Skocz do zawartości

W pogoni za En....


Rekomendowane odpowiedzi

Przyszła. Ubrana była w elegancką, fioletową marynarkę i białe spodnie. Pod pachą trzymała malutką, białą torebeczkę. Wchodząc do mieszkania rozlała pomiędzy cząsteczkami powietrza herbaciany zapach perfum. Pachniała jutrzejszym porankiem, wśród płatków stokrotek zroszonych kroplami rosy. Zmieniła się. Przez te wszystkie lata nabrała kobiecych kształtów. Pędzący czas wyrzeźbił w jej twarzy kilka głębszych wspomnień. I tylko falujące kędziory na wietrze przypominały czasy młodości.

Usiedliśmy przy kominku uśmiechając się do siebie. Drewno trzaskało łaskotane językami płomienia. Szare, poczerniałe, umarłe i ginące powoli. Kawałki brzozy zeżarte przez ciepło, za kawałkiem szyby.

Tego wieczoru przeniosłem się w czasie o kilka lat. Biegałem po Leeds przekomarzając się z En na każdym kroku. Widziałem kolory tęczy malowane na niebie, smakowałem tych samych potraw delektując się przy tym drobnymi łyczkami czerwonego wina. Nie było w nas ani atomu nostalgii. Bezpowrotne chwile spędzone przy ciepłym, gorącym kubku kawy, gdy dwa szalone yorki pałętały się pod nogami wabione delikatnym zapachem czarnego trunku.

- Tęsknisz za nią, prawda?

- Nigdy za nikim tak nie tęskniłem. Chciałbym ją zobaczyć. Ciekawe jak teraz wygląda. Pewnie jest tak samo piękna, jak była, kiedy ją poznałem. Pamiętam jak dziś, te płomienie zaklęte w źrenicach. Zapachem jej perfum przesiąkałem na wskroś. Była jednocześnie tam i tu, za mną i przede mną, a moje zmysły były również jej zmysłami.

Ruslana podparła się na łokciu i mrużąc powieki wyszeptała :

- Takich mężczyzn jak Ty już chyba nie ma.

Eric Clapton był wszędzie, od kiedy zacząłem słuchać muzyki. By moim towarzyszem podczas pierwszych podbojów miłosnych. Na studiach pomagał mi zrelaksować się po ciężkim egzaminie. W Leeds prowadził mnie ścieżkami piłkarskiego rzemiosła. W Stanach Zjednoczonych był wehikułem czasu, przenoszącym mnie przez bramy zapomnienia. I kiedy Ruslana przypominała mi czasy świetności, w głowie szumiała wciąż smutna „ River of Tears ”.

- A pamiętasz, jak uciekaliśmy z tego burdelu w Rosji? To była akcja stulecia. Nawet GROM by lepiej tego nie rozplanował.

- Tak, tylko, że gdyby nie Dasha, z pewnością by nam nie wyszło.

- To prawda. Trzeba jej to przyznać. Mmm, jakie pyszne ciasto. Sam piekłeś?

 

 

Na początku lipca zmierzyliśmy się w lidze z New Englad Revolution. Ruslana towarzyszyła mi zasiadając tuż za ławką trenerską, przez co mogłem słyszeć jej niezwykle trafne uwagi. Szkoda, że nie miały nic wspólnego ze sportem.

- Ojeeeeej, jakie on ma piękne pośladki - stękała.

W ataku musiałem postawić na Ryana Poore, gdyż Colombano był kontuzjowany. Generalnie rzecz biorąc nie mieliśmy do tej pory po Lopezie ani jednego chłopaka, który by potrafił udźwignąć ciężar gry. Im więcej czasu mijało po naszym rozstaniu, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że będę chciał wyjaśnić tą frasobliwą sytuację. Byłem już zmęczony tym pierdoleniem się za moimi plecami. Ani prezes, ani Kelderman nie byli w stanie mi wyjaśnić większości niezrozumiałych dla mnie decyzji zarządu. Tak po prostu musi być - mawiali potęgując we mnie rozkurwienie. Czasami czułem się jak marionetka.

Kai Miles był arbitrem głównym tego spotkania. Wyszliśmy na murawę podbudowani ostatnimi, dość dobrymi wynikami. Tym razem dałem ponieść się ułańskiej fantazji i do gry desygnowałem tylko jednego napastnika - wspomnianego już przeze mnie Pore. Jak się później okazało, był to strzał w dziesiątkę.

Blisko jedenaście tysięcy kibiców zgromadzonych na Arrowhead było świadkiem niezwykle spierdolonego widowiska. W 8 minucie Ryan Pore bezpośrednio z rzutu rożnego wkręcił piłkę do bramki dając nam prowadzenie. Później, przez dwadzieścia minut ani jedna drużyna nie przeprowadziła żadnego ataku. Piłkarze przewracali się na suchej, twardej murawie wyzywając podających. Fatalną passę przełamał Carlos Ruiz. W 31 minucie pięknym, technicznym strzałem pokonał Hartmana. W drugiej połowie obraz gry nie ulegał zmianie. Ani my, ani goście, nie potrafiliśmy wyprowadzić składnej akcji. I chyba tylko boskiej opatrzności w 58 minucie Pore zdołał strzelić zwycięskiego gola. Po podaniu ze środka boiska Jewsburyego nasz napastnik minął balansem ciała bramkarza i przewracając się o własne nogi, czubkiem buta wturlał piłkę do siatki.

Jedynym, trafnym spostrzeżeniem Ruslany był komentarz dotyczący zachowania Hartmana.

- Ten chłopak ma jaja. I to wielkie jak ta piłka. Ale chyba gdy stał po genitalia w kolejce ktoś rozdawał rozum. I bidula, nie załapał się.

Kansas City 2:1 New England

Odnośnik do komentarza

Youri siedział na wiklinowym krześle zagryzając fajkę w kolorze starych mebli. Pyk, pyk, pyk, co kilka sekund kłęby czarnego, intensywnego dymu wędrowały w górę, niczym para z komina parowozu. Lubił to; zawsze po skończonej pracy oddawał się ceremonii pykania fajkowego tytoniu w ciszy i spokoju. Siadał wtedy wygodnie pod ścianą, wyrzucał nogi na starą pufę, i z profesorską miną spoglądał na całe zło tego świata gnające ulicami Kansas. Tego wieczoru naprzeciwko budynku, w którym był osadzony, zebrało się kilka kobiet. Wszystkie były nad wyraz gościnne w kroku, co można było zauważyć już po kwadransie. Samochody podjeżdżały i odjeżdżały jak tramwaje z zajezdni. Dziewczyny wracały zwykle na piechotę, po kilku minutach, niekiedy rozczochrane, niekiedy niezmęczone w ogóle. A kiedy nie wracały, ich miejsce zajmowały nowe, niewiele brzydsze i niewiele piękniejsze od koleżanek.

Youri nalał sobie do przezroczystej, grubej szklanki kilka kropel koniaku. Był lekarstwem na jego moralne rany od kiedy został księgowym Jumbary. Opuszczenie budynku po kryjomu było tak samo ryzykowne, jak sprawdzanie językiem ostrości ostrza żyletki. Tak bardzo chciał choć raz założyć kaptur, przejść na drugą stronę ulicy, chwycić jeden z tych owoców lucyfera i zniknąć gdzieś w otchłani hotelowych sal pakując w nią cały magazynek nasienia. A później, ze spuszczoną głową i ubytkiem w portfelu wrócić do swojej celi, zmęczony, szczęśliwy, bo duchowym i cielesnym katharsis.

Po wypełnieniu ostatnich luk w tabelkach procentowych postanowił wyjść na chwilę do toalety. Jak zwykle pozamykał wcześniej na klucz wszystkie szuflady, wylogował system, wcisnął w kieszeń dwa telefony komórkowe i włożył klucz do zamka od drzwi. Nie minęło kilka sekund, przy wejściu stanął żołnierz Arsene, który miał go eskortować do sedesu. Idąc jasnym, starodawnym korytarzem z końca wschodniego skrzydła budynku zdało się słyszeć czyjś głos. Youri przystanął na chwilę usiłując skupić się na tych ludzkich tonach, ale ochroniarz skutecznie uniemożliwił mu dłuższą zadumę, pomagając mu pokonać najbliższe trzy kroki uderzeniem z barka.

Sikanie z mężczyzną za drzwiami było nie lada wyczynem. Próba skupienia się na tej, jakże ważnej czynności, kiedy kupa testosteronu stuka palcami w powierzchnię cienkich jak karton drzwi musiała się skończyć pomyślnie. Było to ostatnie oddawanie materiału przetworzonego przez organizm tego wieczoru.

Wracając do pokoju znów usłyszał czyjś głos. We wschodnim skrzydle znajdowały się same schowki, w których sprzątaczki trzymały narzędzia swojej pracy. Sterty śmierdzących wiader, mopów, mioteł i szmat, prawie puste pojemniki z pastą, butelki z wybielaczami i proszki do prania, czyszczenia, szorowania i pucowania.

- Słyszałeś? – zapytał ochroniarza łapiąc się po chwili na tym, co zrobił.

- Idź i nie zadawaj pytań – odparł mężczyzna uderzając otwartą dłonią w plecy księgowego.

Kiedy drzwi na klucz zostały już zamknięte, Youri przyłożył szklankę do ściany. Niedawno oglądał kilka amerykańskich filmów, w których to w taki właśnie sposób bohaterom udawało się usłyszeć głosy dobiegające nawet zza grubej, ceglanej ściany. Tym razem jednak słyszał ledwie strzępki wyrazów.

- Wypuść mnie … zrobiłem … pieniądze … kim jestem … skurwysynu …

Przyłożył szklankę do drzwi.

- Będą mnie szukać, pewnie już … ile mam zapłacić ? … dlaczego? … co zrobiłem?

Youri gdzieś już słyszał ten głos. Przesuwał krawędzią szklanki po powierzchni drzwi starając się wynaleźć miejsce, w którym będzie mógł słyszeć wszystko w miarę wyraźnie. O ile można to tak nazwać, bo słowa dobiegające z końca korytarza, cedzone przez cząsteczki drewna, farby i lakieru, były zniekształcone jak twarz Garou występującego w Dzwonniku z Notre Damme.

- O w mordę – złapał się za twarz upuszczając szklankę na podłogę – to niemożliwe. Co on by tu robił?

Nie zastanawiając się długo chwycił za telefon, odszukał mój numer i zadzwonił.

 

Zgwałcony możliwością wyjazdu do Polski wertowałem strony internetowe w poszukiwaniu biletów lotniczych. Niestety, co chwila na ekranie pojawiało się okienko z wyuzdanymi pozycjami porno gwiazd, ofertami taniego seksu i możliwością zakupu pompki do penisa. Perspektywa pompowania nie napawała mnie jednak optymizmem.

- Halo?

- Witaj. Mówi Youri.

- Kto?

- Youri. Jestem księgowym Arsene.

- Aaa, to z Tobą leżałem w szpitalu. Witam. W czym mogę Ci pomóc?

- Dzwonię do Ciebie, ponieważ … możesz mi powiedzieć, czy Claudio Lopez jeszcze u was gra?

- N … nie. A dlaczego pytasz?

- A gdzie się podział?

- Zrezygnował z gry, zerwał kontrakt i wyjechał do domu.

- Uff. To kamień z serca mi spadł. W takim razie musiałem się pomylić.

- Tzn. z czym?

- Wydawało mi się, że … a nie, nieważne.

- Youri? Co Ci się wydawało? – poruszony wstałem z miejsca i zacząłem spacerować po pokoju.

- Wydawało mi się, że … że słyszę jego głos. Może to się wydać dziwne, bo praktycznie nie opuszczam domu Jumbary, ale akurat głos Lopeza jest na tyle specyficzny, że …

- GDZIE GO SŁYSZAŁEŚ?! – serce zabolało mnie tak bardzo, że osunąłem się na ziemię uderzając potylicą w krzesło.

- Czyli jednak mogę mieć rację? Słyszałem go, jak kłócił się z kimś we wschodnim skrzydle budynku.

Niestety reszty rozmowy już nie było. Leżałem na ziemi skulony. Szpikulec bólu wbity w przedsionki nie pozwalał mi na powiedzenie choć słowa. Rozłączyłem się.

- Wiedziałem, że coś mi śmierdzi z tym niby szybkim wyjazdem – powtarzałem sobie w myślach zaciskając jednocześnie pięści z bólu.

Odnośnik do komentarza

Zbliżający się mecz z najbardziej komercyjną ekipą na kontynencie był okazją, do zaprezentowania naszej nowej taktyki. Postanowiłem cofnąć wysuniętych skrzydłowych do linii pomocy, natomiast środkowy, ofensywny pomocnik ( w tym przypadku Jewsbury ) miał za zadanie grania, na tak zwanego " oszukanego napastnika ". Tradycyjne 4-4-2 zostało delikatnie zmodyfikowane. Boczni obrońcy biorący udział w akcjach ofensywnych zostawali zastąpieni, przez pomocników. Pomocnicy biorący udział w akcjach ofensywnych zostawali zastąpieni, przez wysuniętych, bocznych obrońców. Jedynie dwóch środkowych obrońców miało za zadanie zostać w ostatniej linii łączącej z bramkarzem.

Los Angeles Galaxy utożsamiane było z klubem rangi europejskiej. Do Miasta Aniołów zjeżdżały setki, a nawet tysiące kibiców, pragnących obejrzeć " najlepszych " w Stanach Zjednoczonych. Jak pokazały ostatnie spotkania, byliśmy zdecydowanym faworytem tego meczu, biorąc pod uwagę fakt, że w 3 poprzednich udawało się nam zwyciężyć. Tym razem jednak ekipa gości miała do dyspozycji wszystkich zawodników, a trener chciał za wszelką cenę udowodnić swoją wyższość.

 

Do gry desygnowałem następujący skład :

Hartman - Wahl, Conrad, Lowery, Leathers, Marinelli, Victorine, Jewsbury, Hohlbein - Sealy, Pore.

 

Wydarzenie sportowe zgromadziło na trybunach ponad siedemnaście tysięcy żadnych walki kibiców. Handlowcy ze stanowisk z popcornem i tłustym żarciem chudli w oczach zapieprzając na pełnych obrotach.

Pierwszy kwadrans meczu był badaniem przeciwnika. Graliśmy mądrze, krótkimi podaniami starając się zepchnąć rywala do defensywy. W 25 minucie po faulu na Sealym Kevin Terry wskazał na wapno, ale z jedenastu metrów nie potrafił strzelić Marinelli. Kilka minut później Ryan Poore, będący ostatnimi czasy w fenomenalnej dyspozycji, otworzył worek z bramkami. Jeszcze przed przerwą nasz napastnik podwyższył na 2:1 pięknym uderzeniem po ziemi.

Po przerwie ustawiłem drużynę defensywnie. Sealy zszedł do środka pola, a Jewsbury został rozgrywającym. Broniliśmy się zawzięcie rozbijając ataki i kontrataki rywali. I chociaż pod koniec spotkania Hercules Gomez zdołał zdobyć gola honorowego, wynik nie uległ już zmianie i po raz kolejny zainkasowaliśmy trzy punkty.

 

Kansas City 2:1 Los Angeles Galaxy

 

 

Niedawny telefon księgowego Jumbary spędzał mi sen z powiek.Leżałem do późna w łóżku wiercąc się na boki i myśląc o Lopezie. Zbliżający się wielkimi krokami turniej kumite dolewał oliwy do ognia. Po nieprzespanych nocach moje treningi straciły na intensywności. Wracałem z klubu, kładłem się na godzinę spać, później brałem prysznic i jechałem na siłownię. Po powrocie do domu trenowałem na worku, jadłem i leżałem do późna rozmyślając.

Ruslana odwiedzała mnie co kilka dni, przynosząc za każdym razem inne łakocie. Nie chciałem kusić losu, dlatego, kiedy robiło się już późno, odwoziłem dziewczynę do jej mieszkania udając, że jest mi obojętna. Na domiar złego Trish zaczęła mnie znów nachodzić, a telefon rzygał smsami od pani Funkhouser. Brakowało jeszcze przyjazdu Dashy i wizyt u nauczycielki nimfomanki.

Po tygodniu coś we mnie pękło. Trish przyjechała wczesnym popołudniem, kiedy wracałem z ostatniego treningu. Miała na sobie fioletową, krótką minispódniczkę, fioletowy żakiecik i fioletowe kozaczki. Wyglądała jak cukiereczek. Zaprosiłem ją do środka, postawiłem na stole imbryk, herbatniki, wyjąłem z brązowego pudła dwa kubańskie cygara i poszedłem pod prysznic licząc na to, że dziewczyna się sobą zajmie. I kiedy gorąca woda spływała po moim ciele, nagle światło zgasło. Po chwili drzwi kabiny prysznicowej rozsunęły się, ktoś wszedł do środka. Nie zdążyłem zareagować, kiedy Trish wzięła się ostro do pracy. Ledwo utrzymałem słuchawkę prysznica w dłoniach. Woda tryskała po ścianach łazienki, a ja z zamkniętymi oczami opierałem się o ścianę.

Późnym wieczorem przyjechała Ruslana. Pachniała wanilią skropioną odrobiną czekolady. Przywiozła sernik. Ponoć sama go upiekła dziś rano, ale kruchość ciasta przeczyła temu. Ponoć stęskniła się za mną, bo od kiedy się poznaliśmy, z nikim się jej tak dobrze nie rozmawiało. Usiedliśmy przy kominku. Włączyłem w TV MTV.

- A wiesz, nie sądziłam, że kiedykolwiek Cię jeszcze spotkam.

- Mhm.

- I że w ogóle kiedykolwiek do tego dojdzie, że będziemy razem jeść ciasto u Ciebie w domu.

- Mhm.

- I że … - nie zdążyłem chwycić ostatniego kawałka, a w moich ustach zamiast ciasta wylądował jej język. Powaliła mnie na podłogę wkładając swe dłonie pod koszulę. Nie protestowałem. Oddałem się w zupełności jej pieszczotom. Po kilku chwilach nie mieliśmy już na sobie nic. Ciasto trzęsło się na talerzu w rytm muzyki z MTV przez resztę wieczoru.

Odnośnik do komentarza

Na dworze targało szkieletem od samego rana. Ugoszczony w swoim domu musiałem sprostać wyzwaniu, jakim było wymasowanie własnych pleców. Usiłowałem za wszelką cenę dosięgnąć prawą ręką miejsca pomiędzy prawą, a lewą łopatką. Niestety mięśnie klatki piersiowej akurat w tym momencie chciały mi za wszelką cenę udowodnić, że są piękne, wielkie i napęczniałe. Siedziałem więc na wiklinowym fotelu bujanym skrzypiąc młodymi pędami kilku gatunków wierzb o panele.

Ruslana spędzała poranek samotnie, w moim łóżku. Wstałem dość wcześnie, bo zmarznięte pośladki Rosjanki na moich policzkach o poranku zadziałały skuteczniej od poczwórnej dużej bez mleka.

Bujając się do tyłu i do przodu, rozciągając mięśnie i sycząc z bólu, zacząłem szitować. Po raz pierwszy w życiu, kiedy byłem zdenerwowany zacząłem szitować! Nie rzucałem kurwami i chujami, nie opierdalałem wszystkich skurwysyńskich pomiotów. Po prostu, swoją złość wyładowałem w zwykłym, plugawym, bezpłciowym, pozbawionym uroku, tradycji i siły przebicia - shitem.

I nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że coraz częściej próbowałem w sobie zbudować potrzebę powrotu do ojczyzny. Tak, na stare lata chciałem wylądować w Polsce, gdzie zamiast liczyć kasę, uciekać przed kulami, moczyć pędzel w każdej szklance, chodziłbym z bykiem Mustakiem na pole, kładł się pod drzewem, i zagryzając pachnącą wczorajszą pełnią księżyca trawę napisałbym kilka słów wspomnień. A ponad głowami krążyłyby sokoły, nie sępy. A na trawie miast bizonów i innych zamerykanizowanych krów, biegałyby krowy, konie i napalone, czarne od błota, owczarki. A po powrocie do domu, na stole, zamiast sztucznie pędzonego mięsa, parowałby kotlet mielony z kiszoną kapustą i młodymi ziemniaczkami. A w szklance zamiast związków chemicznych zaczerpniętych rodem ze schematów budowania bomby atomowej, pływałoby zsiadłe mleko. Od krasuli, tej samej, którą dwa dni wcześniej krył Mustak.

Zapach zsiadłego mleka i parujących ziemniaków zniknął po chwili z horyzontu wspomnień. Jego miejsce zajął zapach kłopotów.

Ruslana wparowała do kuchni odziana w powietrze. Jej piersi hipnotyzowały na tyle skutecznie, że po chwili stałem przy niej usiłując odmówić sobie tej porannej przyjemności. Nie musiałem długo walczyć z testosteronem, który klasycznie i od tyłu zarazem posuwał moje kubki smakowe. Dźwięk telefonu, wydobywający się z wewnętrznej kieszonki złotej torebki zakończył etap wstępnego przygotowania do procesu kopulacji.

 

- To mój szef. Muszę być za pół godziny w pracy. Podrzucisz mnie?

- Niestety, za dwie godziny mam wyjazd na mecz i muszę się do niego przygotować. Zamówię Ci taksówkę.

- Phi. Faceci. Najpierw chcecie by wam ulżyć, potem udajecie, że nic się nie stało. A kiedy …

- Dobra już, nie kończ. Idę wziąć prysznic. Masz tu – wyjąłem z portfela kilka dolców – drobne na taksówkę.

 

Wchodząc schodami na górę, jeszcze przez moment, ten ostatni raz, spojrzałem na dojrzałe ciało rosyjskiej kusicielki. Była jak dojrzałe jabłko pośrodku zielonych zimówek. Zanurzając w nim zęby sok spływa Ci po ustach, szyi i piersiach, a mimo to nie chcesz go wytrzeć. Pragniesz tylko gryźć z każdej strony, by starczyło go jak najdłużej.

Po ceremonii czyszczenia ciała z ostatnich śladów użytkowania przez płeć piękną, odziany w miękki szlafrok, zostawiałem mokre ślady na schodach. Przed domem warczał potężny motor Audi A8 ze szpecącym arcydzieło niemieckich konstruktorów napisem TAXI. Ruslany już nie było. Zostawiła na blacie stołu mój portfel i pieniądze. Kiedy wycierałem głowę, zauważyłem, że zostawiła coś jeszcze. Ciemnozielone stringi radośnie dyndały na poręczy krzesła, jak para zakochanych na huśtawkach.

Audi odjechało po kilku minutach. Kiedy wyjrzałem przez judasza na dwór zobaczyłem zbliżającego się zamaszystym krokiem Mortena. Chłopak długo dusił guzik dzwonka, nim wrzuciłem na siebie odpowiedni garnitur. Z mokrymi włosami na wietrze mogłem nabawić się jakiejś mafijnej grypy, ale mimo wszystko wpuściłem go do środka zarzucając ręcznik na garderobę Ruslany.

- Kumite, przyjacielu, Kumite – hieroglify w wykonaniu dzieciaka wkurwiały mnie bardziej, niż zawinięta skarpeta w eleganckim bucie podczas konferencji prasowej.

- Co kumite? Umiesz rozwinąć zdanie?

- Został Ci miesiąc przygotowań. Przyszedłem tutaj jako przyjaciel, nie jako brat Arsene. Dobrze wiesz, że chcę dla Ciebie jak najlepiej.

- Niby dlaczego? – zapytałem zdenerwowany usiłując zapiąć guzik w sztywnym mankiecie.

- Bo tego by chciała Merry. Wiesz, może jestem młody i wiedzą o świecie nie dorastam Ci do pięt, ale nie jestem głupi. Mam oczy. Wiem, że Merry bywała u Ciebie dość często.

- Nawet częściej – odparłem poprawiając krawat pod szyją – a teraz co?

- A teraz jej nie ma. Arsene mówi, że to Twoja wina, ale ja wiem swoje.

- No dobrze, ale co z tym kumite jest nie tak? Będą do mnie strzelać?

- Nie. Ale na tym turnieju przegrany żegna się najczęściej z życiem. A szkoda by Cię było chłopie.

- Yankee go Home? Gdzie ja to już słyszałem.

- Tym razem to nie przelewki. Oni Cię po prostu zabiją.

- Tym razem, to jest mój dom. I tym razem nie zrezygnuję, póki to gówno stygnie jeszcze na chodniku.

- To gówno jest większe, niż Ci się wydaje. Nawet jeśli wygrasz, będziesz miał na karku wszystkich, którzy obstawią Twoją porażkę. A to nie są małe pieniądze.

- Wezmę to pod uwagę Morten. A teraz wybacz, muszę się szykować.

- Tak tak, wiem, też będę na tym meczu z chłopakami. Dajcie im popalić trenerze.

- Trenerze? Nigdy tak do mnie nie mówiłeś.

Morten uderzył mnie lekko w bark, skinął głową i poprawiając daszek czapki zniknął za drzwiami.

 

Salt Lake City w stanie Utah zza szyb autokaru było miastem takim samym, jak wszystkie. Mijaliśmy kolejno: Mormon Tabernacle Choir, Museum of Church History and Art, oraz EnergySolutions Arena, na którym mecze w NBA rozgrywa ekipa Utah Jazz.

Na stadionie Rice-Eccles Stadium zasiadło kilka tysięcy Mormonów. Razem z kibicami z Kansas naliczyliśmy wszystkich kibiców aż piętnaście tysięcy. To uczucie, kiedy wstajesz z ławki a spiker czyta Twoje nazwisko …

Do meczu przystąpiliśmy w identycznym ustawieniu, co poprzednio. Nie zmieniłem ani jednego zawodnika. Chciałem sprawdzić, jak moi podopieczni wywiążą się z zadań z kolejną drużyną.

I rozpoczęło się od silnego uderzenia z naszej strony. Działo wytoczył Pore, ale dzieła zniszczenia dokonał piłkarz z Salt Lake – Chase Hilgenbrinck, pakując futbolówkę głową do własnej bramki. Przez moment zapanowało wielkie poruszenie wśród Wizardsów, bo to był kolejny mecz, który rozpoczęliśmy w dobrym stylu. Niestety nasze wzwody skutecznie opuścił Nate Jaqua, kiedy to w sytuacji podbramkowej wpakował piłkę z czuba w siatkę Hartmana. Przesunąłem Jewsbury'ego do przodu, dając tym samym możliwość zejścia naszym napastnikom na skrzydła. I kiedy zastanawiałem się nad kolejną, szalenie inteligentną zmianą w naszej taktyce, Matias Mantilla usiłując wybić piłkę z własnego pola karnego, wpakował ją ponownie do swojej bramki. A że w tym momencie akurat popijałem kawę z tekturowego kubka, cała jej zawartość wylądowała na głowie przerażonego Keldermana, który drąc się w niebo głosy wystartował jak bolid formuły jeden z siedzenia na murawę. Kibice szybko podłapali ten sposób okazywania radości i po każdej następnej sytuacji podbramkowej wyrywali sobie włosy z głów.

Salt Lake 1:2 Kansas City

Odnośnik do komentarza

Żółta taksówka z facetem w przykrótkich spodniach czekała na mnie tarasując chodnik. Co życzliwsi ludzie obrzucali Bogu ducha winnego kierowcę niewybrednymi epitetami. Niewzruszony, odpowiadał im niemą chmurą dymu najtańszych papierosów, odpalonych zapalniczką Bossa. Zamek jak na złość nie chciał się zamknąć. Torba pękała w szwach. Nie ona jedna zresztą, bo pozostałe dwie z miną zgwałconego gwałciciela czekały na swoją kolej. Usiadłem na górze, ścisnąłem z całych sił obie warstwy materiału, i zębami zacisnąłem metalowy zamek, po sam koniec.

Na zegarku elektryczne cyferki wskazywały dziesiątą trzydzieści siedem. Wyłączyłem korki w piwnicy, zamknąłem drzwi na trzy zamki, a klucz schowałem w kieszeni skórzanej kurtki. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na perfekcyjny porządek panujący w kuchni, ostatni łyk ciepłej już coca coli i znak krzyża. Wyrzuciłem torby na zewnątrz. Pomieszczenia pachniały tęsknotą. Jeszcze przez monet cieszyłem podniebienie widokiem mebli, sprzętu RTV, wiklinowego krzesła i nieprzeczytanych czasopism. Czas naglił. Wsiadłem do taksówki, rzuciłem niedbale w stronę efektu codziennego przejedzenia parę dolarów i ruszyliśmy z piskiem opon przed siebie.

Mijaliśmy wszystkie znane mi restauracje. Na ulicach kipiało od przepychu i obłudy. Pomimo porannych godzin, kuse spódniczki i tak przyciągały tłumy nienażartych mężczyzn. Wskazówka prędkościomierza delikatnie drgała w górę i w dół, przez co, stojąc w korku, mogłem nacieszyć oczy budynkiem klubowym Wizardsów. Nie żegnałem się z nikim. Wiedziałem, że niebawem znów tutaj wrócę, pełen nowych pomysłów, energii i chęci samorealizacji. Byłem po prostu zbyt zmęczony ciągłą walką z wiatrakami. Śmierć śmierć pogania. Przepych, żądza pieniądza i tunele powietrzne przelatujących nad głową pocisków, sterty niedopalonych papierosów, niezaspokojone nimfomanki, brak miłości. Nie roniłem łez. Ot, po prostu chciałem na moment zamknąć księgę życia, pisaną gęsim piórem któregoś z potomków Galla Anonima.

Mijaliśmy dzielnicę, w której kiedyś mieszkała Merry. Puste, niekiedy walące się budynki, w których świszczał znudzony wiatr, spoglądały nostalgicznie w moją stronę przypominając mi czasy jedynej osoby w Stanach Zjednoczonych, przy której czułem, że żyję. Zabawne, mała dziwka, omotana pieniędzmi rodu Jumbara, dała mi więcej przez ten krótki czas, niż wszystkie inne kobiety razem wzięte. Chociaż, słowo wszystkie w tym przypadku nie odnosi się do En. Bo ona zawsze była poza kategoriami. Niepoliczalna, nie każda.

Liceum imienia Benjamina Franklina raziło pustkami. Dwie sprzątaczki uzbrojone w drewniane dzidy zakończone metalowym szpikulcem, zbierały ostatnie śmieci pozostawione przez oczekujące z niecierpliwością na zakończenie ostatniego apelu, dzieciaki. Kerringam z całym ciałem pedagogicznym byczył się pewnie w tej chwili przed telewizorem. Miłe wspomnienie.

Do lotniska miałem jeszcze jakiś kwadrans. Otworzyłem szybę, wyjąłem z kieszeni Lucky Strike, poczęstowałem jednym taksówkarza i w kłębach dymu zastanawiałem się nad przyszłością. Filozofowanie wychodziło mi ostatnimi czasy najlepiej. Wdech, wydech, wdech, wydech, mroczki w oczach, migające futryny okien, surówka nacji. Gorący welur przyjmował na klatę pot spływający z moich pośladków. I tylko niewzruszony niczym kierowca przypominał mi o tym, że życie tak naprawdę ma dwa kolory. I tylko od nas zależy, czy dodamy kilka barw i pochodnych.

Budynek lotniska przywitał mnie głosem zachrypniętego mężczyzny przepowiadającego najbliższe odloty. Podziękowałem za podwiezienie, posadziłem walizki na metalowym wózku i ruszyłem w stronę kas skrzypiąc bezsmarowymi łożyskami ciepłych od słońca kół. Za szybami kiosków siedzieli młodzi ludzie. Tacy sami, jak ja, kiedy stawiałem pierwsze kroki w branży. Też pragnąłem zarobić na swoje pierwsze, podstawowe potrzeby. Dziś ciągnę za sobą wózek wspomnień, co najmniej dwa miliony razy większy od tego, który mnie gonił. Wrzuciłem do kapelusza śmierdzącego staruszka kilka pomiętolonych i mokrych banknotów. Człowiek podziękował mi usiłując się uśmiechnąć, ale grzyb i strupy porastające gęsto jego policzki uniemożliwiały mu wykonanie tego trywialnego manewru.

Stanąłem przed stanowiskiem, przy którym piękna blondynka, o oczach w kolorze zachodzącego słońca tonącego w tafli spokojnego oceanu, sprawdzała wizy, paszporty i inne, utrudniające życie, dokumenty. Położyłem na blacie białego plastiku kartę kredytową, zapłaciłem, poczęstowałem dziewczynę zalotnym spojrzeniem i z uśmiechem od ucha do ucha ruszyłem w stronę portalu.

Siadając wygodnie w fotelu samolotu wyjąłem z kieszeni srebrny łańcuszek. Jedyna materialna pamiątka po tragicznie zmarłej Merry. W portfelu miałem jej zdjęcie. Uśmiechała się do mnie tak samo pięknie, jak wtedy, gdy ją poznałem. Pamiętam jak dziś – siedziała wtedy z Mortenem w jednej z restauracji popijając czekoladowego szejka. A ja spacerowałem po galerii handlowej usiłując zabić wolny czas. I to był jeden z tych momentów, w których serce przestaje bić na dwa razy, a sekundy dzielą się nie tylko na setne, ale i na milionowe, które trwają sekundę. Po plecach przechodzi wtedy przyjemna fala ciepła. W mózgu pojawia się niesłyszalna przez nikogo muzyka, a kolana uginają się pod ciężarem ciała.

- Podać panu coś do picia?

- Tak. Poproszę poczwórną Szkocką z lodem, kawałek popielniczki i młotek.

Spoglądając przez pancerną szybę żegnałem skrawek ziemi obiecanej obiecując sobie szybki powrót w te strony. Wakacje przecież nie trwają tak długo. A obowiązujący mnie kontrakt nie wygasa pojutrze, tylko za dwa lata. Ludzie kurczyli się tak szybko, że nie zauważyłem, kiedy zniknęły budynki, a za nimi autostrady, rzeki, jeziora. Wszystko przykryła pierzyna chmur i obłoków. Po drobnych wstrząsach weszliśmy w kanał powietrzny. Wypiłem alkohol, wypaliłem trzy papierosy i słuchając beznadziejnego wystąpienia jakiegoś amerykańskiego polityka, w którym to gloryfikował przestrzeganie przepisów i ograniczenie prędkości w miastach do 20 km na h, usnąłem.

Obudziło mnie szarpanie. Otworzyłem wpierw lewą powiekę, później prawą. Nade mną stała latynoska stewardesa. Kiedy spojrzałem na szybę, zobaczyłem mizerny, oszklony budynek, kilka Starów, Jelczów i biały Neoplan, do którego wsiadała jakaś wycieczka. Podziękowałem za miłą pobudkę, chwyciłem w dłoń worek ze śmieciami i wysiadłem z samolotu. W oczekiwaniu na bagaże wlewałem w uszy dźwięczne kurwowanie biegnących, spóźnionych Polaków. Mieli w sobie tyle gracji, co słoń z jedną nogą stąpający po linie zawieszonej kilometr nad ziemią, ale za to nie szitowali. Zarabiali w miesiąc tyle, ile ja w dwa dni, ale miałem do nich większy szacunek, niż do większości Amerykańskich imbecyli. Wyszedłem na dwór. Przywitały mnie promienie wynurzającego się zza chmur słońca, które przeciągało się dopiero, ziewając w najlepsze. Na postoju dla taksówek stał tylko szary For Scorpio z 1993 roku. Nie zastanawiając się długo wsiadłem do środka ustalając wcześniej płacę w zielonej walucie. Ryk zdezelowanego silnika, w którym ilość tańszych zamienników przekraczała ilość włosów na mojej głowie, przypomniał mi czasy młodości. Terkocząc jechaliśmy przed siebie, a ja uderzałem co chwila głową w tłusty dach. Minęliśmy Dworzec Świebodzki, na którym swego czasu grupka moich przyjaciół kupowała maturę i prawo jazdy. Skręciliśmy w Grabiszyńską, minęliśmy Zaporowską , a stąd na dworzec PKS było już tylko dwa rzuty beretem.

Szare Autosany, napoczęte szczęką czasu Jelcze, stoiska z ciepłymi, słodkimi bułkami, Cyganie, Rumuni, Ukraińcy i Polacy wykonujący zawód Rumuna. Brudny budynek wrocławskiego PKSu przywitał mnie z otwartymi ramionami. Wprawdzie śmierdział potem, starymi skarpetkami i poczerniałymi dziurami w zębach, ale nie obchodziło mnie to. Kupiłem w kasie bilet, usiadłem na drewnianej ławce wyposażonej w kosz na śmieci i czekałem na przyjazd wehikułu czasu.

Odnośnik do komentarza

Stary, klekoczący Ford Transit z początku lat dziewięćdziesiątych przywiózł mnie w rodzinne strony. Nie zapowiadałem się nikomu, toteż nikt na mnie nie czekał. Wyładowałem z bagażnika trzy torby, zapłaciłem kierowcy co łaska i polną ścieżką, mijając po prawej stronie staw pełen żab i pijawek, ruszyłem w stronę domu. Na łąkach oblanych zieloną trawą pasły się krowy. Dalej, w drewnianych zagrodach zrobionych przez ojca jeszcze w czasach mojego dzieciństwa pasły się konie. Chmary much walczyły z komarami o moją skórę bzycząc niemiłosiernie nad uchem, pod uchem, w uchu i niekiedy w dziurkach od nosa. Torby odbijały się od moich kolan. Przez moment poczułem kłucie w sercu. Takie samo, jak to, kiedy wylądowałem w szpitalnej sali, razem z Yourim. Na szczęście nie było intensywne i trwało zaledwie ułamek sekundy.

 

Na podwórku odpoczywał zmęczony ostatnimi wędrówkami po bezdrożach Polski, Opel Astra. Szary grat, z wyżartymi progami, dziurą wielkości pięści w prawym, tylnim nadkolu i pękniętą, przednią szybą, miał w sobie to coś, czego nie posiadały wszystkie Chevrolety i inne Mustangi w USA.

Nie minął rok, a znów zawitałem w rodzinne strony. Tęskniłem za rodzicami każdego dnia, ale musiałem nauczyć się z tym żyć. Oni to doskonale rozumieli. Nigdy nie opowiadałem im ani o Trish, ani o Merry, ani nawet o rodzie Jumbara. Dla nich byłem mądrym, wykształconym człowiekiem na etacie w Stanach Zjednoczonych, który jest sławny, bogaty, z którego są dumni. Byłem uosobieniem sukcesu.

Specyfika małych miejscowości jest zawsze taka sama. Ludzie nie mający ambicji żyją życiem innych. Zawiść, nienawiść, zazdrość krzyżują miecze z podziwem i pragnieniem dorównania. Niestety, najczęściej każdy kończy jako stary, doświadczony rolnik rozgarniając świńską srakę na polu.

Po kilu dniach domowej sielanki postanowiłem wreszcie zrobić ten, najważniejszy i najtrudniejszy jak do tej pory, krok. Ubrałem się w najdroższe ciuchy. Wypsikałem na siebie prawie cały flakon Hugo Bossa, natapirowałem włosy, wyrwałem kilka włosków z pomiędzy brwi i z wypchanym portfelem, złotem na przegubach dłoni, wsiadłem … w Astrę.

Droga do wsi była strasznie męcząca. Wysłużony pierdziel nie miał nawet klimatyzacji. Prychał i huczał uderzając co chwila oponą w nadkole. Pomiędzy obrotomierzem a prędkościomierzem szczerzył do mnie zęby licznik przebiegu. Siedemset trzydzieści osiem tysięcy kilometrów.

- Ile to już lat minęło, kiedy pierwszy raz do Ciebie wsiadłem? – retorycznie spytałem zdezelowany samochód.

 

Ostatni zakręt przez wsią ciągnął się w nieskończoność. Zredukowałem na dwójkę, zakręciłem korbką szybę i na luzie wjechałem na szutrowe podwórze. Przede mną stał wielki budynek. Popękany tynk sypał się na ziemię tworząc wzdłuż muru zgrabną, szarą linię. Wyłączyłem silnik. Serce waliło mi jak oszalałe. Nacisnąłem klamkę, do środka wleciało świeże, ciepłe powietrze. Znów poczułem silny ucisk w okolicy piersi, ale mimo to zdobyłem się na odwagę, i wysiadłem z Astry.

Każdy krok miał długość kilometra i trwał całą dobę. Głowa rozbolała mnie od temperatury, potu, zmęczenia i ogromnego ciśnienia, które za moment miało zamiar rozerwać moje żyły i opryskać krwią całe podwórko.

Stanąłem w progu wejścia do środka. Pod zieloną altanką, tuż przy starej Lipie biegała gromadka dzieciaków.

- A jak to jej? – zapytałem sam siebie luzując krawat pod szyją.

W środku było przyjemnie chłodno. Zatrzymałem się przy drzwiach z numerem dwa. Ponownie zabolało mnie serce. Przykucnąłem, wziąłem głęboki oddech i zacisnąłem zęby z bólu.

- Jebane opiłki żelaza – syknąłem łapiąc się parapetu.

Kiedy dzwonek do drzwi rozerwał panującą na korytarzu głuchą ciszę, nie miałem już odwrotu. Czekałem, a każde uderzenie serca ściągało mnie do parteru, jak słabego zawodnika w ringu.

 

Usłyszałem czyjeś kroki, później szeleszczenie pęku kluczy w zamku. Odszedłem dwa kroki w tył. Starałem się uśmiechać, ale grymas bólu wykrzywiał mi twarz.

- Trzeba było wejść, drzwi są przecież ….

W drzwiach stała En. Była dokładnie taka sama jak ją zapamiętałem. Moja Afrodyta o twarzy Anioła. Pachniała miłością. A może tak mi się po prostu zdawało, bo dawno nie czułem jej zapachu. Ubrana była w zwiewną, czarną tuniczkę i zwykłe, szare sandały. Jej usta, tak delikatne jak płatki róż, zamarły w bezruchu.

- Witaj – wycedziłem przez zęby. Po moim ciele spłynęła fala drgań. Telepałem się jak galareta zaraz po odstawieniu na stół.

- … - En milczała. W jej oczach stanęły łzy. Ciepłe, anielskie krople wody, które zaczęły spływać po aksamitnych policzkach.

- N…nie …wie…m ccco … powiedzieć … - próbowałem skleić choć jedno zdanie, ale usta odmawiały posłuszeństwa.

- Ty … żyjesz … Boże … - chwyciła klamki opadając całym ciałem na mnie. W ostatniej chwili złapałem ją w ręce, przechyliłem do tyłu i zacząłem płakać patrząc jej prosto w oczy. Moja mała En. Spełnienie wszystkich marzeń, druga połowa, brakujące ogniwo doskonałości.

- Paweł … oni mówili, że umarłeś …

- Tak … wiem o tym najdroższa …

- KOCHANIE, DLACZEGO NIE ZAMKNĘŁAŚ DRZWI? PRZECIEŻ WIESZ, ŻE …

W drzwiach stanął gruby mężczyzna ze szmatą w owłosionej dłoni.

- Kim jest ten człowiek? – zapytał wychodząc na korytarz.

En stała spoglądając na mnie błagalnym wzrokiem.

- Sam nie wiem czego oczekiwałem. Minęło już tyle lat, od kiedy ostatni raz …

- Cii … - przystawiła palec do moich ust.

- Możesz mi wyjaśnić kim jest ten człowiek? DO CHOLERY??

- A pan jest …

- Małżonkiem tej kobiety. A Ty ?

 

Przed oczami pojawił się obraz brykających po ogrodzie Yorków. Przewracały plastikowe zabawki szczekając radośnie. En siedziała w ogrodzie z żoną Damiana Gorawskiego. Właśnie wróciłem z meczu. Wygraliśmy z Manchesterem United po bramkach Beckforda i Stancu. Z otwartego okna wylatywał na podwórko zapach gorącego jabłecznika. Szedłem w stronę mojej ukochanej pragnąc tylko jej ciepła. Chciałem się przytulić. Tak bardzo chciałem się po prostu przytulić i powiedzieć jej jak bardzo ją kocham.

 

- En – wyszeptałem poprzez łzy.

- Jestem tu – odparła łapiąc mnie za dłoń.

- Gdzie?

- Bliżej niż myślisz …

- En … boli …

- Przepraszam …

- I dusza … i serce … En …

Osunąłem się po ścianie na chłodną posadzkę.

 

- Pieprzony Polak. Straciliśmy przez niego majątek – zdenerwowany Arsene palił jednego papierosa za drugim. Morten siedział pod oknem, na łóżku wpatrując się w uliczne korki.

- Widzisz jak to jest? Mówiłem od razu. Zamknąć go w budynku do czasu rozegrania Kumite.

Morten nie odezwał się słowem. Odwrócił się tylko plecami do brata opierając głowę na parapecie.

- A Ty czemu nic nie mówisz?

- Bo wiesz …

- Miliony. Straciliśmy k***a miliony! Mówię do Ciebie szczeniaku!!

- On stracił coś więcej bracie.

- Tfu! Ciekawe co może być większego od pięciu milionów. Siedem milionów?

Morten wstał z łóżka, podszedł do Arsene, położył mu dłoń na ramieniu i powiedział :

- On ją tak bardzo kochał ... że pękło mu serce ...

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Czasami świat wygląda zupełnie inaczej, niż sobie go wyobrażaliśmy. Wszyscy brniemy do przodu, przedzierając się na oślep przez przeciwności losu. I chociaż sami kreujemy własną przyszłość, nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli.

Dopóki walczymy, jesteśmy zwycięzcami.

Amor Omnia Vincit.

 

Dziękuję za wszystkie komentarze, słowa uznania i krytyki, za wszystkie odsłony.

Dla mnie największą nagrodą za cały trud włożony w to opowiadanie jest fakt, że je czytacie.

 

Paweł Miśkiewicz " Loczek ".

 

"Dla Neli"

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...