Skocz do zawartości

Bez pieniędzy, ale z wiarą…


tss

Rekomendowane odpowiedzi

Dane: ŁKS Łódź, DB: średnia, Football Manager 2012 ver. 12.1.1.

 

Na początek przyznam, że nie bardzo wiem czego spodziewałem obejmując posadę menadżera ŁKS Łódź. Chyba chciałem spróbować szczęścia w klubie z rodzimej ligi. A czemu ŁKS? Cóż…czemu nie? W końcu jest to klub z tradycjami, który mimo kłopotów finansowych, gra (nadal…) w najwyższej klasie rozgrywek. Kilka znanych nazwisk, kilku starych boiskowych „wyjadaczy” – rzekłbym nawet fajnie…tyle, że same nazwiska to za mało.

 

Początkowo usłyszałem stanowcze „nie” dla budżetu transferowego co znacząco utrudniło jakiekolwiek działania w tej materii. W kręgu moich zainteresowań znajdowali się zatem wyłącznie piłkarze zwolnieni ze swoich klubów, którzy poszukiwali nowego pracodawcy. A tych niestety nie było zbyt wielu. Próbowałem szczęścia u młodych, perspektywicznych (moim zdaniem) piłkarzy z ligi rosyjskiej. Rozmawiałem z zawodnikami z ligi szwajcarskiej, lig niemieckich, ale zawsze słyszałem to samo: „ŁKS? Nie dziękuję…”. Szczerze mówiąc optymizmem mnie to nie napawało. Pierwszym zawodnikiem, który wzmocnił moją kadrę był ostatni jak dotychczas strzelec bramek dla reprezentacji na Mistrzostwach Świata – Bartosz Bosacki. Biedak tułał się po kraju w poszukiwaniu klubu, więc zatrudniłem go u siebie. Był to pierwszy, i jak się później okazało nie jedyny, wyłom w moim żelaznym postanowieniu (ogłoszonym niefortunnie podczas debiutu na konferencji prasowej) – stawiam na młodzież. Pewnie, że chciałbym budować drużynę w oparciu o młodych, zdolnych piłkarzy, ale brak funduszy na transfery to poważny problem. Postanowiłem jednak nie narzekać. Zwyczajnie zakasałem rękawy i zabrałem się do roboty.

 

Mój asystent zaproponował mecz z drużyną rezerw, na który przystałem z nieukrywaną ochotą. Wygraliśmy 2:0. Zaskoczony? Nie bardzo. Zwycięstwo było oczekiwane, ale jego rozmiar nieco mnie rozdrażnił. Zwłaszcza, że obydwie bramki padły pod koniec spotkania. Uświadomiło mi to także, że wzmocnienia (jakie by one nie były) są niezbędnie konieczne. Wyruszyłem więc na „łowy”, przeczesując świat (oj tak…globalnie podszedłem do problemu) w poszukiwaniu piłkarzy skłonnych zasilić szeregi ŁKSu. Łatwo nie było, przyznaję. Powoli jednak udawało mi się poszerzać kadrę zespołu. Dołączyli do nas znani i cenieni niegdyś zawodnicy w osobach Damiana Gorawskiego, Edsona i Grzegorza Szamotulskiego. Pozyskałem także drugiego Brazylijczyka Hermesa. Wszyscy dołączyli z wolnego transferu i po czterech pierwszych ligowych meczach…niestety. Prowadziłem rozmowy z Arturem Wichniarkiem, ale nie przeszedł testów medycznych, stąd z „transakcji” nici. Jak zapewne nie trudno zauważyć, postawiłem na piłkarzy doświadczonych, ale i nie młodych. Takich, dla których każdy sezon może być już ostatnim w karierze. Co zrobić…jak się nie ma co się lubi…

 

Pierwszy mecz zagrać mieliśmy przed własną publicznością. Rywal – Lechia Gdańsk. Ponad 2 tys. karnetów sprzedanych na obecny sezon gwarantowało względną widownię. Pozwolicie, że pominę dotychczasowe mecze kontrolne z naszym udziałem. Na ich czas kierowanie drużyną pozostawiłem w gestii asystenta Andrzeja Pyrdoła. Ja zająłem się wspomnianym zatrudnianiem nowych piłkarzy.

 

Moja taktyka na Lechię była prosta. Postawiłem na klasyczne 4-4-2, z Marcinem Mięcielem i Markiem Saganowskim w ataku. W linii pomocy znaleźli się: Robert Szczot (lewe skrzydło), Patryk Kubicki (środek), Marcin Smoliński (środek), Sebastian Szałachowski (prawe skrzydło). Największą niewiadomą była jednak obrona. Łatałem jak mogłem (głównie z powodu przedsezonowych kontuzji Michała Łabędzkiego i Antoniego Łukasiewicza). Ostatecznie zdecydowałem, że obok pewniaków Bosackiego i Pawła Golańskiego, do obrony własnej bramki zatrudnię Marcina Adamskiego i Bartosza Romańczuka. Między słupkami stanął najbardziej doświadczony i osobiście ceniony przeze mnie Bogusław Wyparło. Na ławkę rezerwowych oddelegowałem natomiast Pavle Velimirovica, Piotra Klepczarka, Rafała Kujawa oraz Macieja Bykowskiego. Reszta kontuzjowana...

 

Mecz ewidentnie nie ułożył się po naszej myśli. Po 30 minutach było już 2:0 dla Lechii. Spustoszenie w szeregach ŁKSu czynił Traore, który raz po raz nękał bramkarza. Zresztą, przy całym moim szacunku dla jego osoby, Wyparło nie wypadł w tym meczu najlepiej. Zawinił przy obu golach i jasne stało się dla mnie, że spotkania z Lechią nie zaliczy do udanych. 45 minut minęło dość szybko i nadeszła nareszcie przerwa. Chciałem tchnąć w zespół nieco wiary, namawiałem zawodników do większego zaangażowania, próbowałem „ogarnąć” chaos. Próbowałem…ale chaos to chyba najlepsze słowo opisujące drugie 45 minut. Nie wiem czy to za sprawą wpływu mojej drużyny, czy z braku własnej koncepcji gry, Lechia raziła niedokładnością i brakiem skuteczności. Za takie poczytuję bowiem „skromne” 4:0 – końcowy wynik rywalizacji. A moja drużyna? 2 strzały w tym oba niecelne (podczas ponad 90 minut gry) to chyba za mało, by osiągnąć korzystny rezultat. Najbardziej zawiedli mnie Saganowski i Mięciel. Oba strzały bowiem były autorstwa Szczota. Od napastników należy wymagać więcej.

 

Jak już napisałem wcześniej, wzmocnienia nadeszły w piątej kolejce spotkań, stąd na następny mecz z Wisłą Kraków musiałem desygnować niemal identyczną jedenastkę co w meczu z Lechią. Zmianę dokonałem kosmetyczną. Z drużyny rezerw do pierwszego zespołu przeniosłem Artura Gieragę i umieściłem go na ławce rezerwowych (zasiadł na niej także Aghvan Papikyan). A samo spotkanie? Zagraliśmy dosyć zaskakująco – uważnie w obronie, dobrze w pomocy, na zero…z przodu. Wynik – 1:0 dla Wisły. Tym razem zadowolony byłem z gry Bogusława Wyparło. Nie zawiódł w żadnej z podbramkowych sytuacji (nawet przy golu dla rywala). Zmartwiła mnie natomiast kontuzja Golańskiego, który jak się później okazało, musiał pauzować przez miesiąc. Duet Mięciel-Saganowski bez zmian. Statystyka oddanych przez ŁKS strzałów – 4 strzały/1 celny. Jest progres...nie powiem. Następny mecz z Polonią Warszawa

Odnośnik do komentarza

Nie wiem dlaczego, ale przed meczem z Polonią byłem optymistą. Gra się nie układała, napastnicy zawodzili, ale w głowie miałem pewien pomysł na poprawę obecnej sytuacji. Zmiana ustawienia? Niewykluczone, ale postanowiłem wstrzymać się przed starciem z „Czarnymi Koszulami”.

 

Mecz z Polonią nie należał do najgorszych w wykonaniu mojego zespołu. Obrona, już bez Golańskiego, ale z Gieragą na prawym skrzydle, prezentowała się całkiem przyzwoicie. Doskonałe parady Wyparły, pozwoliły ponieść minimalną porażkę. Jedynego gola w tym meczu zdobył Bonin i to Polonia zainkasowała trzy punkty. Niestety, napastnicy w dalszym ciągu razili nieskutecznością. No dobrze…tym akurat nie mogli razić, bowiem do sytuacji bramkowych nadal nie dochodzili. Na boisku byli, piłkę dotknęli i to chyba tyle. W obliczu słabości duetu, na murawę desygnowałem Bykowskiego w roli ofensywnego pomocnika (w drugiej połowie zastąpił Smolińskiego). Wiele to jednak nie dało. Statystyka strzałów mojej drużyny? Nie podam. Zwyczajnie mi wstyd.

 

Przed kolejnym spotkaniem postanowiłem poukładać ten cały bałagan. Zacząłem od taktyki. 4-4-2 zamieniłem na 3-1-5-1 (przerobiłem 4-5-1). Wysuniętym napastnikiem został Marek Saganowski (dotychczas minimalnie lepszy od Mięciela…), a defensywnym pomocnikiem powracający po kontuzji Antoni Łukasiewicz. Reszta w zasadzie bez zmian, z tym wyjątkiem, że przyspieszyłem tempo gry oraz sposób rozgrywania piłki. Nowy rywal – Ruch Chorzów.

W dniu meczu byłem pełen obaw. Najbardziej obawiałem się o siłę ofensywną swojej drużyny. Słaba dyspozycja zarówno Mięciela, jak i Saganowskiego nie wróżyła niczego dobrego. Był jeszcze np. Bykowski, ale jakoś nie byłem do niego przekonany. Efekt końcowy? Wynik 1:1! Wiem…to tylko remis i w dodatku po przeciętnej grze (zdaniem obserwatorów mecz był wyjątkowo nudny), ale najważniejsze, że po serii 3 porażek z rzędu nareszcie zdobyliśmy pierwsze punkty…no dobrze – punkt. Zdobyliśmy pierwszy punkt. Zdobyliśmy także gola (również pierwszego). Myli się jednak ten kto uważa, że zdobył go napastnik. Strzelcem został rozgrywający swój PIERWSZY mecz Łukasiewicz. Defensywny pomocnik uratował drużynę. Miałem w końcu powód do małego zadowolenia.

 

Taktyka 3-1-5-1 sprawdziła się w 50%. Nie zamierzałem jednak zrezygnować z jej usług. Zwłaszcza, że drużynę zasili wspomniani wcześniej Edson, Szamotulski, Gorawski i Hermes. Dwóch ostatnich wystawiłem zresztą w wyjściowej „jedenastce” w najbliższym meczu z Jagiellonią. Na oficjalnej konferencji prasowej przedstawiłem dziennikarzom Hermesa, wychwalając jego umiejętności. Wyraziłem także nadzieję, że odegra on istotną rolę w dalszej grze zespołu, czym wywołałem…niezadowolenie ze strony nowego zawodnika. Co zrobić, dyplomata ze mnie kiepski. Jakby tego było mało, swoje „trzy grosze” dołożył Tomasz Nowak, domagający się gry w pierwszym składzie. Nota bene próbowałem go wypożyczyć do zainteresowanej tym zawodnikiem Termalicy Bruk-Bet Niecieczy KS, ale on wolał pozostać i denerwować swojego trenera. Zdecydowałem, że porozmawiam z nim po meczu z „Jagą”.

 

Na mecz desygnowałem więc następujący skład:

BR - Wyparło

OL – Romańczuk

OŚ – Bosacki

OP – Gieraga

DP – Łukasiewicz

PL – Szczot

ŚP – Kubicki

ŚP – Hernani

PP – Gorawski

NŚ – Saganowski

 

A jak wypadło rzeczone spotkanie w naszym wykonaniu? Bardzo dobrze, żeby nie powiedzieć wzorowo. Zawodnicy wypełnili wszystkie założenia taktyczne, a rezultat zdaje się to w całości potwierdzać. Wygraliśmy 2:0, deklasując swoich rywali. Pierwszą bramkę zdobył Łukasiewicz (rzut karny), a końcowy wynik ustalił w 86 minucie, wprowadzony na boisko po przerwie, Marcin Mięciel. Jego bramka ucieszyła mnie zresztą podwójnie. Przede wszystkim dlatego, że zagrał dobre spotkanie i nareszcie się odblokował. Na postawę Saganowskiego zrzucę kurtynę milczenia.

 

Sukces okupiony został jednak zdrowiem Hermesa. Nowy zawodnik w mojej drużynie, zakończył zawody w pierwszej połowie, kiedy to kontuzja uniemożliwiła mu dalszy udział w meczu. W jego miejsce desygnowałem na murawę Smolińskiego, który niczym szczególnym nie zachwycił.

 

Wyjątkowo po spotkaniu nie spotkała mnie towarzysząca dotychczas ogólna lawina krytyki. Kibice byli zadowoleni, a szefostwo klubu (pod wodzą nowego Prezesa Marcina Gortata) uznało styl prowadzenia przeze mnie drużyny, jako „satysfakcjonujący”. Jak już obiecałem, tak też zrobiłem. Porozmawiałem z Tomaszem Nowakiem, a właściwie on ze mną (po prostu był szybszy). Zażądał umieszczenia na liście transferowej, na co przystałem bez zbędnej dyskusji. Życzyłem mu powodzenia, choć do końca okienka transferowego zostały bodaj 2 lub 3 dni. Problemem numer 1 okazał się jednak brak Hermesa (kontuzja wykluczyła go na 2 tygodnie). W jego miejsce postanowiłem wystawić Mladena Kascelana. Uznałem, że wypełni lukę po Hermesie i nie zawiedzie mnie w najbliższym meczu. Rywalem miało być wyżej notowane (zaskakujące) Zagłębie Lublin

Odnośnik do komentarza

Być może nie zostało to jeszcze dostrzeżone, ale popełniłem błąd w poprzedniej części. Naturalnie zamiast Hernaniego w składzie, na boisko w meczu z Jagiellonią wybiegł Hermes. Wybaczcie, nie wiem czemu akurat Hernani…hmmm…czyżbym coś przewidywał?…Następny rywal Zagłębie Lubin (nie krzyczcie).

 

Zanim przejdę do meczu opowiem o wzmocnieniach. Jako że termin przeprowadzania transferów chylił się ku końcowi, postanowiłem skorzystać z prawa „ostatniej szansy”. Tym sposobem do zespołu dołączył 33-letni wówczas pomocnik Ladislav Onofrej. Był to naturalnie wolny transfer, a zawodnik ten znajdował się na orbicie zainteresowań innego z polskich klubów, ale dość szybko ustaliliśmy szczegóły kontraktu. Obok niego klub zasilił także Marek Citko – naturalnie nie w charakterze piłkarza. Został moim scoutem.

 

Z tymi wzmocnieniami, zarówno od strony piłkarskiej, jak i szkoleniowej miałem jednak ogromny kłopot. Ogłoszony przeze mnie nabór na stanowisko trenera siłowego spełzł ostatecznie na niczym. Po dwóch tygodniach poszukiwań odnalazłem wymarzonego kandydata, a szefostwo klubu postanowiło anulować transfer. Podobnie z nowym asystentem, którym miał zostać pierwotnie Tomasz Hajto (z sentymentu). Prezes ŁKSu odmówił, tłumacząc, że nowy asystent bądź trener nie jest nam potrzebny. Skoro nie, trudno. Trzeba żyć dalej, chociaż na rękę mi to nie było.

 

Jeśli zaś chodzi o przygotowania do potyczki z Zagłębiem ograniczyły się one jedynie to małego liftingu obrony. Za taki uznałem bowiem zmianę lewego obrońcy. W miejsce dotychczas grającego (i to całkiem przyzwoicie) Romańczuka, pojawił się Edson. Z Hermesa skorzystać niestety nie mogłem, dlatego na środku obrony wystąpił Kascelan (tak jak w meczu z Jagiellonią). W ataku postawiłem tym razem na Mięciela licząc na jego „strzelecki nos”. Skoro trafił w poprzednim spotkaniu, czemu niemiałby tego powtórzyć? Saganowski usiadł na ławce (to zresztą sugerował mój asystent). Jak będzie? Zobaczymy, ale przeczuć nie miałem żadnych…

Odnośnik do komentarza

Ceballos: Bardzo dziękuję :) Cenna uwaga. Cieszę się, że to zauważyłeś. Ja również dostrzegłem ten mankament, dlatego zaledwie dzień przed meczem z Zagłębiem zmieniłem ustawienie…ale nie wyprzedzajmy faktów:)

 

Otóż, tak jak wspomniałem powyżej, postanowiłem namieszać nieco w głowach swoim piłkarzom. Dotychczasową taktykę zmieniłem na 4-1-4-1. W obronie, obok Bosackiego, pojawił się więc Michał Łabęcki. Na lewym skrzydle pozostał Edson, a po prawej stronie ustawiłem Gieragę. Defensywnym pomocnikiem w dalszym ciągu był Łukasiewicz.

 

Zagłębie Lubin zajmowało przed tym meczem 11 lokatę w tabeli. To nie tak źle, zważywszy na fakt, że moja drużyna piastowała zacne 13 miejsce. Dodatkowo, spotkanie z ŁKSem nie było chyba zbyt atrakcyjne dla miejscowych kibiców. Mecz odbyć się miał bowiem na stadionie Zagłębia, a w klubowej kasie pozostało wiele niesprzedanych biletów (łącznie nabyto je w liczbie 8.000). Jak donosiły lokalne media, tamtejszej drużynie zagrażał niechlubny rekord – rekord najniższej jak dotychczas frekwencji podczas ligowego spotkania. Nie wiedzieć czemu, miałem dziwne przeczucie, że mój zespół przyczyniał się do tego znacząco. Pomijając jednak aspekt „kibicowski”, na murawę desygnowałem „jedenastkę”, której ufałem bezgranicznie. Głównie z powodu licznych kontuzji i braku wartościowych zmienników. Czy już wspominałem? Jak się nie ma co się lubi…Przejdźmy do meczu…

 

Faworytem było niewątpliwie Zagłębie. Mnie pozostawało jedynie zmobilizowanie piłkarzy i nadzieja w to, że nie zawiodą moich oczekiwań. W szatni przed meczem przemówiłem spokojnym tonem, życząc im głównie powodzenia. Ku mojemu zdziwieniu, zawodnicy przyjęli to…bez jakichkolwiek emocji. Czyżby zły prognostyk?...Nic z tych rzeczy! Uwierzycie bądź nie, ale już w 5 minucie spotkania zespół ŁKSu objął prowadzenie. Po dośrodkowaniu Edsona z rzutu rożnego, strzał głową na bramkę zamienił Bartosz Bosacki. Szczerze mówiąc, byłem nieco zdezorientowany. Pomyślałem nawet, że ten nietypowy dla nas początek, może zwiastować rozluźnienie w szeregach mojej drużyny i dotkliwą porażkę. To był jednak przedsmak tego, co miało mnie czekać w tym meczu…

 

W 38 minucie spotkania, piłkę przed bramką Zagłębia przejął Kubicki i strzałem zza pola karnego zdobył drugiego gola. To już nie jest przypadek – pomyślałem. Przypadkiem nie była także bramka nr 3. Po dokładnym podaniu Gorawskiego, sam na sam z bramkarzem znalazł się, krytykowany dotychczas przeze mnie, Marcin Mięciel. Nawet będąc w słabszej dyspozycji, nie zmarnował takiego prezentu. Celnym strzałem pokonał goalkeepera rywali. Koniec pierwszej połowy i…3:0 dla nas!

 

W przerwie nie siliłem się na zbyt długie przemówienia. Pogratulowałem zawodnikom i kazałem trzymać tak dalej. Efekt? Dobra gra w obronie, solidna w pomocy i końcowy rezultat – 3:1 dla ŁKSu. Faktycznie…w drugiej odsłonie Zagłębie dominowało. Piłkarze tego klubu marnowali jednak okazje bez opamiętania, a dopisujące nam tego dnia szczęście, nie pozwoliło odebrać mojej drużynie zwycięstwa. I jeszcze mała dygresja na koniec tej części kariery…Czy ja mówiłem już, że Mięciel to niezwykle wartościowy i utalentowany napastnik? Nie…Musiałem to przeoczyć. Jego nota w tym meczu, niejednego kolegę po fachu wprawiłaby w zachwyt. Ocena 8.10. Lepszy był tylko strzelec pierwszego gola – Bosacki, którego wyceniono na 8.20. Trzeci w hierarchii okazał się Łukasiewicz z notą 7.80 (hmm…coś słabo Panie Antoni…). Koniec końców z 13 miejsca awansowaliśmy na 10. Cóż, po dwóch zwycięstwach z rzędu, z nadzieją spojrzałem w przyszłość. Oby tylko moi piłkarze patrzyli na nią w ten sam sposób co ja…

Odnośnik do komentarza

Na pomeczowej konferencji prasowej padło wiele pytań. Pytano mnie o debiut Edsona, o wspaniałą postawę Bosackiego (został wybrany zawodnikiem meczu)…Wszystko to szalenie ciekawe i miłe, ale w głowie miałem już tylko następnego rywala – Podbeskidzie Bielsko-Biała (nawet do rymu…).

 

Przed spotkaniem z nami zespół Podbeskidzia zajmował 14 lokatę. Ich gra przypominała naszą z początku sezonu. Prawdopodobieństwo zainkasowania trzech punktów było więc bardzo duże. Moja drużyna okrzyknięta została zresztą faworytem tej sobotniej potyczki. Pomny klęsk i doświadczeń, pozostawałem jednak realistą. Grać w piłkę zaczęliśmy bowiem zaledwie od dwóch spotkań, a nasze wcześniejsze boiskowe dokonania określiłbym mianem „chaotycznej kopaniny”. Aby tego uniknąć, wolałem zachować spokój.

 

Postanowiłem dokonać jednej roszady w składzie. W miejsce Wyparły, rolę podstawowego bramkarza pełnić miał Grzegorz Szamotulski. Jego dotychczasowa kariera oraz umiejętności, pozwalały wierzyć, że nie zawiedzie on moich oczekiwań. Reszta składu pozostała bez zmian. Zastanawiałem się co prawda nad wystawieniem, powracającego po kontuzji, Hermesa, ale ostatecznie to Mladen Kascelan wybiegł w pierwszej „jedenastce”. Hermes musiał zadowolić się miejscem na ławce rezerwowych.

 

Jeśli zaś chodzi o sam mecz to…No cóż, na placu boju pojawił się w mojej drużynie 12 zawodnik. I nie chodzi tu wcale o kibiców, którzy przyszli dopingować swoich idoli. Był to raczej jegomość, którego imię brzmi „Niemoc”. Tak bowiem należałoby określić poczynania piłkarzy ŁKSu w pierwszych 45 minutach gry. Były strzały celne, były okazje, nie brakowało emocji, ale jedna rzecz pozostawała niestety niezmienna – wynik meczu. Na tablicy świetlnej dalej widniał bowiem rezultat 0:0.

 

Druga odsłona tego widowiska nie przynosiła żadnej poprawy. Okazje do zdobycia gola mieli za to piłkarze Podbeskidzia, którzy coraz śmielej nękali Szamotulskiego. W 70 minucie dokonałem zmiany napastnika. W miejsce Mięciela, na placu gry pojawił się Saganowski. Chwyt był to raczej dość desperacki, zwłaszcza, że „Sagan” nie zdobył jeszcze ani jednej bramki dla zespołu. W końcu nadeszła 86 minuta, która odmieniła losy tego meczu. Niegrzeszący skutecznością, choć niebywale aktywny, Robert Szczot wykorzystał zamieszkanie pod bramką rywali i trafił do siatki Podbeskidzia. 1:0 dla nas, a…to w zasadzie tyle. Mecz zakończył się prognozowanym zwycięstwem ŁKSu i awansem tej drużyny na 9 miejsce w ligowej tabeli. A czego zabrakło? Przede wszystkim skuteczności. Brakować będzie także Gorawskiego, który opuścił boisko wskutek kontuzji. Wprowadzony przeze mnie w jego miejsce Sebastian Szałachowski niczym szczególnym nie zachwycił. Mam więc o czym myśleć i na co zwrócić uwagę przed kolejnym meczem mojej drużyny…

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

W życiu każdego trenera przychodzi taki czas kiedy musi nieco odpocząć, zastanowić się, przeanalizować obecną sytuację. Odpocząć musiałem więc i ja, stąd nieco dłuższa przerwa w mojej karierze.

 

Po ostatnim zwycięstwie nad Podbeskidziem, okazało się, że skazywana przed sezonem na spadek z Ekstraklasy drużyna ŁKSu, radzi sobie nad wyraz dobrze. Przyzwoicie funkcjonowała linia obrony, solidnie grali pomocnicy, a Mięcel w ataku nareszcie strzelał bramki. Mój następny rywal musiał więc bardzo uważać. Przed nami mecz Pucharu Polski…

 

Los postawił na naszej drodze zespół Pogoni Szczecin. Drużyna z niższej klasy rozgrywkowej, postrzegana przez wielu za faworyta rywalizacji, nie stanęła na wysokości zadania. W ciągu zaledwie 3 minut drugiej połowy, zdobyliśmy dwie bardzo cenne bramki. Gole Szałachowskiego (zastąpił kontuzjowanego Gorawskiego) oraz Mięciela pozbawiły Pogoń jakichkolwiek złudzeń. Wynik nie uległ zmianie i to my cieszyliśmy się z awansu do dalszej rundy.

 

Po meczu byłem bardzo zadowolony. Cztery zwycięstwa z rzędu to naprawdę imponujące osiągnięcie. Zwłaszcza, że początek mojej pracy w klubie nie zapowiadał aż tak dobrej passy. Naszym następnym przeciwnikiem miała być drużyna GKSu Bełchatów, który znajdował się w czołówce ligowej tabeli. Faworyzowany przez media, zespół ten dał nam porządną lekcję gry w piłkę. Ale po kolei…

 

Przystępując do meczu, nie szalałem za bardzo. Zarówno taktyka, jak i skład drużyny pozostały niezmienne. Przekonany o sile zespołu, ze spokojem obserwowałem przebieg spotkania. Mój spokój z minuty na minutę przeradzał się jednak w złość i frustrację. Po 30 minutach gry było już…3:0 dla Bełchatowa. Przy dwóch ze zdobytych przez rywala bramek, zawinił Grzegorz Szamotulski. Obrońcy sprawiali wrażenie przerażonych, a będący dotychczas filarem defensywy Bartosz Bosacki, gubił się i miotał w obronie. Po 45 minutach gry chyba nikt nie miał już złudzeń – nasza dobra passa, zostanie niechybnie przerwana.

Cóż…Co mogłem zrobić, aby zmobilizować piłkarzy? Zwyczajnie nakrzyczałem na nich. Zażądałem lepszej gry i większego zaangażowania. O dziwo, moja reprymenda przyniosła jakiś skutek. Druga połowa była już lepsza w naszym wykonaniu. Strzeliliśmy nawet gola (autorstwa Szałachowskiego), ale wynik końcowy nie napawał optymizmem. 3:1 dla GKSu. To nie tak miało być…

 

W całym dramacie tego spotkania, jedno zdarzenie szczególnie mocno dotknęło mnie jako trenera. Mam tu na myśli Marka Saganowskiego, a raczej jego wyjątkowo nieodpowiedzialne zachowanie w 86 minucie meczu. Wprowadzony ledwie 10 minut wcześniej (w miejsce słabo dysponowanego Mięciela), zagrał całkiem dobrze. Trafił w słupek, był aktywny i…sfaulował niestety piłkarza rywali. Zrobił to w sposób najgłupszy z możliwych, atakując obrońcę GKSu obunożnym wślizgiem. Za swój wyczyn ujrzał czerwień, a w prezencie mały urlop. Został zawieszony na dwa kolejne spotkania.

Brak zmiennika w ataku, zmusił mnie do poszukiwań. Poszukiwań piłkarza, który mógłby pełnić rolę dżokera. Kogoś kto chciałby przenieść się do Łodzi i kto…nie kosztowałby klub ani grosza. Wybór padł na Petra Faldyna – trzykrotnego króla strzelców 2 ligi czeskiej.

 

Oczywiście, transfer ten nie był inwestycją na przyszłość. W chwili przyjścia do drużyny, piłkarz ten miał już bowiem 35 lat. Swoje ostatnie strzeleckie trofeum zgarnął w sezonie 2007-2008, a obecnie szukał nowego pracodawcy. W mojej ocenie, ten zawodnik mógł być mimo wszystko przydatny. Szybko doszliśmy więc do porozumienia w sprawie kontraktu.

 

Zanim jednak mogłem skorzystać z usług nowego nabytku, wypadało dokończyć rundę jesienną w lidze. Na horyzoncie pojawił się nowy przeciwnik – Legia Warszawa. Miałem tylko nadzieję, że nie powtórzy się scenariusz z meczu z GKSem…

Odnośnik do komentarza

Na mecz z Legią wprowadziłem jedną istotną zmianę. Dobrze spisującego się w pomocy Szałachowskiego, zastąpiłem powracającym po kontuzji Damianem Gorawskim. Wciąż w pamięci miałem bowiem jego zagrania i akcje, którymi tak umiejętnie zachwycał. Największą bolączką okazała się jednak linia ataku. Sprowadzony przeze mnie Faldyna nie mógł zagrać do końca rundy jesiennej. Nadal stawiać musiałem zatem na Marcina Mięciela. Na ławce rezerwowych znalazł się pomijany przeze mnie (i to celowo, przyznaję) Bykowski. A na Marka Saganowskiego nie mogłem niestety liczyć. Swojej niebywałej głupocie w meczu z GKSem, zawdzięczał bowiem możliwość oglądania meczu z trybun.

 

Czego obawiałem się najbardziej? Chyba tylko wyniku. Jako realista spodziewałem się trudnego spotkania i ewentualnej porażki swojego zespołu. Prowadzony przeze mnie ŁKS był idealnym przykładem na to, że nazwisko to za mało, aby sięgać po najwyższe piłkarskie cele. Kadra pełna znanych, cenionych niegdyś graczy, zawodziła w meczach z czołowymi drużynami ligi. Miałem więc nadzieję, że przeciwko Legii nie zagramy tak jak w Bełchatowie.

Cóż…nadzieja swoją drogą, a rzeczywistość swoją…Mecz opisać można jednym słowem – porażka. Stroną dominującą była naturalnie Legia, a stosunek akcji do reakcji był jak 10:1. Na dodatek zespół stracił Gorawskiego (i to już w 24 minucie spotkania). W jego miejsce wprowadziłem Szałachowskiego, który starał się odmienić obraz gry. Na próżno. Przegraliśmy 1:0, tracąc bramkę po przepięknym strzale Manu.

Wymiar „kary” nie był zbyt wysoki, zwłaszcza jeśli spojrzeć na przebieg tej rywalizacji. Fakt faktem jednak, że nie zdobyliśmy ani jednego punktu, choć na szczęcie nie wpłynęło to znacząco na pozycję drużyny w hierarchii Ekstraklasy (nadal byliśmy bowiem na 9 miejscu).

 

Po tym meczu czekał nas krótki odpoczynek i kolejny przeciwnik w postaci Śląska Wrocław. Patrząc na notowania u bukmacherów, moja „łódzka perełka” pozbawiona była jakichkolwiek szans na korzystny rezultat. Zdanie to podzielali chyba także i moi zawodnicy, którzy okazali się tym razem wyjątkowo oporni…

 

Tuż przed meczem odbyłem z nimi rozmowę motywacyjną. Zasugerowałem, że choć skazywani na porażkę, mogą udowodnić krytykom, że potrafią zagrać dobre spotkanie. W zaskakujący sposób słowa te uczyniły mnie o wiele spokojniejszym i weselszym człowiekiem. Niestety tylko mnie…Piłkarze sprawiali wrażenie niezadowolonych. Pierwszy raz widziałem jak opuszczają szatnię ze spuszczonymi głowami. Ten początek nie napawał optymizmem, ale…wszak nadzieja umiera ostatnia (podobno…).

 

I…nagle zdumienie. 4 minuta meczu, a tablica świetlna oznajmia wszem i wobec – 1:0 dla ŁKSu! Strzelcem gola został Michał Łabęcki! Tak na marginesie, wybrał dobry moment na zdobycie debiutanckiej bramki…Dobre to jednak złego początki. Później nie było już bowiem aż tak kolorowo, i choć pierwsza połowa zakończyła się remisem 1:1, w drugiej pokazaliśmy jak grać nie należy. Znacząco przyczynił się do tego Johan Voskamp, który po kolei wypunktował wszystkie nasze błędy. Zdobył nawet hat-tricka, czym zapisał się niewątpliwie w sercach fanów Śląska Wrocław. A my? Opuściliśmy stadion w roli pokonanych. Przegraliśmy 4:1…

Odnośnik do komentarza

osiolek1983: Dziękuję za pozytywny komentarz. Chętnie przyjrzę się temu zawodnikowi. Przeczuwam, że bez odpowiednich wzmocnień się nie obejdzie…

 

Śląsk nauczył nas pokory. Mimo szczerych chęci, ani gra ŁKSu, ani wynik końcowy rywalizacji, nie pozwalały na spokojny sen. Coraz bardziej odzywały się także głosy niezadowolonych, którzy domagali się ode mnie wystawienia na listę transferową. Pośród „buntowników” znalazł się m.in. Pavle Velimirović – utalentowany goalkeeper, mocno znudzony rolą rezerwowego. Na horyzoncie pojawiła się jednak szansa na zmianę nastrojów w zespole. Za taką postrzegałem bowiem najbliższe derby Łodzi przeciwko drużynie Widzewa.

 

Faworytem w oczach ekspertów był tym razem ŁKS. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały zatem, że dotychczasowe pasmo porażek musi się wreszcie skończyć. Rozpocząłem przygotowania do tej prestiżowej, jakby nie było, rywalizacji. Niestety, z powodu licznych kontuzji i słabej gry niemal każdej formacji zespołu, zmian w kadrze mogłem dokonać jedynie kosmetycznych. Ostatnie porażki, zmusiły mnie także do większej aktywności na tzw. rynku transferowym. Dzięki własnoręcznie dokonanej modyfikacji budżetu, uzyskałem na transfery astronomiczną wręcz kwotę 35.000 euro. Wspomniane poszukiwania nie trwały jednak długo.

 

Myśl przewodnia? Odmłodzić zespół. Patrząc na wyjściową jedenastkę, zdałem sobie bowiem sprawę, że niestety mocno zawyżam średnią wieku piłkarzy. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że prowadzę jeden z „najstarszych” zespołów ligi, i nie chodzi tu wcale o rok założenia klubu. Miałem również dość piłkarzy z „syndromem Gorawskiego”. Takich, którzy zieleń murawy, zamieniają często na biel gabinetów lekarskich.

 

Pierwszy do drużyny dołączył Ezenwa Otorogu. Ten 24-letni napastnik miał być moją tajną bronią w rundzie wiosennej. Choć słyszałem o nim różne (w tym negatywne) opinie, postanowiłem dać mu szansę. Zwłaszcza, że był niebywale tani – rzekłbym nawet, że bezcenny…Dołączył do nas z wolnego transferu. Drugi nowy nabytek to młodziutki Hiszpan Villa (Villa to nazwisko, imienia nie pamiętam). Zdaniem scouta Marka Citko, piłkarz ten mógł stanowić duże wzmocnienie. Jego nominalna pozycja to środek pomocy. Villa przyszedł z wolnego transferu.

 

O trzecim zawodniku, powinienem chyba napisać książkę. Jego transfer, nawet dla mnie samego, stanowił olbrzymie zaskoczenie. Widząc jednak sytuację zawodnika w klubie – tajlandzkim Muangthong United F.C., z ciekawości zaproponowałem mu kontrakt. Negocjacje nie należały do najłatwiejszych, ale zakończyły się powodzeniem. Do zespołu dołączył, a właściwie dołączy w pierwszym dniu okienka transferowego w Polsce, 38-letni Robbie Fowler

 

Tak wiem…miałem odmładzać, myśleć o przyszłości…Cóż, chęć sprowadzenia kogoś tak znanego do klubu takiego jak mój, przeważyła. Zadecydowała również wola samego piłkarza, który entuzjastycznie podszedł do tematu. Dnia 1.01.2012r. Robbie Fowler będzie więc piłkarzem ŁKSu. A za transfer klub nie płaci ani grosza.

 

Tyle o wzmocnieniach. Przejdźmy teraz do spotkania z Widzewem. Mecz rozpoczął się od ataków mojej drużyny. Tak było zresztą przez całe 90 minut spotkania. Mimo wielu okazji, pierwszą połowę zakończyliśmy jednak wynikiem 0:0. Co do składu ŁKSu, muszę przyznać, że nie różnił się w zasadzie od tego, jakim graliśmy w meczu przeciwko Śląskowi. Na środku obrony swoją szansę otrzymał Adamski, a na prawej flance Gieraga. Ławkę rezerwowych poznawali bliżej Bosacki i Golański. O sile ofensywnej decydował Saganowski.

 

Druga połowa to w zasadzie wierna kopia pierwszej. My atakujemy, oni grają z kontry. Popis indolencji strzeleckiej Saganowskiego pozostawię bez komentarza. Wygraliśmy jednak 1:0, dzięki dobrej postawie najlepszego strzelca drużyny – Sebastiana Szałachowskiego, który w 63 minucie znalazł wreszcie drogę do siatki rywala. Skromne bo skromne, ale w końcu zwycięstwo. I to w cieszących się popularnością derbach. Kibice tańczyli na ulicach, a ja myślałem już powoli o kolejnym czekającym nas meczu…

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...