on nie to miał na myśli. – odezwał się drugi, Hans. – Sporo ostatnio gadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że musisz być blisko piłki, inaczej się wykończysz.

 

– Przecież przez jakiś czas pracowałem nawet w klubie na mopie, a później jako konserwator sprzętu...

 

– Ale nie o coś takiego nam chodzi. Po prostu musisz zacząć się zajmować futbolem, to jedyne, co może cię uzdrowić na duchu, skoro organizm nie dzierży.

 

Mówił to tak przekonująco, że wiedziałem, iż nie są to słowa rady, a raczej wstęp do czegoś głębszego, i bynajmniej nie do flaszki Ballantine's. Dopiero teraz zauważyłem walizeczkę, którą przynieśli ze sobą. Christian otworzył ją, a Hans dobył pliku starannie zalaminowanych dokumentów. Przed moją twarzą znalazły się oryginalne i przyozdobione austriackimi hologramami papiery pozwalające na prowadzenie profesjonalnej drużyny piłkarskiej poniżej najwyższej klasy rozgrywkowej. Widniało na niej idealnie napisane moje imię i nazwisko, data urodzenia, jednakże dokumenty datowane były na 2005, czyli rok później.

 

– Matko, skąd to macie? – spytałem zdezorientowany.

 

Obaj spojrzeli na mnie wymownie.

 

– Mamy swoje dojścia. Z tego wszystkiego już zapomniałeś. Nie pamiętasz już, jak załatwialiśmy ci w 1996 potrzebne papiery, gdy okazało się, że masz niepełne? No właśnie. – przypomniał Hans.

 

– No dobra, ale tu jest data 2005. O co z nią chodzi?

 

– Dobrze, że pytasz. Widzisz, nie dało rady załatwić tego od zaraz. Nie chodzi o to, że 30-tkę kończysz dopiero za rok, ale żeby móc ubiegać się o te papiery, trzeba najpierw przynajmniej sezon prowadzić jakikolwiek rocznik poniżej seniorów. – wytłumaczył Christian.

 

– Okej, tylko co dalej?

 

– Co dalej? A to dalej, że od lipca trenujesz U-19'tki w Altach. Koniec z zapuszczaniem się, tylko wracasz do gry!

 

Trafiłem na swoją happy hour.

Odnośnik do komentarza

Kolejny rok minął niezwykle szybko. Udało mi się pokonać w Altach zrozumiale ograniczone zaufanie włodarzy, już po pół roku będąc godnym zaufania opiekunem zespołu U-19, zaś z chłopakami pracowało się lepiej, niż się spodziewałem. Może jednak coś ze mnie będzie? Tak czy owak, po zakończeniu sezonu 2004/05 moje papiery stał się już "prawomocne", więc mogłem w pełni wziąć sprawy w swoje ręce. Nie zamierzałem dalej iść w szkolenie młodzieży, wszakże jeden Michał Globisz w zupełności wystarczył. W Ekstraklasie nie miałem czego szukać, marnowałbym tylko papier na faks, austriacką piłkę trochę zdążyłem poznać z perspektywy zawodnika w latach 90-tych, toteż nie próżnowałem i zacząłem wysyłać podania poniżej pierwszej ligi w kraju zakochanym w narciarstwie alpejskim. Trudno się było Austriakom dziwić, w końcu Austria to piękne górskie krajobrazy, ale jednak Jochen Rindt i Niki Lauda pokazali, że nie samymi sportami zimowymi kraj żyje, a i w przypadku wpadki w futbolu można było być pewnym, że bez echa ona nie przejdzie.

 

Na początku lipca 2005 znalazłem się na właściwych torach. Nie wiedzieć czemu, moje zaledwie roczne sukcesy z młodzieżą z Altach zainteresowały włodarzy niewielkiego klubu z równie niewielkiego, bo liczącego zaledwie kilka tysięcy mieszkańców miasteczka przemysłowego na równiejszych i niżej położonych terenach Austrii.

 

FC Gratkorn, bo taką nazwę nosił mój pierwszy poważny klub w karierze, był dumną, a zarazem niewielką drużyną, która niedawno tak zaplątała się w zawieruchę ligowych rozgrywek, że przypadkiem znalazła się w Red Zac Erste Liga, a więc austriackiej drugiej lidze. Szybko zrozumiałem, dlaczego zarząd, z prezesem Pandlem na czele, zdecydował się na trenera bez doświadczenia. Poważniejszych fachowców odstraszała perspektywa pracy w opanowanej przez zakłady przemysłowe miejscowości, a gdy dodać do tego, że klub był żelaznym kandydatem do spadku z ligi, wszystko było jasne.

 

Żeby zobrazować, jak dużym zadupiem było Gratkorn, wystarczyło opisać stadion – był to skromniutki, kameralny obiekt, boisko otoczone bieżnią lekkoatletyczną, widzowie mogli obserwować spotkania z jedynej trybuny, mogącej pomieścić 2000 osób, zaś kilkadziesiąt metrów za północną bramką przed oczami rósł wielki budynek fabryki. Zbyt wysoko posłana piłka mogła więc przeszkadzać robotnikom w pracy.

 

"Będzie dobrze, musi być!" – pomyślałem nie wiedząc jeszcze, czy sprostam zadaniu utrzymania klubu w Erste Liga.

Odnośnik do komentarza

Nareszcie ktoś pisze prawdziwe opowiadanie :jupi:. Pamiętaj, abyś podał ile punktów zdobyło Cultural Durango w 3 lidze hiszpańskiej po pierwszej rundzie. O miejsce nie pytam.

 

Też potrafią rzucić trochę cienia :P

 

 

Taaa... Ale Profesor na forum jest tylko jeden :).

 

Swoją drogą, w tym wstępie momentami mogę posługiwać się fikcją literacką, więc proszę nie zwracać uwagi na ewentualnie nieścisłości ze światem rzeczywistym. Na to będzie miejsce po przejściu do właściwej rozgrywki.

 

 

Trzymaj się fikcji i nieścisłości ze światem rzeczywistym - to klucz do sukcesu :profesor:.

Odnośnik do komentarza

Nie omieszkam :> Po pierwszej rundzie, czyli po rundzie jesiennej, right?

 

Pewnie, każdy na forum jest tylko jeden, zaś wzmiankę o fikcji umieściłem po to, by później ktoś mi nie napisał, że wymyślam jakieś bzdury, które w tzw. realu nie mają racji bytu :)

 

------------------------------------------

 

W Gratkorn oficjalnie pracę zacząłem 10 lipca 2005. Kuśtykającym krokiem obszedłem z prezesem skromniutkie klubowe budynki, przekazano mi wszelkie niezbędne informacje i zaznajomiono z resztą pracowników. Później zaprowadzono mnie do równie skromnego gabinetu, w którym z jednego okna roztaczał się widok na kominy fabryczne pospiesznie pozbywające się kłębów białego dymu, zaś z drugich rozciągał się już przyjemniejszy pejzaż na drugą stronę miasta, gdzie dominowały zalesione wzgórza, nadające im swojski, janosikowy klimat.

 

Rozsiadłem się wygodnie w fotelu – teraz to była moja drużyna. Nie najlepszą wiadomością było, że już za pięć dni startował sezon ligowy, zaś jedyny, przegrany 0:1 sparing z Bastią rozegrany był przed moim przybyciem. Musiałem więc szybko podjąć działania. W klubowej kasie leżakowała kwota nieco ponad pół miliona euro, więc, przynajmniej na razie, nie trzeba było martwić się o finanse. Zacząłem od zapoznania się i rozmów z bezpośrednimi podwładnymi. Nie było ich wielu, ale liczniej niż się spodziewałem po tak małym klubie.

 

Sztab szkoleniowy:

– Erich Marko (50 l., Asystent, Austria);

– Norbert Razenböck (46 l., Trener, Austria);

– Ewald Ratschnig (51 l., Trener, Austria);

– Herbert Winkler (46 l., Obserwator, Austria);

– Robert Meusburger (42 l., Obserwator, Austria).

 

Pion medyczny:

– Peter Rossnegger (51 l., Fizjoterapeuta, Austria);

– Wolfgang Matschenko (42 l., Fizjoterapeuta, Austria);

– Sascha Konstantiniuk (56 l., Fizjoterapeuta, Austria).

 

Mój asystent oraz trzech trenerów to było trochę za mało, by prowadzić w pełni efektywny trening, toteż pośpiesznie zdecydowałem poszukać na gwałt chętnych do podjęcia pracy fachowców. Już w pierwszym dniu zacząłem więc zaznaczać swoją działalność, bo zapowiedziałem, że nie mamy czasu na szukanie austriackich trenerów, tylko trzeba brać każdego, kto z odpowiednimi kwalifikacjami będzie gotów pracować na przemysłowym odludziu, bez względu na narodowość. Scouci w ciągu dwóch kolejnych dni rozjechali się na poszukiwania zdolnych graczy – Winkler miał objechać państwa ościenne, a Meusburger otrzymał bojowe zadanie przeczesania kraju.

 

Jakie miasto/klub, tacy fizjoterapeuci – idealne określenie składu naszego sztabu medycznego. Zarówno Rossenegger, Matschenko, jak i Konstantiniuk byli porażająco przeciętnymi medykami i w trakcie sezonu musiałem zadbać dla nich o jakiegoś mentora ze zdecydowanie wyższymi zdolnościami. Póki co musiałem wierzyć, że w tym przypadku "więcej" znaczy "lepiej".

 

 

 

Po południu pierwszy raz miałem styczność z drużyną. Tutaj z kolei dobra wiadomość – kadra była liczna, sporo napastników, za to trochę mniej pomocników i obrońców, ale potencjalnej jedenastki nie trzeba było sklecać taśmą klejącą i agrafką. Po spojrzeniu w dokumentację zauważyłem, że niektórzy pozostawali na kontraktach amatorskich, więc po treningu bezzwłocznie ich wyłowiłem i złożyłem propozycje profesjonalnych umów. Było to konieczne do tego, by wszyscy mogli brać udział w pełnych zajęciach.

 

Dobrze też, że rzuciłem okiem na przepisy – w wyjściowym składzie mogło być tylko trzech obcokrajowców, reszta musiała być piłkarzami austriackimi, z czego co najmniej trzech poniżej 21. roku życia. To niewątpliwie uchroniło mnie przed nieprzemyślanymi transferami, które mogły okazać się bezsensowne.

 

Bramkarze:

– Harald Letnik (23 l., BR, Austria) – wychowanek

– Johannes Schwarz (32 l., BR, Austria) – wychowanek

– Heinz Weber (28 l., BR, Austria) – nowy

------

– Pierre Schaffler (18 l., BR, Austria) – wychowanek drużyna rezerw

 

Numerem jeden w bramce miał zostać Weber, który prezentował się bezapelacyjnie lepiej niż niezbyt lotni Letnik i Schwarz. Pozostawało mieć nadzieję, że Heinz w praniu potwierdzi moje przypuszczenia oraz że będą go omijać urazy. Do rezerw z drużyny U-19 postanowiłem przesunąć Schaffera w nadziei, że za jakieś dwa sezony, o ile nie spuszczę klubu z ligi, wyrośnie z niego solidny ligowiec.

 

 

Prawa obrona:

– Hannes Haas (22 l., O P, Austria) – wychowanek

– Daniel Hofer (21 l., O P, Austria) – wychowanek

– Manfred Manl (27 l., O/DBP/P P, Austria) – wychowanek

 

I tu również sami wychowankowie o przeciętnych umiejętnościach. Żaden nie wyróżniał się niczym szczególnym – oby braki w wyszkoleniu nadrabiali ambicją i zawziętością.

 

 

Środek obrony:

– Andreas Rauscher (27 l., LB, O Ś, Austria) – 6 s.

– Rene Gsellmann (20 l., O PŚ, Austria) – wychowanek

– Michael Sauseng (26 l., O Ś, Austria) – wychowanek

– Jürgen Haas (21 l., O Ś, DP, Austria) – nowy

– Jürgen Rothdeutsch (27 l., O Ś, DP, Austria) – 3 s.

 

Pewniakiem był tutaj Rauscher, który od sześciu sezonów reprezentował barwy Gratkorn, a i na papierze nie wyglądał źle. Gorzej już było z jego kolegami z formacji, dlatego trzeba było sprowadzić co najmniej dwóch dobrych stoperów.

 

 

Lewa obrona:

– Siegfried Srienz (21 l., O L, Austria) – wychowanek

– Wolfgang Hacker (28 l., O/DBP/P L, Austria) – nowy

– René Mitteregger (28 l., O/DBP/P L, Austria) – 4 s.

 

Zygfryd Srienz wyraźnie odstawał, ale już Hacker i Mitteregger sprawiali lepsze wrażenie. Nie wiedziałem jeszcze, który z nich rozpocznie pierwszy mecz w wyjściowym składzie, ale byłem pewien, że będzie się tutaj toczyła rywalizacja.

Odnośnik do komentarza

Najpierw regulaminowe czterdzieści postów autora i pięć oficjalnych spotkań. Później wola moderatorów.

 

----------------------------------------

 

Prawi skrzydłowi:

– Martin Ehrenreich (22 l., DBP P, P PŚ, Austria) – nowy

– Sašo Lukić (32 l., DP, P PŚ, Słowenia) – 4 s.

 

Co prawda doświadczenie działało na korzyść Słoweńca Lukicia, ale musiałem odbyć wiele narad z trenerami, bo młodszy Ehrenreich prezentował sporo wigoru. Tym większa szkoda, że nie mogłem zobaczyć moich podopiecznych najpierw w meczach bez stawki.

 

 

Środkowi i defensywni pomocnicy:

– Gerald Puntigam (20 l., DP, Austria) – wychowanek –> powrót z wyp. do Hartberg

– Christoph Ratsching (22 l., P PŚ, Austria) – wychowanek

– Richard Wemmer (24 l., OP/N Ś, Austria) – 2 s.

 

Tylko dwóch typowych pomocników na środek, ale na szczęście miałem jeszcze deskę ratunku w postaci tego, że większość skrzydłowych mogła również występować w środku pola. Niemniej jednak wiedziałem, że to kolejna formacja, która będzie wymagać ewidentnych wzmocnień.

 

 

Lewi skrzydłowi:

– Rafael Dorn (20 l., P LŚ, Austria) – 2 s.

– Stefan Wenter (21 l., P L, Austria) – wychowanek

– Konstantin Wawra (26 l., OP LŚ, Austria) – 4 s.

 

Kompletnie nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać, toteż rozważałem początkowe przesunięcie jednego z lewych defensorów do linii pomocy, a powyższą trójkę ewentualnie testować wpuszczając na jakieś ostatnie kwadranse. A coś więcej? Cóż, wzmocnienia...

 

 

Napastnicy:

– Gernot Baumgartner (24 l., N, Austria) – 2 s.

– Daniel Brauneis (18 l., N, Austria) – wychowanek

– Manuel Bucsek (20 l., N, Austria) – wychowanek –> w trakcie leczenia złamanej nogi

– Mario Corić (22 l., N, Chorwacja) – nowy

– Abu Kanneh (21 l., N, Liberia) – wychowanek

– Marc Niemetz (24 l., N, Austria) – wypożyczony do SC Kalsdorf

– Georges Panagiotopoulos (30 l., N, Belgia) – 3 s.

– Karl-Heinz Puntigam (23 l., N, Austria) – wychowanek

 

Po rozmowach z trenerami wywnioskowałem, że absolutną gwiazdą był tutaj Panagiotopoulos, urodzony w Belgii Grek. W pierwszym meczu Georges na pewno miał zacząć w wyjściowym składzie, natomiast patrząc na pozostałych wiele wskazywało na to, że w obsadzie ataku wyczerpię limit obcokrajowców w meczowej szesnastce. Całkiem solidne umiejętności miał ponoć Bucsek, jednakże nie miałem jeszcze sposobności ocenić ich osobiście, bo Manuel przez kolejne trzy miesiące miał pracować z fizjoterapeutami nad złamaną nogą.

 

 

Na koniec zapowiedziałem, że z uwagi na to, iż do pierwszego meczu mamy bardzo niewiele czasu, trzeba się ostro wziąć do roboty, dlatego nazajutrz musimy zacząć zajęcia, zanim robotnicy w fabryce obok podbiją karty na porannej zmianie. Drużyna musiała pojąć przynajmniej podstawy szykowanej przeze mnie taktyki, żeby stracić jak najmniej punktów na przyswajaniu systemu w praniu. Coś mi mówiło, że będzie ciężko, a mnie samego czekać będzie wiele chwil zwątpienia. Ale na ewentualne rozmyślania miał przyjść jeszcze czas.

Odnośnik do komentarza

Pięć dni na przygotowanie, praktycznie brak sparingów i, szczerze mówiąc, mierny materiał ludzi – to nie pozwalało na dokonanie żadnych cudów, bo nawet najlepiej zorganizowany trening nie da tego, co daje mecz. Przed oficjalnym debiutem miałem mnóstwo niezbyt pogodnych myśli, tym bardziej, że pierwsze spotkanie nowego sezonu Erste Ligi mieliśmy rozgrywać na wyjeździe, a jego miejscem było... Altach, a więc miasto, w którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej dobrze radziłem sobie ze szkoleniem młodzieży. Zabrałem ze sobą mocno eksperymentalny skład, ułożony głównie w oparciu o debaty z resztą sztabu szkoleniowego, zaś ja sam za sukces byłem gotów uznać remis.

 

Dziesięć zespołów, 36 kolejek, cztery razy każdy z każdym – proste zasady, które nie mogły mnie dziwić po tylu latach spędzonych w pobliżu Alp. Szybko przekonałem się, ile jeszcze pracy przed nami, bowiem w drugiej minucie Haas na środku obrony dał się bez trudu przeskoczyć rywalowi, a tyłek uratował nam inny zawodnik w czarnym trykocie, posyłając piłkę niemal na szczyt pobliskiej góry. W dalszej części meczu jeszcze kilkukrotnie zaciskałem zęby w podobnych sytuacjach, ale przed przerwą potrafiliśmy urwać się z jakimś nieskładnym kontratakiem. Udało nam się nawet oddać dwa celne strzały, z czego jeden omal nie zaskoczył Krassnitzera, który w ostatniej chwili zatrzymał piłkę na linii bramkowej.

 

– Panowie, nie jest źle, ale też i nie rewelacyjnie! – Grzmiałem w przerwie, by tknąć w zawodników trochę więcej zdecydowania i dokładności. – W drugiej połowię chcę zobaczyć więcej celnych podań i śmielszych zagrań.

 

Czy poskutkowało? Na razie jeszcze niezupełnie. Druga połowa przebiegała pod dyktando gospodarzy, ale urwisy od podawania piłek na szczęście sporo biegały po okolicy, by zbierać daleko wykopane przez piłkarzy Altach futbolówki. Kwadrans przed końcem udało nam się nawet trochę przycisnąć rywali, a przed wduszeniem im gola wstrzymywały nas niedokładność i mimo wszystko zbyt mało ambitne walki o odzyskanie piłki. Później musieliśmy się bronić, bo tuż przed końcem bezsensowną drugą żółtą kartką osłabił nas Mandl, ale nie zdążyło nas to zgubić i po pierwszej kolejce zdobyliśmy pierwszy punkcik w batalii o utrzymanie. Czułem ulgę, że do dopięcia tego celu wystarczyło pokonać w tabeli tylko jeden zespół.

15.07.2005, Stadion Schnabelholz, Altach, widzów: 1400

ErLi (1/36) SCR Altach [–] - FC Gratkorn [–] 0:0

 

89' M. Mandl (G) czrw.k.

 

FC Gratkorn: H.Weber 7 – M.Mandl CzK 6, J.Haas ŻK 7, A.Rauscher 7, R.Mittereger 6 (78' R.Dorn 6) – S.Lukić 6 (68' M.Ehrenreich 6), R.Wemmer 7, G.Puntigam 7, W.Hacker 6 – M.Corić 6 (61' G.Baumgartner 6), G.Panagiotopoulos 7

 

GM: Oliver Mattle (OP/N Ś, SCR Altach) - 7

Odnośnik do komentarza

W przeciągu tygodnia, który dzielił nas do kolejnej ligowej gehenny, sztab szkoleniowy Gratkorn stał się nieco bardziej międzynarodowy. Poważniejsi szkoleniowcy nawet nie chcieli słyszeć o przemysłowym zadupiu, za to bez problemu i zbędnego marudzenia zjawili się u nas bezskutecznie poszukujący posady Luciano de Oliveira (53 l., Trener, Brazylia), Tonho (52 l., Trener, Brazylia), Antônio Carlos Pracidelli (45 l., Trener, Brazylia) i Lúcio Novelli (50 l., Trener, Brazylia). Pierwszego dnia dopiero reformowaliśmy rozkład zajęć, ale już w kolejnych było widać, że nasz trening stał się bardziej wydajny.

 

Przed meczem z Leoben, pierwszym na stadionie, a raczej boisku w Gratkorn, postanowiłem trochę pożonglować składem, by posprawdzać kolejnych zawodników. Na jedynej, za to zadaszonej trybunie zjawiło się niespełna 700 widzów, oczywiście nie licząc kilku robotników na popołudniowej zmianie, którzy równo o 19 zrobili sobie przerwę w pracy, obserwując nasze poczynania z dachu hali produkcyjnej ulokowanej w sąsiedztwie tzw. stadionu.

 

Niewielu było takich, którzy wierzyli w kolejny remis – większość spodziewała się porażki, nie bezpodstawnie z resztą. Po pierwszych minutach dołączyłem do nich i ja, gdyż nadal graliśmy bez przekonania, a w krytycznych momentach traciliśmy piłki już w defensywie – po jednej z takich strat w 11. minucie cudem uratował na Weber. Gdy po półgodzinie Kannah po raz kolejny nie potrafił przyjąć piłki i oddal ją rywalowi, wiedziałem, że dobrze się to nie skończy. Faktycznie, już chwilę później Weber co prawda obronił kolejną trudną piłkę, ale Gsellmann myślał o niebieskich migdałach, zaś Kienast dobił ją do pustej bramki. Przeznaczenie nas dopadło.

 

Po przerwie nadal było tak samo, aczkolwiek gdy kwadrans przed końcem zaczęliśmy przejmować inicjatywę, poderwałem się nawet z ławki i z zachęcającymi okrzykami pokuśtykałem pod linię boczną. Niestety, gdybyśmy choć raz potrafili celnie dograć piłkę do napastników, a ci oddać celne uderzenie, dałoby się uratować punkt. Tak zaś już w drugiej kolejce ponieśliśmy porażkę, nadal nie strzelaliśmy bramek, a tego wieczoru w statystykach celnych strzałów po naszej stronie widniała okrągła liczba zero.

22.07.2005, Sportstadion Gratkorn, Gratkorn, widzów: 693

ErLi (2/36) FC Gratkorn [8.] - DSV Leoben [2.] 0:1 (0:1)

 

38' R. Kienast 0:1

 

FC Gratkorn: H.Weber 7 – H.Haas 6, M.Sauseng 6 (75' J.Haas 6), R.Gsellmann ŻK 7, S.Srienz 6 (46' R.Mitterberger 7) – M.Ehrenreich ŻK 6, S.Lukić ŻK 6, R.Wemmer 7, K.Wawra 7 – A.Kannah 6, G.Panagiotopoulos 6 (63' Ch.Ratsching ŻK 7)

 

GM: Dominique Taboga (O PŚ, DSV Leoben) - 9

Odnośnik do komentarza

W środę 22 lipca miałem powody do satysfakcji. Udało mi się bowiem namówić do przeprowadzki do Gratkorn gorąco polecanego przez scouta Michaela Obermaiera (20 l., O LŚ, Austria), który zdaniem Winklera zapowiadał się na solidnego obrońcę. Uznałem, że warto poszukać szczęścia i sprowadziłem Michaela do Gratkorn za 1 000 euro z SC Schwanenstadt.

 

Początkowo był on jednak w zbyt kiepskiej formie kondycyjnej, by od razu sprawdzić go na boisku. A tym razem czekało nas niemożliwe do wykonania zadanie, bo jechaliśmy do Kapfenberg, będącego jednym z kandydatów do awansu do Ekstraklasy, toteż na myśl o tym, co miało nas czekać na Franz-Fekete-Stadion, aż rwało mnie w prawej nodze. Nie wszyscy zawodnicy byli jeszcze gotowi do gry w kilku spotkaniach pod rząd, toteż po raz kolejny w trakcie odprawy na tablicy pojawiło się kilka innych nazwisk.

 

Tym razem się zdziwiłem, gdy przez pierwszy kwadrans to mój zespół był w natarciu, co rusz wywalczaliśmy rzuty rożne, a faworyzowani rywale trochę gubili się po odbiorach piłki. Wreszcie po obiecującej półgodzinie podskoczyłem radośnie z ławki, zapominając o niedomagającej nodze – Rauscher z zaskakującą precyzją przerzucił za obrońców do równie zaskakująco urywającego się im Puntigama, a gdy po jego zagrywce futbolówkę oddał mu Corić, Karl-Heinz nieoczekiwanie sięgnął jej głową i zdobyliśmy naszego pierwszego gola w Erste Lidze!

 

W przerwie starałem się przekonać zwłaszcza obronę, że teraz trzeba być jak Wściekły Byk, jak Bullterrier, jak Tommy Lee Jones, w "Ściganym". W przypadku co poniektórych na próżno, bowiem już w pierwszej akcji po wznowieniu gry Gsellmann był zbyt daleko wysunięty, co skończyło się tym, że wbiegł za niego Wieger, otrzymał podanie i nie dał szans Weberowi. Dobrze, że później powróciło do nas szczęście, bowiem przez resztę spotkania co rusz profilaktycznie żegnałem się z korzystnym wynikiem widząc, jak gospodarze gniotą nas jak wątroba po suto zakrapianej imprezie. Jakimś cudem dowieźliśmy remis do końca, nareszcie zdobyliśmy bramkę, a ja miałem nadzieję, że teraz może być tylko lepiej, ale nie mówiłem tego na głos. Tym bardziej, że tego wieczoru nawet mój imiennik, Rafael Dorn, zaliczył kilka udanych odbiorów i rajdów na lewym skrzydle, zasłużenie będąc mianowanym graczem meczu.

 

Niestety spotkanie z urazem kostki kończył Hannes Haas, a zniesiony w trakcie do szatni Ehrenreich doznał pęknięcia kości przedramienia i do gry miał wrócić za ponad miesiąc.

26.07.2005, Franz-Fekete-Stadion, Kapfenberg, widzów: 769

ErLi (3/36) SV Kapfenberg [2.] - FC Gratkorn [8.] 1:1 (0:1)

 

33' K. Puntigam 0:1

46' H. Wieger 1:1
68' M. Ehrenreich (G) ktz.

 

FC Gratkorn: H.Weber 7 – H.Haas 7, A.Rauscher 7, R.Gsellmann ŻK 7, R.Mitterberger 6 (80' S.Srienz 6) – M.Ehrenreich KTZ 7 (68' Ch.Ratschnig 7), R.Wemmer ŻK 7, S.Lukić 7, R.Dorn 8 – K.Puntigam 7, M.Corić 7 (72' G.Baumgartner 6)

 

GM: Rafael Dorn (P LŚ, FC Gratkorn) - 8

Odnośnik do komentarza
  • Makk przypiął ten temat
  • Pulek zablokował ten temat
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...