Skocz do zawartości

Szuler


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

Karczma pachniała piwem, potem. I ostrym zapachem bójki.

Nie, żebym miał coś przeciwko bójce – ale piwo piję od święta, siedzenie w ścisku i tłoku mnie nie kręci, a smrodu w ogóle nie lubię. Dlatego w pubach bywam rzadko. Niezwykle rzadko. Swoje powody mam, nie myślcie sobie. W przeciwieństwie do niektórych wiem, że alkohol plus ludzie plus emocje równa się kłopoty.

Właściwie, w większości przypadków wystarczą sami ludzie.

Przyznam, że kiedy wielki osiłek w czerwonej bluzie trzasnął w twarz innego wielkiego osiłka (ubranego, dla odmiany, w biały dres), zacząłem się nieśmiało zastanawiać, co dziennikarz mojej rangi robi w TAKIM miejscu. Lecz gdy po chwili szarpaniny role się odwróciły i biały rzucił czerwonym przez stolik, pomyślałem – nieco wbrew sobie – że szykuje się niezłe widowisko.

Chleba, panowie barmani! I piwa! Nie, dziękuję – igrzyska już mamy.

Podobno dziennikarz musi uważnie obserwować rzeczywistość. No to obserwuję, co następuje:

po pierwsze, biały dostaje w pysk. Znowu. Szkoda, zaczynałem mu kibicować. Po drugie, nikt nie kwapi się, by walczących rozdzielić. Widocznie mamy w kraju samych dziennikarzy, w dodatku brukowych, bo wszyscy nic, jeno obserwują. Po trzecie, skończyły mi się frytki…

O!

Cóż za comeback białego! Rozpaczliwy prawy sierpowy przebija się przez zasłonę przeciwnika i trafia prosto w nos, który wybucha wulkanem krwi! Czerwony zatacza się, potyka o krzesło i leci… leci… leci…

Wprost na mnie.

Nie podoba mi się to. Ani trochę nie pociąga mnie myśl, że za chwilę upadnie na mnie facet przypominający wypełniony cegłami wór. Cholera. Naprawdę nie mam nic przeciwko bójce – dopóki, oczywiście, ktoś mnie do niej nie wciągnie.

Odsuwam się gwałtownie, krzesło szura po podłodze, czerwony, miast trafić we mnie, grzmoci głową o podłogę. I mdleje. Koniec! Panie i panowie, biały zwycięzcą! Brawa!

Chwilę potem ochrona – w postaci trzeciego osiłka, z napisem „ohrona” na plecach – wyrzuciła obu delikwentów na zewnątrz (czerwonego trzeba było najpierw ocucić). Coś niezbyt prędka reakcja, aż strach do barów chodzić… Naprawdę, mogłem zostać w domu.

Zniecierpliwiony, spojrzałem na zegarek. Było w pół do dziewiątej. Mój rozmówca się spóźniał.

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Kto tak mówi? :]

 

– Pan Wysocki?

Nie, Paris Hilton, do cholery. Dlaczego ludzie są tacy irytujący?...

– Owszem. – Uśmiechnąłem się wielkodusznie. W końcu wyrozumiałość to podstawa.

Gość – ubrany w zniszczoną, śmierdzącą kurtkę mężczyzna po pięćdziesiątce – przysiadł się do stolika, nie czekając na zaproszenie. Zionął alkoholem, odpychał rozczochranymi kosmykami włosów, nieogoloną gębą. Z trudem pohamowałem uczucie rosnącego obrzydzenia.

– A pan, jak mniemam, nazywa się Jabłoński?

– Tak, tak… – pokiwał nerwowo głową. – Jabłoński, Ryszard. Niech pan dobrze zapamięta. Nie chcemy się przecież pomylić…

– Nie chcemy – przytaknąłem, nie zdejmując z twarzy sztucznego uśmiechu. – Obiecuję, że zapamiętam.

– A czy… – Jabłoński rozglądnął się nerwowo po pubie. – Czy moglibyśmy pomówić o jakiejś… dodatkowej… motywacji? Wie pan…

Zmarszczyłem brwi.

– Mam rozumieć, że umieszczenie pana w mojej książce nie jest odpowiednim rodzajem motywacji?

– Nie bardzo. – Pijaczek nie odwrócił wzorku. Nie już wyglądał na pijanego, zdecydowanie. – Równie dobrze mógłby pan iść do kogoś… innego. Tyle że widocznie nikt inny gadać nie chce. Lub, co gorsza, po prostu nie ma nikogo innego.

Ha, a więc jednak! Nie zapomniał, stary lis, wszystkiego, czego się nauczył w czasach, gdy po kieliszek sięgał tylko okazjonalnie. Historię Ryszarda Jabłońskiego, pseudonim „Rysiek”, powszechnie znano w całym Bytomiu. Niegdyś czołowy działacz pewnego śląskiego klubu piłkarskiego, członek zarządu, w swoim czasie prezes – stanął na skraju przepaści, gdy tenże klub ogłosił bankructwo i został rozwiązany. Dzieło, można by powiedzieć, całego życia Jabłońskiego obróciło się w pył. Został alkohol i smutek, i żal.

Ale szczwany lis na zawsze pozostanie szczwanym lisem.

– Myli się pan – skłamałem, oczywiście. – Nie jest pan pierwszą osobą, z którą rozmawiam. Nie będzie pan też ostatnią. Lista jest długa, zapewniam. A każdy, kto się na niej znajduje, stanowi element układanki. Może pan nie wie, ale są części puzzli, bez których i tak można odgadnąć sens całego rysunku.

Jabłoński nie dał się zbić z pantałyku.

– Są jednak i puzzle kluczowe dla całej układanki. – Rude wąsy zatrzęsły się w szerokim uśmiechu. – Pan nie wiesz, jaką częścią dysponuję. Ryzyko można podejmować, mając asa w rękawie. Dlatego jestem panu niezbędny.

Zamyślił się na chwilę.

– Chyba, że pan blefujesz i tak naprawdę gówno masz.

Kontrast między osobą Jabłońskiego – i przesiąkniętą zapachem wódki kurtką, którą nosił – a wypowiadanymi przez niego słowami sprawił, że zamilkłem. Nie na długo, ale fakt pozostaje faktem: zamilkłem. Stary dziad uzyskał nade mną przewagę.

– Panie Ryśku – szepnąłem w końcu miłym głosem i pochyliłem się nad stołem. – Jest pan jedynie trybikiem w machinie, którą uruchomiłem, włączając się w śledztwo policji. Naiwnie wierzyć, że na panu wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. Nie jestem pierwszym lepszym pismakiem, z jakimi mógł się pan spotkać w czasie swojej… kariery… w Szombierkach. Jestem profesjonalistą. I fachowcem. A tacy mogą wiele, zapewniam pana.

– Grozisz mi?

– Ja nie grożę. I nie ostrzegam. Zwyczajnie stwierdzam fakt. I uprzejmie proszę o odpowiedź.

– Pięćset.

Nawet nie drgnąłem.

– Mieszka pan, o ile dobrze pamiętam, na ulicy Grunwaldzkiej?

– Życzę sobie pięćset złotych – powtórzył nerwowo.

– Lubi pan to mieszkanie?

Jabłoński osłupiał.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

– Żegnam – rzuciłem krótko. – Mam inne sprawy do załatwienia.

I zabrałem się do wyjścia.

– Kłamiesz! – wrzasnął Jabłoński, kiedy przechodziłem przez drzwi. – Wszystko, co powiedziałeś, to jedno wielkie kłamstwo! Gówno prawda!

Mylił się. Nie kłamałem. Naprawdę miałem sprawę do załatwienia.

Odnośnik do komentarza

Cicho.

Lubię, kiedy w domu panuje cisza. Lubię, kiedy jest pusty. Wtedy można pomyśleć, skupić się. Tłum tylko przeszkadza. Dlatego większość wolnego czasu spędzam samotnie. Nigdy nie byłem przesadnie towarzyski – choć powinienem. Wymaga się ode mnie perfekcyjnej znajomości ludzkiej psychiki. Za to mi w końcu płacą. Tyle że nikt nie powiedział, że muszę kochać swoją pracę.

Kocham ją tak czy siak.

Z kolei ludzie są mi obojętni, po prostu. O wiele bardziej lubię siedzieć wygodnie w fotelu.

I słuchać ciszy.

Ciemno.

Na dworze noc. Nie palę świateł; cisza dobrze współgra z ciemnością. Tylko blask latarni igra na muskanych przez wiatr firankach. Ulice martwe. Siedzę w fotelu, na wprost okna, obserwuję księżyc i gwiazdy wokół. Ludzie powinni częściej wpatrywać się w niebo… Przecież niebo przypomina zwierciadło. Lustrzane jezioro upstrzone falami planet i słońc.

Wyciągam się w fotelu i widzę, jak moje odbicie w jeziorze uśmiecha się do mnie. Wiem, że nieszczerze. Prawdę mówiąc, szczerość jest ostatnią rzeczą, o jaką mógłbym się posądzić. Tym właśnie różnię się od innych – nie jestem hipokrytą. Po prostu zdałem sobie sprawę z własnych wad i uczyniłem z nich zalety.

Jestem jak maska, która, kiedy trzeba, nabiera odpowiedniego kształtu.

I właśnie za to mi płacą.

Cicho. Ciemno. Pusto.

Siedzę w domu i czekam.

Puk, puk, odzywa się nagle pięść, trzask, trzask, klucze witają się z zamkiem.

Gość wreszcie przybył. Trzeba by go godnie powitać… Ale nie ruszam się z miejsca.

Nakładam tylko maskę na twarz.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Z przedpokoju wyszedł Ryszard Jabłoński.

Rozejrzał się: w całym domu ciemno i cicho. Ściągnął kurtkę i zawiesił na wieszaku, wkroczył do saloniku, zapalił światło. Zmarszczył brwi – zapewne zauważył, że fotel, w którym oglądał zazwyczaj telewizję i w którym czekałem na jego przyjście, stał teraz zwrócony ku wychodzącym na podwórze oknom. Och, nie, zostawiłem go tam celowo. W końcu jestem profesjonalistą.

Jabłoński, nie zastanawiając się dłużej nad tym faktem, po prostu przesunął mebel na stare miejsce. Ech… nie żal mi skórować takich frajerów.

Chłopie, w tym momencie powinieneś się skapnąć, że coś jest nie tak. Tak, do ciebie mówię, ty tępy, tłusty pijaczynko; włamałem ci się do domu, zmieniłem wystrój, a ty nawet tego nie zauważyłeś.

Zamiast tego, rozwaliwszy się po królewsku na kanapie, zacząłeś oglądać wieczorną Panoramę. Zbiorowy gwałt na nieletniej, kolejna ofiara A/H1N1, brutalne morderstwo… Nastraja niezbyt optymistyczne, nieprawdaż?

„...w czwartek w nocy udusił 18-latka…” – leniwie sączą się słowa prezenterki, przed oczyma widzisz kolejne obrazy. Miejsce zbrodni… twarz ofiary… areszt. Sąd. Bezwiednie łykasz wszystko, co mówią; równocześnie większość wypuszczasz drugim uchem. Trwasz w stanie nieuważnej koncentracji.

„…według nieoficjalnych informacji mężczyźni pokłócili się o kobietę…” – słuchasz, a ja robię pierwszy krok, wychodzę z cienia.

Widzę, jak drapiesz się po karku, kiedy „ciało odnaleziono następnego ranka”. Słyszę ziewnięcie zaraz po wywiadzie z sąsiadką podejrzanego („…miły chłopczyk, zawsze pomocny, uczynny…”). Z łatwością wyobrażam sobie, jak wpatrujesz się w ekran telewizora tymi swoimi na wpół przymkniętymi, świńskimi oczkami. Pomimo tego nie atakuję.

Chcę się zabawić. Nieuniknionego, oczywiście, nic nie odwlecze - szanse na pokojowe rozwiązanie, Jabłoński, zniweczyłeś w barze. Ale każdemu należy się odrobina radości.

I kiedy mordercy zaczyna grozić dwadzieścia pięć lat więzienia, wstaję i krzyczę:

– Niespodzianka!

Podrywasz się jak oparzony.

I dostajesz pięścią w gębę.

Trafiając prosto w moje troskliwe objęcia.

Cóż, nikt nie powiedział, że lubię wysublimowany humor.

Odnośnik do komentarza

Miło, że we mnie wierzycie. :terefere:

 

Nóż… wytrychy… pistolet… nie, nie… potrzebuję taśmy. Sprawdzę w drugiej kieszeni. Cholera… Może w torbie? Albo w bluzie…

Gorączkowo przetrząsam kolejne kieszonki. Taśmy nigdzie nie ma.

Super. Naprawdę super. Wszystko oczywiście musi iść nie tak. Przynajmniej Jabłoński nie ma nic przeciwko... W końcu trudno protestować, leżąc nieprzytomnym na podłodze. Może jeszcze poczeka z pobudką, aż znajdę taśmę…

Niemożliwe, żebym jej nie wziął. Do każdej akcji przygotowuję się najstaranniej, jak tylko potrafię, wszystko sprawdzam po pięć razy. Jestem profesjonałem. Zresztą, pamiętam, że przed przyjściem Grubego skubałem z nudów kawałek taśmy. Co jak co, ale pamięć mam dobrą. Inaczej nie połapałbym się w tych wszystkich kłamstwach, w masie fikcyjnych imion, nazwisk i historii, którymi się posługuję.

I dlatego przylepiec musi gdzieś tu leżeć, zdecydowanie.

Zajrzałem za kanapę, sprawdziłem w przedpokoju, potem w kuchni. I dupa. Nie ma przylepca.

Wróciłem do saloniku i usiadłszy w fotelu, wbiłem wzrok w telewizor. Głupio wyszło… wszystko przygotowane, Jabłoński na miejscu… i zwykła taśma psuje cały wieczór. Zrozumiałbym problemy podczas włamania. Zrozumiałbym, gdyby Gruby postanowił walczyć. Ale taśma? Cholera.

Wstałem i poszedłem do sypialni. Po chwili wróciłem z powrotem, niosąc naręcze ubrań. Musiałem improwizować.

Miałem szczęście, bo kiedy skończyłem, Jabłoński drgnął i otworzył oczy.

Odnośnik do komentarza

Spoglądam w nalaną twarz Jabłońskiego z umiarkowanym zaciekawieniem. Przez pewien czas wiercił się niespokojnie, skrępowany i zakneblowany, potem zrezygnował, opadł na krzesło. Złapawszy oddech, podnosi głowę i bełkota kilka słów, zagłuszonych, oczywista, przez wepchniętą do ust szmatę – prosi o litość. Szarpie się znowu. Może chciał wyciągnąć ręce w błagalnym geście? Nie wiem. Obserwuję.

Widzę człowieka na skraju wytrzymałości, zanurzonego w rozpaczy i śmierdzącego ze strachu, człowieka gotowego na wszystko, byleby wydostać się z potrzasku. Cóż z tego? Liczył się efekt. Musiałem skłonić Jabłońskiego do gadania, nie ważne, jak. Czysto praktyczne podejście. I dlatego, Jabłoński, porozmawiamy jak dwaj poważni, racjonalni mężczyźni.

Niech się dzieje wola nieba…

– Pozdrowienia od wspólnych przyjaciół, Gruby.

Jabłoński robi wielkie oczy. Cóż, nigdy nie sprawiał wrażenia mistrza intelektu.

– Pan Wysocki powiedział, że cię tu znajdę – dodaję, by rozjaśnić sytuację.

Wiem, co musiał sobie pomyśleć. Wysocki? Ta miła, ulizana dziennikarzyna, którą brzydził widok baru? Niemożliwe. Gość mocny w gębie, nic więcej… Niemożliwe! To jakiś żart. Albo pomyłka. Albo i żart, i pomyłka na raz. Wysocki?... Wierzga, próbuje się odezwać, i jak poprzednio – bez skutku.

– Wynik wieczornego spotkania bardzo zasmucił pana Wysockiego – ciągnę. – A ja nie lubię, kiedy pracodawca chodzi smutny, bo wtedy bardziej skory do marudzenia, obcinania pensji i zwalniania. Dlatego postanowiłem poprawić mu humor.

Drapię się po policzku, zapominając, że na twarz nałożyłem przecież maskę, a ręce ubrałem w gumowe rękawiczki.

Wstaję. Posyłam Grubemu szeroki uśmiech. I z całej siły uderzam w twarz. Krzesło chwieje się niebezpiecznie, Jabłoński wydobywa z siebie stłumiony jęk.

– Dlaczego – szepczę, pochylając się nad nim – dlaczego po prostu nie przystałeś na propozycję Wysockiego? Dlaczego musiałeś wszystko utrudnić?

Jabłoński zdaje się nie słuchać; wpatruje się w sufit, oddychając niespokojnie.

– Nie, żebym o ciebie dbał. – Prostuję się. – Po prostu chcę wiedzieć, dlaczego postanowiłeś uprzyjemnić mi dzień. Wystarczyło powiedzieć Wysockiemu, co chciał, a ten by podziękował i zniknął. I nie miałbyś mnie na karku.

Żadnej reakcji.

– A więc tak się bawimy – mówię w końcu. – Muszę cię rozczarować: nie jesteś niezastąpiony. Wysocki tak czy siak zdobędzie informacje, których potrzebuje. Jeśli nie chcesz współpracować, będę się musiał ciebie pozbyć.

Jabłoński chce zaprotestować, wierzga dziko, próbując wydostać się z pętów. Interesujące. Świadomie blefowałem, wypowiadałem zdania, które nie trzymały się kupy pod względem logicznym (w końcu kto chciałby się pozbyć kogoś, kogo wiadomości nie są mu niezbędne), a mimo to Jabłoński wierzył w każde słowo.

– Będę się musiał ciebie pozbyć – powtarzam, schylając się i grzebiąc w torbie. – W możliwie powolny sposób.

Z torby wyciągam nóż.

Jabłoński kwiczy przez knebel.

– Chyba poszerzymy ci uśmiech, Gruby – przesuwam nożem po własnych wargach.

Kwik cichnie. Jabłoński zaczyna się wiercić, szarpać, rozpaczliwie wykręca nadgarstki, uderza kostkami o nogi chyboczącego się krzesła. Przyglądam się z zainteresowaniem, jak balansuje na granicy upadku.

BUM!

Oto Jabłoński uderza o podłogę. Przez moment jęczy z bólu – w końcu wylądował na związanych za plecami rękach – i milknie. Przysuwam się bliżej, klękam i widzę oczy, w których, choć serce kazało inaczej, gasła powoli chęć walki.

– Nie masz jak uciec – szepczę. – Nie masz jak uciec!

Desperacja i rozpacz, strach i śmierć.

– A teraz powiesz mi wszystko, co wiesz. Nie krzycz.

Wyciągam szmaty z ust Jabłońskiego.

Natychmiast: krzyk. Nie, nie krzyk. Wrzask.

Kolejne trzaśnięcie w twarz.

– Przecież prosiłem, żebyś nie krzyczał – krzywię się teatralnie.

Jabłoński milknie.

– A teraz powiesz mi wszystko, co wiesz. Gdzie jest Verlee Aritiane?

Jabłoński mówi.

Znowu cios w głowę. Z rozciętej wargi Jabłońskiego cieknie krew.

– Myślisz, że jestem idiotą? – powoli tracę nad sobą panowanie. – Wyznasz, gdzie schował się ten skurwiel Aritiane, albo umrzesz. MÓW!

– Nie wiem… – bełkocze Gruby. – Nie wiem, gdzie Aritiane… Ale znam kogoś, kto będzie wiedział…

– Potrzebuję konkretów. Nazwisko. Imię. Miejsce zamieszkania.

Jabłoński mówi.

Po chwili podnoszę krzesło, na które opadł, i uśmiecham się.

– Widzisz… dla chcącego nic trudnego.

– Łaski… wypuść mnie… proszę.

Ponownie wkładam mu knebel do ust.

– Dzięki za pomoc, Gruby. Miałem zamiar cię po wszystkim wypuścić, ale… cóż … rozmyśliłem się. Nie jesteś już więcej potrzebny panu Wysockiemu. W dodatku wiesz zbyt dużo. I dlatego będziesz sobie tu siedział do czasu, aż ktoś odnajdzie twoje śmierdzące truchło. Przykro mi.

I naprawdę było mi przykro, kiedy pakowałem wszystko do torby.

Było mi przykro, kiedy zacierałem ślady zbrodni.

Było mi przykro, kiedy wychodziłem na klatkę schodową, ciągle mając w uszach stłumione wrzaski Jabłońskiego.

Odnośnik do komentarza

Kiedy wyszedłem na podwórze pod blokiem, czułem się już całkiem dobrze. Obraz Jabłońskiego błagającego o litość zdążył wylecieć mi z głowy, w której pojawiła się z kolei natarczywa myśl o późnej kolacji… a raczej wczesnym śniadaniu. Zasłużyłem na przerwę, o tak. Spojrzałem na zegarek. Druga nad ranem, młoda noc. Cała robota – skrępowanie, ocucenie, przygotowanie i przepytanie Grubego – zajęła mi zaledwie półtorej godziny. Nieźle. Chyba należy mi się jakaś premia… no cóż, w każdym razie należałaby się, gdybym sobie płacił.

Miałem tylko jeszcze jedną małą rzecz do zrobienia…

Podszedłem do najbliższej budki telefonicznej i wykręciłem numer.

– Halo, Policja? Słyszałem hałasy u sąsiada. Mieszka samotnie, rozumie pan, rodzina go opuściła… myślę, że mogło mu się coś stać. Chyba krzyczał. I coś jakby szamotanina… Tak, oczywiście. Osiedle Kazimierza Wielkiego blok 3a/4. Ryszard Jabłoński. Tak. Tak. Że w czym niby są wam potrzebne moje dane? Aha. No, cóż… skoro nie mam wyboru…

Przerwałem na chwilę.

– Proszę przekazać panu Jabłońskiemu, że Piotr Wysocki pyta o zdrowie.

Odłożyłem słuchawkę.

Piękna noc, nieprawdaż?… Zapowiada się równie ładny ranek. I dzień. Czas wracać do domu, zjeść kolację. Może potem, po południu, posłucham muzyki - w sklepie na rogu widziałem zestaw koncertów Chopina – albo pójdę na spacer do parku, albo do kina. Właśnie lecą „Bękarty wojny”, dobry film, jak słyszałem. Długi, co prawda…

Ale mi się nie spieszy.

Verlee Aritiane i tak w końcu dostanie, na co zasłużył.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

II

 

Dobra, dobra, już siadam. Widzisz? Możesz opuścić spluwę. Nie zamierzam uciekać.

Wiedziałem, że przyjdziesz… prędzej czy później. W głębi duszy czułem, że te wszystkie zwycięstwa Himare w ciągu ostatniego roku nie były przypadkiem. Ktoś musiał maczać palce w naszej dobrej passie. Może mafia. Może bukmacherzy. Nie wiedziałem, dopóki nie przyszedłeś. I w sumie dalej nie wiem. Nic oczekuję też, że mnie oświecisz.

Ale, szczerze mówiąc, obstawiam mafię. Tylko mafia może przysłać faceta, który podczas przechadzki w parku grozi człowiekowi bronią. Bronią z tłumikiem, dodajmy. Czyżbym narozrabiał na tyle, by przysłali profesjonalistę? Rubio będzie zachwycony. Nigdy nie znaleźliśmy wspólnego języka. A przecież menedżer i asystent powinni stanowić zespół.

Boże mój, chyba oszalałem. Przecież zamierzasz mi rozwalić łeb, prawda? Powinienem się bać. Ba! Powinienem szczać ze strachu. A zamiast tego siedzę na tej cholernej ławce i trajkoczę jak popierdolony. Interesujące, jak w stresie działa mózg człowieczy. Kto wie, lepiej czy gorzej, na pewno inaczej. Kto wie…

Że niby amerykańscy naukowcy? Gówno prawda. Nie wierzę amerykańskim naukowcom.

Masz rację. Późno już, słońce zachodzi. Rób, co do ciebie należy.

Co?

Chyba nie dosłyszałem.

Niemożliwe.

Chcesz… pogadać?

Odnośnik do komentarza

Wszystko zaczęło się, kiedy prezes umyślił sobie, że czas, by do Himary zawitała zagraniczna myśl szkoleniowa.

Wiesz, jak to jest. W jednej chwili śpię sobie smacznie – śniły mi się dwie piękne bliźniaczki, pamiętam jak dziś – w drugiej: trzymam telefon i, drugą ręką trąc oczy ze śpiochów, wysłuchuję podnieconego głosu prezesa Spahy, w klubie nazywanego powszechnie Szefem. Rozumiesz, mówił, dwa tygodnie temu zwolniliśmy tego patałacha Bërdufiego, odtąd szukamy nowego menago, bla bla bla, rynek albański w stagnacji, za granicą fachowcy lepsi i bardziej zagraniczni, więc wpadliśmy z zarządem na pomysł, że zatrudnimy kogoś z obcym paszportem, co ty na to?

No i jak sądzisz, co ja na to? O szóstej rano w sobotę, leżąc w łóżku w samych gaciach?

– Jasne – palnąłem bezmyślnie. – Nie mam nic przeciwko.

Boże, ale ze mnie idiota.

– Świetnie! – Szef prawie skakał z radości. – W takim razie ubieraj się, samolot będzie na miejscu o dziesiątej.

– Samolot?… jaki samolot?...

– No jak to? Z nowym trenerem na pokładzie, oczywista.

– Aha.

Nie mogłem nic więcej wykrztusić. Przez chwilę słuchałem – a raczej udawałem, że słucham – paplaniny prezesa: jaki numer lotu, imię, nazwisko przybysza, znak rozpoznawczy, że na lotnisku muszę stawić się odpowiednio wcześniej, a w Tiranie mogę się zgubić, więc warto zaznaczyć drogę w Google Maps lub nawigacji GPS.

Nie miałem nawigacji GPS ani nie wiedziałem, czym, do cholery, jest Google Maps.

– Pamiętaj, lot z Niemiec – przypomniał prezes Spaho, Szef, którego w klubie nikt, prócz mnie, nie słuchał. Dlaczego? Nie powiem – każdy ma swoje tajemnice, prawda? Wyglądasz na takiego, co skrywa wiele zagadek, więc wiesz, o czym mówię. Nie musisz się głupio uśmiechać.

W każdym razie, Spaho rozłączył się i zostawił mnie sam na sam z rozważaniami, jakim to debilem jestem.

Nie miałem wyboru: trzeba było ogarnąć burdel, jakim mnie obarczono, w dodatku wzorowo i szybko, bo nowy menago to nie przelewki. Wiem, co mówię, pracuję jako asystent już któryś rok, przetrwałem spadek do czwartej ligi, kompromitujące baraże o piątą i, rok temu, koncertowo spieprzoną walkę o awans na zaplecze ekstraklasy. Niemal każdego sezonu Himarë prowadził inny facet – żaden nie zadomowił się na stałe. A ja trwam dalej.

Wtedy myślałem, że przeżyję i zagranicznego trenera.

Cóż, myliłem się, jak widać. Nikt nie jest doskonały.

Doprowadziłem do porządku siebie i dom i wyruszyłem w drogę. Miałem mało czasu. Cztery godziny na podróż przez pół Albanii. Prowizorka zarządu porażała, jak zwykle zresztą. Jedyna nadzieja, że lot się opóźni. Inaczej nasz zagraniczny gość będzie musiał czekać. No i dobrze, niech się przyzwyczaja. W Himarze lekkiego życia na pewno mieć nie będzie. Dwa tysiące mieszkańców, niemal wioska – i każdy z nich uważa, że byłby lepszym menedżerem od ciebie. A średnia widzów na trybunach wynosi w porywach trzysta głów.

Robiłem kiedyś zakupy w sklepie, gdzie ekspedientka krytycznym tonem wyraziła opinię, że Mirsad Gruda, ten przystojny, powinien grać częściej.

Uprzejmie odpowiedziałem, że Mirsad Gruda nie może grać, ponieważ dwa lata temu został sprzedany do Laçi.

Dwa tysiące ekspertów, nie przesadzam.

Dwadzieścia po dziesiątej biegłem przez hol stołecznego lotniska szukając wzrokiem tabliczki z napisem „lot 303”. Znalazłem – wejście do hali przylotów znajdowało się po lewej, zaraz obok wielkiej szyby z widokiem na pasy startowe – i przystanąłem. Dopiero wówczas zadałem sobie pytanie, dlaczego w ogóle musiałem jechać do Tirany, przecież we Wlorze, oddalonej od Himary o zaledwie pięćdziesiąt kilometrów, również znajduje się lotnisko, stare bo stare, ale zawsze.

Cholerny zarząd. Nie mogli przegapić okazji, by mi dopiec. Spahy nie winiłem – choć myślał inaczej, nie miał właściwie żadnego wpływu na rozgrywkę o władzę wewnątrz klubu.

Kiedy wreszcie przybyłem, sala opróżniła się już do połowy; większość pasażerów, czyli turyści z najróżniejszych zakątków Europy, zdążyła opuścić terminal. Zostali tylko zagubieni i spóźnialscy – a wśród nich mój przyszły prześlado… tfu, kolega z pracy.

Trzeba przyznać, facet wyróżniał się w tłumie.

Właściwie zachowywał się najnormalniej w świecie i, paradoksalnie, właśnie dlatego się wyróżniał. Zaczepiał wszystkich, pytał o coś, rozmawiał, śmiał się, być może żartował – a pozostali nic, tylko spoglądali co chwila w zegarki i martwili się, czy rodzina nie zapomniała, że mieli przylecieć.

Może wyda ci się to głupie, ale… w przybyszu dało się wyczuć coś dziwnego. Mierziło mnie, że nie wiedziałem co.

Nie pozostało mi nic innego, jak podejść bliżej.

Nasze spojrzenia spotkały się.

– Himara – przeliterowałem powoli i głośno.

Przybysz, nowy menedżer klubu SK Himarë, uśmiechnął się. Bardzo dziwnie.

– Hola! – Ukłonił się. – Me llamo Aidan Rubio.

Hiszpan?

Zatrudnili HISZPANA?!

K***a.

 

Football Manager 2010

Wersja: 10.1

Zasady: hardcoropodobne

Baza danych: duża

Dodatkowi piłkarze: brak

Ligi: Anglia (2 i wyższe), Francja (2 i wyższe), Niemcy (2 i wyższe), Włochy (2 i wyższe), Polska (2 i wyższe), Rosja (2 i wyższe), Hiszpania (3 i wyższe), Albania (3 i wyższe).

Odnośnik do komentarza

Dzięki. :)

 

Nie umiem ani słowa po hiszpańsku. Po angielsku też nie. Po francusku wiem tylko, jak powiedzieć „la dupa”. Niemiecki i rosyjski?... Nawet nie pytaj. Za moich czasów w szkołach uczono jedynie trzech języków: włoskiego, greckiego (Himara, jak pewnie wiesz, leży zaraz obok granicy z Grecją) i oczywiście albańskiego. Moda na amerykański przyszła, jak wszystko co złe, z Zachodu.

Że niby nie wszystko, co z Zachodu, jest złe? Rubio przybył z Hiszpanii i okazał się zły jak skurwysyn. Wiesz, gdzie leży Hiszpania? No właśnie.

Kiedy odbierałem Rubio z lotniska, nic nie zapowiadało późniejszych wydarzeń – a więc i twego przyjścia. Po prostu siedzieliśmy razem w samochodzie i gawędziliśmy. A w każdym razie Hiszpan gawędził. Płynnie przeskakiwał, jak mi się zdawało, z hiszpańskiego na angielski i z powrotem. Próbowałem odpowiadać: „Himara. Ja asystent. Aj… aj am… Mario Dibra”, ale kiedy przeszedłem do „You… am…”, straciłem rezon i, rzuciwszy tylko zdawkowe „fuck”, skupiłem się na kierownicy.

Światowiec ze mnie, nieprawdaż?

Niespodziewanie, Rubio zamilkł. Siedział w bezruchu, wpatrywał się spode łba na drogę przed nami. Znowu poczułem się nieswojo. Wiesz, w życiu natrafiamy na tak wielu ludzi… i tylko kilku z nich poznajemy naprawdę dobrze. Reszta odchodzi w cień. A przecież wszyscy niesiemy za sobą ciekawe historie. Przypadek, nic jeno przypadek, decyduje, które z nich poznamy – i każda opowiada o innej historii, o innych historiach. Zaś ludzie, których spotykamy na drodze życia, definiują, kim się stajemy.

Historii Aidana Rubio, choć pracujemy ze sobą od niemal roku, dotąd nie poznałem.

I chyba już nigdy nie poznam.

Prawda?

Prawda, potwierdza broń w twoich rękach.

Odnośnik do komentarza

Na miejscu oczekiwał rozochocony komitet powitalny w osobie Mustafy Spaho.

– Wilkommen! – zakrzyknął Szef, rozłożywszy szeroko ręce. – Wilkommen, młody człowieku. Witamy w Albanii! Witamy w Himarze!

Rubio chciał coś powiedzieć, ale co z tego, skoro nikt nie zrozumiał.

– To Hiszpan – oświadczyłem szeptem. Ciągle nie miałem pewności, czy Spaho wiedział, kogo zatrudnił. – Hiszpanie nie mówią po niemiecku. Po albańsku też nie.

– Język ludzi futbolu, mój drogi – prezes Spaho uśmiechnął się z politowaniem – jest językiem uniwersalnym. Posiedzisz na stołku jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat, dosłużysz się srebrnej odznaki i może sam się przekonasz. Zajmijmy się jednak naszym gościem…

I, odchrząknąwszy, zaczął mówić. Nie, nie mówić: recytować. Z prędkością karabinu maszynowego. Albo geparda.

– Witamy w Himarze, piękne, przytulne miasto, zakochasz się, sam zobaczysz, a plaża leży dwieście metrów od klubowej stołówki i jeszcze kino niedaleko stadionu, chyba że zamknęli, nie wiem. Mamy nawet bary dwa, wy, młodzi, lubicie się czasem rozerwać, tylko mi tam piłkarzy nie prowadź, bo prasa wyniucha i znowu się okaże, że deprawujemy młodzież, jak w tej aferze z syropami…

Mustafa Spaho potrafił mówić długo i namiętnie, co dziwiło, bo zazwyczaj mówił też prędko, a czas rozmowy i tak nigdy nie malał, wręcz przeciwnie – rósł. Spaho wydawał się czerpać przyjemność z każdego ruchu warg, każdego słowa i każdej głoski, nie zważając na meritum całości. Na początku, zanim rozkręcił się na dobre, potok słów szło jeszcze zrozumieć i – zazwyczaj bezskutecznie – zripostować, sens gubiło się dopiero po minucie czy dwóch, kiedy natłok myśli zdawał się konfundować nawet samego Spahę. Gadatliwości Szef zawdzięczał wiele. Co prawda, w klubie wielkiej władzy nie miał, ale na stanowisku utrzymywał się od przeszło dwudziestu lat – i nic dziwnego. Mało kto mógłby przegadać Mustafę Spaho, prościej zostawić dziada w spokoju.

Dziad, wbrew pozorom, głupi nie był i zdawał się doskonale o tym wiedzieć.

– …a na plażach tyle panienek, że gdybym nie miał sześćdziesiątki na karku… – Spaho gwizdnął przeciągle i, przynajmniej na razie, zakończył przemowę.

Minę Aidana Rubio dało się skwitować jednym słowem: „aha”.

Takie „aha” może człowieka wpędzić w niezłe kłopoty, wypowiedziane, oczywiście, w złym czasie i miejscu. Ot, przykład z życia: przez jedno niefrasobliwe achnięcie musiałem spędzić sześć godzin w aucie, by odebrać gościa, którego widziałem pierwszy raz w życiu. Rubio musiał się jeszcze wiele nauczyć.

– Jak rozwiążemy problem bariery językowej? – zapytałem, by nieco ulżyć Hiszpanowi. Nikogo nie wolno rzucać od razu na głęboką wodę.

– Mówiłem już – Spaho parsknął niecierpliwie. – Futbol ludzi języka…

– Nie mówię o panu prezesie, ale o piłkarzach.

– Fakt – Szef podrapał się po brodzie. – Trzeba załatwić translatora. Znasz może kogoś, kto mówi po hiszpańsku? Barcelona, Real, Ronaldo, te sprawy?

– Rubio zna też angielski – wytłumaczyłem cierpliwie.

– Mi zaś noł tłumacz z Inglisza. Wspaniale! Poczekajcie chwilę, muszę zadzwonić. Zaraz dostaniecie prawdziwego fachowca!

I wyszedł. Zostaliśmy z Rubiem sami.

Dziwne uczucie. Stać w gabinecie Spahy i nie słuchać jego ględzenia. Szkoda, że nie zdążę się przyzwyczaić.

Mijają minuty. Szefowi się chyba impulsy na karcie skończyły.

Tyk, tyk, szepcze zegar.

Puk, puk, stukają podeszwy butów Aidana Rubio, kiedy Hiszpan rozgląda się po gabinecie.

BACH, BACH, puka nagle pięść i drzwi stają otworem.

Do pokoju nie wchodzi prezes Spaho.

Ani tłumacz.

– Witaj – odzywa się Eleni, wysoka, o ciemnych włosach, jak zwykle chłodna, jak zwykle wyniosła. – Dawno się nie widzieliśmy.

Odnośnik do komentarza

Dawno się nie widzieliśmy…

Och, nie, Eleni. Nie przejmuj się.

Dwa lata minęły jak z bicza strzelił.

Zdołałem ułożyć sobie życie bez ciebie.

Już nawet nie tęsknię.

Ani trochę.

Ani ociupinkę…

Wiesz, naprawdę wierzyłem w te brednie. Choć może raczej: naprawdę chciałem w nie wierzyć. Wystarczyło jednak, bym znów cię ujrzał, Eleni, i już wiem, jak bardzo się myliłem. Nie mogłem zapomnieć, nie miałem sił. Szczerze mówiąc, dziś, rok później, siedzę w parku ze spluwą przy skroni i dalej nie jestem w stanie zapomnieć.

Chyba pojmuję miłość zbyt klasycznie. Wiesz, czerwone róże, śniadania do łóżka, oczy jak gwiazdy, te sprawy. Chciałem znaleźć kobietę, którą mógłbym pokochać całym sobą, a nie tylko trochę. Bo dzisiaj wszystko robi się „tylko trochę”. Byle szybko, byle na czas.

Och, Eleni, byłaś moim ideałem, któremu mogłem przynosić czerwone róże i śniadanie do łóżka i szeptać, że ma oczy jak gwiazdy.

Dopóki nie odeszłaś.

– Halo? – Ideał, który ideałem jednak nie został, wierci się niecierpliwie w drzwiach. – Jest tu kto? Patrz, kolega się przywitał, ba, ukłonił nawet, a ciebie zamurowało, zupełnie, jakbyś zobaczył ducha. Więc tak się wita kobiety w SK Himarë?

Dobra, Mario, czas wracać do rzeczywistości.

– Masz rację, ujrzałem ducha – odpowiadam szybko. – Zjawę. Upiora. Nie nawiedzał mnie przez dwa lata. A teraz wrócił. Z czego mam się cieszyć?

– Doprawdy! – Eleni mruży oczy. – Cięty mamy języczek, oj, cięty.

– Uczyłem się od mistrzyni. – Uśmiech i wdzięczny ukłon. Gram jak w teatrze.

Ciekawe, jak musiał się czuć Aidan Rubio. Nie mógł nic rozumieć – nie znał przecież albańskiego – ale wyglądał, jakby rozumiał. Może myślał o sobie jak o nieproszonym gościu na cudzym przyjęciu. A może po prostu zgubił wątek. Nie wiem.

Zapada chwila niezręcznej ciszy.

Mam tyle pytań. I każde głupie.

Gdzie się podziewałaś przez taki szmat czasu?

Czym się zajmowałaś?

Po co przyjechałaś do Himary?

Masz kogoś?

I najważniejsze – dlaczego mnie zostawiłaś? Dlaczego, Eleni?

Żadnego, oczywiście, zadać nie mogę. Chcę jak najdłużej prowadzić grę, jaka się między nami wywiązała. Potrzebuję nadziei.

– Czas zająć się naszym Hiszpanem, nie sądzisz? – Eleni pierwsza przerywa milczenie.

– Naszym?

– Naszym – i nagle szczerzy ząbki w uśmiechu. – Ojciec zatrudnił mnie jako tłumaczkę.

Och, oczywiście.

Ojciec.

Mustafa Spaho.

Mogłem się domyślić.

Przecież nie przyszła na pogawędkę.

– W porządku – dukam i z trudem ukrywam rozczarowanie. – Zajmijmy się naszym Hiszpanem.

Mimo wszystko, mogło pójść gorzej.

Cieszę się, że cię widzę, Eleni.

Cieszę się.

Odnośnik do komentarza

Wesołych Świąt wszystkim Czytelnikom. :)

 

Tap, tap, tap – krople deszczu stukały o okno.

Siedzieliśmy w budynku klubowym i czekaliśmy na trening, całą trójką. Rubio i Eleni rozmawiali głośno po angielsku; gawędę rozpoczęli jeszcze u prezesa Spahy i – cóż – najwyraźniej znaleźli nić porozumienia. Jak pewnie się domyślasz, w konwersacji udziału brać nie mogłem, a nawet gdybym mógł – i tak bym nie chciał. Wcale a wcale. W ogóle. Nic a nic. Starałem się też nie zauważać chichotów Eleni ani znaczących uśmiechów Rubia.

Co?

Ja, zazdrosny?! Chyba żartujesz.

I nie musisz się śmiać!

Tap.

Tap.

Tap.

Na deszcz zbierało się od południa, choć w pośpiechu nie zaobserwowałem ani chmur na horyzoncie, ani dusznego powietrza. Nie pamiętałem, kiedy pogoda zaczęła się pogarszać: ranek, kiedy zadzwonił Szef, z pewnością wypełniało słońce, mnóstwo słońca, potem przychodził mi na myśl już tylko początek burzy – spotkanie z Eleni – i żadnych punktów pomiędzy.

Do szatni powoli napływali kolejni piłkarze i – wszyscy, jak jeden mąż – otwierając szafki spoglądali ukradkiem na gaworzącą w kącie parkę, a potem, powoli, na mnie, z niemym pytaniem w oczach. Żaden się nawet, do cholery, nie przywitał. Co za cyrk… Tylko słonia brakuje.

Małpy już mamy.

– Eleni… – odchrząknąłem głośno. Brak reakcji.

Wiedziałem, że słyszy. I wiedziałem, że nie odwróci się, dopóki nie powtórzę.

– ELENI!

– Co?

Ciemne, brązowe spojrzenie ozdobione kaskadą rzęs…

– Chłopaki muszą się przebrać. – Pierwsza lepsza wymówka, jaka mi przyszła do głowy.

– I?

– W sumie nic – wypaliłem. – Zamierzasz iść również z nami pod prysznic po treningu?

– Nie, nie zamierzam – Eleni, wbrew pozorom, nie speszyła się. – Preferuję kąpiel w wannie, o czym zdążyłeś już, jak widzę, zapomnieć.

Pożegnała się z Rubiem, krótko, bezceremonialnie, i wyszła na zewnątrz. Starałem się nie słyszeć, jak klnie szpetnie, gdy niemal natychmiast moknie aż do suchej nitki. Poczułem się głupio. Mogłem, oczywiście, poprosić, by wróciła do środka – ale wtedy musiałbym przełknąć, jak wielokrotnie przed laty, błysk złośliwej satysfakcji w jej pięknych, brązowych oczach. Cieszę się, że wróciłaś, Eleni, ale błędów przeszłości drugi raz nie popełnię. Nigdy więcej!

Ulewa się wzmogła. Już nie tap, tap, tap, ale bum, bum, bum – waliły granaty deszczu o okna.

Nadszedł czas, by wyjść na trening.

Minęła chwila i nim się spostrzegliśmy, brnęliśmy po kolana w błotnistej brei, którą ktoś miał czelność nazwać boiskiem. Phi! Boisko? Bajoro raczej – po boisku nie można pływać. Nagle: krzyk i plusk! Odwracam się – Shahini, napastnik, zapadł się w grząskim gównie aż po pachy, koledzy próbują pomóc, ciągną za ręce, kaptur, głowę – wreszcie, po wielu próbach, Shahini wyczołguje się na powierzchnię. Mało brakowało.

Nagle Rubio daje znak, by się zatrzymać. Zaczyna mówić, a Eleni, która zdążyła już się przebrać w ciepłą klubową kurtkę, tłumaczy na albański.

– Do waszej wiadomości – oboje z ledwością przekrzykują burzę – nazywam się Aidan Rubio. Jeśli któryś z was, bystrzaki, jeszcze się nie domyślił, informuję niniejszym, iż szanowny zarząd klubu SK Himarë uczynił mnie waszym trenerem. Pomińmy, proszę, całą szopkę związaną z powitaniami. Mamy wiele do zrobienia... naprawdę wiele. Ostrzegam lojalnie już teraz: nie raz i nie dwa będziecie marudzić, kurwować i zdychać ze zmęczenia. Będziecie harować jak woły! I dzięki temu będziecie ZWYCIĘŻAĆ! Pracą i tylko pracą, panowie…

Przyznam, ledwo skrywałem zdziwienie. Po Aidanie Rubio, którego poznałem na lotnisku i który wydawał się odrobinę… otumaniony, nie pozostało ani śladu – miejsce nieporadnego Hiszpana zajął ktoś inny, ktoś nowy, zdecydowany i zdeterminowany.

– …inną drogą sukcesu nie osiągniemy. Nie oszukujmy się, nie mam przed sobą piłkarzy Barcelony. Ani nawet Espanyolu. Widzę za to wzorowych profesjonalistów, którzy mają obowiązek wypełnić swoją pracę. Naszą pracą jest futbol. Domem – boisko. Chlebem – kopanie piłki. Kopacze na łasce tłumu – oto kim jesteście. Nikim więcej. Im szybciej uświadomicie sobie własne słabości, tym lepiej. Ale póki co… póki co wszyscy startujecie z pustym kontem.

Interesujące metody motywacyjne, nie ma co.

– Nie musicie mnie kochać. Nie musicie mnie nawet lubić. Nie zatrudniono mnie, bym się wam podobał, ale żeby osiągnąć WYNIKI. Dlatego obiecuję – dam z siebie wszystko, by wyniki przyszły jak najszybciej, by zaskoczyły nawet was. A od was oczekuję podobnego zaangażowania.

Rubio skończył przemawiać. Eleni skończyła tłumaczyć. Zapadłaby cisza, gdyby nie oberwanie chmury szalejące na czarnym niebie.

Panie i Panowie.

Droga publiczności.

Sezon 2009/2010 możecie śmiało uznać za otwarty.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...