Skocz do zawartości

W pogoni za En....


Rekomendowane odpowiedzi

  • 2 tygodnie później...

Potok żygowin spływający kafelkowym korytem przyklejał kawałki kiełbasy i ziemniaków do podeszew, niwecząc cały mój trud wniesiony w pastowanie eleganckich trzewików. Odór kwasu żołądkowego był nie do zniesienia. Chwyciłem w dłoń latarkę i skierowałem strumień światła na pobliskie krzaki. Coś zaszeleściło. Zielone liście krzewów zadrżały, a po chwili słychać było głuchy stukot miękkich butów. Przetarłem przedramieniem po czole. " Co za dzień " powiedziałem sam do siebie rozgarniając krzaki. Na ziemi leżały prawie puste butelki po piwie, paczka papierosów i zużyta prezerwatywa.

- Gówniarze. Żebym was tu więcej nie widział! - krzyczałem w ciemność.

Kiedy zamknąłem drzwi wejściowe zadzwonił telefon.

- Tak, słucham?

- Jak tam przygotowania? - zapytał Arsene zaciągając się papierosem.

- Wszystko w najlepszym porządku. Dużo trenuję.

- To dobrze, bo liczę na Ciebie kolego. Kumite tuż tuż.

- Wiem. Pamiętam o tym. Zostało mi przecież jeszcze ...

W głośniku usłyszałem tylko tuuut tuuut tuuut.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Podniecenie spowodowane pierwszym dniem treningów po wyjściu ze szpitala rozrywało moje jelita obrzucając ich kawałkami przechodniów. Zarzuciłem na prawe ramię szarą torbę, wcisnąłem guzik na pilocie od alarmu, i dziarskim krokiem, chybocząc się lekko na boki, ruszyłem w stronę drzwi prowadzących do szatni.

Mark Funkhouser siedział na aluminiowej ławce molestując w dłoni filtr od Lucky Strike'a. Kiedy mnie zobaczył wstał z miejsca, otrzepał delikatnie zieloną marynarkę i podał mi dłoń mówiąc :

- Miło mi Cię znowu widzieć.

Poczęstowałem go uśmiechem.

- Chciałbym - ciągnął dalej - żeby Kansas City dostało się do międzynarodowych rozgrywek.

- Przecież już jesteśmy - odparłem wypychając dumnie pierś w przód.

- Nie rozumiesz. Chciałbym, żebyście coś wygrali. Albo chociaż zaznaczyli swój ślad na obcym terenie.

Zmrużyłem powieki. Funkhouser był wyraźnie poddenerwowany. Na jego czole pojawiło się kilka kropel potu.

- Zrobię wszystko co w mojej mocy panie burmistrzu.

- Liczę na Ciebie. Zostaniesz sowicie wynagrodzony. Już ja o to zadbam.

- Miłego dzionka. Proszę pozdrowić żonę. - na myśl o jędrnych piersiach małżonki torba ze sprzętem na trening zsunęła mi się z ramienia uderzając o betonową posadzkę.

- Dziękuję.

- A. Swoją drogą panie burmistrzu. Jest coś, co może pan zrobić, by nam pomóc.

Zmarszczki na czole burmistrza zniknęły zmiażdżone uśmiechem.

- Zamieniam się w słuch.

- Chciałbym zorganizować mały obóz. Kilka dni w ciszy, w jakimś ładnym miejscu, z dala od mediów.

- Myślę, że to się da załatwić trenerze.

- Mam nadzieję. Było by mi bardzo ...

- Proszę o złożenie planu takiego obozu do biura prezesa klubu. Jeśli go zaakceptuje, ma pan moje poparcie.

Otworzyłem usta chcąc wypowiedzieć choć słowo.

- No i oczywiście wsparcie pieniężne ... Tak? Tak kochanie? Już skończyłaś zakupy? A gdzie Ty jesteś? Czemu tak dyszysz? Zmęczona? Już pędzę ... proszę mi wybaczyć, ale muszę już uciekać. Sam pan rozumie.

Oj jak bardzo rozumiałem to wszystko. Zdyszana żona pana Funkhousera oznaczała głośny, rozrywający bębenki w uszach orgazm.

- Do zobaczenia panie burmistrzu - skinąłem głową w stronę biegnącego ile sił w nogach polityka.

Odnośnik do komentarza

Idąc korytarzem prowadzącym do szatni miałem dziwne wrażenie, że za chwilę wydarzy się coś nieoczekiwanego. To cholerne ssanie w żołądku doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Jeszcze na domiar złego napierdalał mnie kręgosłup po arcywygodnym łóżku ze szpitala. Brakowało mi jeszcze skórki od banana pod podeszwą.

- Trenerze! - usłyszałem za plecami czyjś głos - Trenerze, poczekaj!

Kiedy się odwróciłem, przede mną stał zdyszany Jewsbury.

- Miło mi Cię widzieć.

- Trenerze - Jewsbury podparł się o kolana wydychając ze świstem spocone powietrze - nie ma już Lopeza.

- Słucham ? - parsknąłem śmiechem.

- Nie ma już Claudio Lopeza. Zrezygnował.

- Co to znaczy " zrezygnował " ?

- Zostawił tylko ten list - Jewsbury wręczył mi wilgotną kartkę papieru.

Usiadłem na plastikowym krzesełku opartym o ścianę.

- O tu - wskazał palcem na kilkadziesiąt liter.

 

Życie czasami zmusza nas do pewnych decyzji, których konsekwencje odczuwamy dopiero po pewnym czasie. Wypaliłem się. Nie jestem już tym piłkarzem co kiedyś. Perspektywa przesiadywania na ławce rezerwowych, kiedy gorsi i mniej doświadczeni biegają po murawie, wcale nie jest optymistyczna. Postanowiłem zakończyć swoją i tak długą karierę. Mam nadzieję, ze mi wybaczycie i że mnie zrozumiecie. Wyjeżdżam do Argentyny. Moją rezygnację znajdziecie na biurku prezesa. Prosiłem go, by nie rozgłaszał tego publicznie. Pragnę podziękować wam za wszystko.Claudio

 

- Coś tu jest nie tak - przesunąłem dłonią bo nieogolonej brodzie.

- Tzn? - Jewsbury studiował każdą literkę po literce zastanawiając się o co mi chodzi.

- Lopez by tak nie postąpił. I ten styl ...

- Może ...

- To nie on pisał. Pomyśl - chwyciłem go za ramię - wulgarny Argentyńczyk rzucający mięsem na lewo i prawo pisze tak patetycznie ?

- No nie ... chyba nie.

W tym momencie drzwi od szatni otwarły się na zewnątrz, a w progu stanął blady jak ściana Kelderman.

- Już wiecie ? - zapytał drżącym głosem, a kolana uginały się pod nim jak aluminiowa puszka pod naporem stopy.

Skinąłem głową mrużąc oczy. Kelderman był niewyraźny. Wyglądał tak, jak by miał za chwilę zemdleć.

- To ... ja już ... ten ... pójdę sobie - ruszył w stronę drzwi na zewnątrz.

- Chwila. A co robiłeś w szatni, skoro nie ma tam piłkarzy? - wypaliłem bezpardonowo wstając z miejsca.

- Eeee...sprawdzałem ... czystość. Tak, czystość.

- Jaką k***a czystość. Spójrz na siebie. Wyglądasz jak pierdolone prosie.

Kelderman zbladł jeszcze bardziej. Jego twarz wyglądała jak spleśniały naleśnik. Brudne nogawki, poszarpane rękawy i strupy zaschniętej krwi zdobiące i tak już średnio wyjściową twarz, tworzyły obraz malinowego nosa spod spożywczaka.

Kiedy zniknął za drzwiami weszliśmy do szatni rozglądając się po wszystkich kątach. W pomieszczeniu panował idealny porządek.

- Skoro jest tak czysto, to czemu on był taki brudny? - zapytał retorycznie Jewsbury otwierając puszkę z napojem.

- Nie wiem ...

- Czy myślisz ...

- Tak.

- Ale ...

- Musimy iść do prezesa.

- Więc chodźmy.

- Jeszcze nie teraz. Zaraz trening. Zjadą się wszyscy. Nie chcę siać zamętu.

- To Ty jesteś szefem szefie. Ja będę milczał jak grób.

Edytowane przez citko
Nie korzystamy z tagów font.
Odnośnik do komentarza

Rozpoczął się okres pozyskiwania przez amerykańskie kluby nowych zawodników. Zdruzgotany stratą Claudio Lopeza nie miałem kompletnie żadnego pomysłu na nową twarz w drużynie. Tradycyjnie dostałem od zarządu szeroką gamę produktów szkółek piłkarskich z całego kontynentu. Niestety, patrząc przez pryzmat ostatnich lat, piłkarze pozyskani w drafcie byli co najwyżej przeciętni, co by nie rzec, beznadziejni. Toczyłem batalię z myślami przez kilka godzin. Raz miałem w planach ściągnięcie do Kansas jakichś zdolnych grajków z Polski, po czym przeszukiwałem listy " Szindlera " nadesłane przez Keldermana, w których, prócz rodzimych grajków, nie było nikogo.

Ułomność amerykańskiego systemu szkolnictwa polegała głównie na tym, że młodzi piłkarze uczeni byli trywialnego systemu Kick and Go, co kompletnie nie imało się moich zasad i mojej myśli taktycznej.

Kiedy wszystkie drużyny na potęgę zbroiły się przed nową rundą, ja obgryzałem paznokcie i kanty drewnianych ołówków zapijając ten posiłek kilkoma kroplami chłodnej kawy. Popękane żyłki w oczach i delikatna obstrukcja, to tylko nieliczne konsekwencje z całego wachlarza skutków ubocznych.

Pierwszym pozyskanym przeze mnie zawodnikiem został Marokańczyk Kamal Chafni z Bradenton Academics. Wysoki, środkowy obrońca, który dobrze czyta grę. Jedynym problemem było właśnie wyszkolenie techniczne. Ale nad tym mieli już pracować trenerzy. Ja nie jestem od wszystkiego.

Drugim piłkarzem, którego zdecydowałem się zakontraktować był Ludovic Ginestet. Piłkarz rodem z Ruandy był obserwowany przez moich skautów od dłuższego czasu.

 

- Ciężko k***a jego mać, ciężko - sapał Kelderman ćmiąc niedopałek papierosa.

- Z czym znowu ? - zapytałem wieszając na poręczy mokry ręcznik.

- Lopeza nie ma. Colombano marudzi, że chce nowy kontrakt. A w kasie pustki. I czym my zawojujemy ligę? Tymi szczeniakami? - spojrzał lekceważąco na dwóch zawodników szykujących się do sesji zdjęciowej.

- Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma panie kolego.

Kelderman pokręcił głową, upuścił kiepa i depcząc tlący się żar powiedział :

- Ja was nigdy nie zrozumiem.

- Nas? To znaczy kogo? - uśmiechnąłem się udając głupka.

- Nie, nikt za Tobą nie stoi. Was, to znaczy Polaków. Cieszycie się tym co macie, chociaż nic nie macie.

- Wolę wróbla w garści ...

- A idź Ty z tymi przysłowiami. Normalny człowiek i tak tego nie zrozumie - machną zrezygnowany ręką i wyszedł z pomieszczenia.

Odsunąłem taboret od stołu, usiadłem na nim, wyrzuciłem nogi na blat i podrapałem się po głowie. Perspektywa walki o najwyższe cele zgrają nieboraków wcale nie napawała optymizmem.

Odnośnik do komentarza

Niedzielny poranek pachniał spokojem. Filiżanka czarnej, gorącej kawy ,smagająca batami pary przetworzony piasek kwarcowy w futrynach okien, w towarzystwie ciepłych rogalików z ciasta francuskiego były moim śniadaniem. Ubrałem się w różowy, mięciutki szlafrok, dorzuciłem kilka suchych drewienek do kominka i odpaliłem papierosa. Dym wypełnił pomieszczenie niszcząc na moment ekstatyczny zapach posiłku. Na kolorowym wyświetlaczu radia widniała siódma trzydzieści siedem.

Poranny prysznic również nie przypominał niczego nadzwyczajnego. Ot po prostu dziesięć minut lania gorącej wody, która w niewyjaśnionych okolicznościach rozpływała się po całej podłodze łazienki docierając przez szczelinę w drzwiach do przedpokoju, w którym zwilżała ciuchy z dnia poprzedniego. Zarzuciłem ręcznik na plecy, drugim wytarłem mokre włosy, i w szlafroku rozsiadłem się przed telewizorem, szukając po omacku pilota.

Po śmierci Berbicka miałem dziwne uczucie, że za każdym razem kiedy wcisnę na pilocie cyfrę siedem, w telewizorze spikerka będzie mnie oskarżać o morderstwo.Na szczęście o tej porze jeszcze wszyscy śpią, więc ryzyko było niewielkie. W wiadomościach podawali właśnie, że w stanie Illinois stopa bezrobocia wzrosła do 2%, a czarnoskóre matki mogą za darmo dostać od burmistrza mleko w proszku dla dzieci. Taki mały gest ze strony administracji. A wybory tuż tuż.

Spojrzałem przez okno na rozścielone po trawniku słońce. Leżało spokojnie, nie zwracając zupełnie uwagi na to, że je podglądam.

" bzzz ", " bzzz ", " bzzz " chwilę duchowego uniesienia przerwał dzwonek do drzwi.

Zacisnąłem pas wokół brzucha, zawiązałem pętelkę i ruszyłem w stronę porannego gościa. Kiedy otworzyłem drzwi, przede mną stał Komisarz O'Hara wpieprzający lukrowane pączki.

- Pomyślałem sobie - cedził przez zęby oblizując przy tym klejące palce - że masz może ochotę na coś słodkiego.

- Komisarzu, jest godzina ... ósmej jeszcze nie ma.

- To co? Mam je zjeść do końca ? - spojrzał z politowaniem na biały karton do połowy jeszcze wypełniony łakociami.

- A co mi tam. Zapraszam do środka.

Pałaszowaliśmy w najlepsze wyroby cukierni SweetDream oglądając wiadomości sportowe, kiedy dzwonek do drzwi zabzyczał raz jeszcze. Bez zastanowienia otwarłem je na oścież myśląc, że to kolejny gość z żarciem i to wcale niezdrowym.

Na zewnątrz nie było nikogo. Tylko delikatny wiatr podwijający kanty mojego szlafroka przywitał mnie chłodem. Na schodach leżakowała poranna gazeta.

- Psia mać. Zapomniałem - chwyciłem wczorajszą prasę i zamknąłem za sobą drzwi.

Kiedy ostatni pączek przechodził przez przełyk, ten pierwszy chciał już wyjść na zewnątrz w postaci dość zdeformowanej i pachnącej o wiele mniej zachęcająco. Komisarz O'Hara właśnie rozsadzał sedes, kiedy dzwonek do drzwi ponownie zabzyczał.

Zmarszczyłem czoło i ruszyłem z impetem w ich stronę. Na schodach ponownie nie było nikogo.

- Co jest do cholery? - syknąłem do siebie kręcąc z niedowierzaniem głową.

Kiedy zamykałem drzwi kątem oka zauważyłem szarego Cadillaca, który przyglądał mi się z uwagą usiłując schować maskę pomiędzy innymi samochodami.

- Panie komisarzu? - zwróciłem się w stronę zapinającego pasek policjanta - czy zna pan tych ludzi?

O'hara podszedł do judasza, zamknął jedną powiekę i spojrzał przez szkiełko badając okolicę.

- Gdzieś już widziałem ten samochód. Niech no ja pomyślę - podrapał się po spoconej głowie.

Nagle świst kuli rozbijającej szybę powalił komisarza na ziemię. Padłem obok niego chowając głowę w dłonie i przeturlałem się pod stół. Komisarz leżał w kałuży krwi trzęsąc się, a bąbelki powietrza pękały mu w ustach zmieszane z śliną. Kolejne kule rozbijały z hukiem telewizor, szklany i pokale, dziurawiły meble i ściany. Kawałki szkła spadały na ziemię rozcinając mi przy tym skórę. Skuliłem się w kłębek przyciskając kolana do głowy.

- P...o....mocy - błagał o wsparcie O'Hara naciskając półmartwym palcem na krótkofalówkę.

Kolejna kula urwała mu ucho. Jeszcze inna rozpruła buta, z którego na podłogę oprócz kawałka podeszwy wyleciał paznokieć. Patrzył na mnie bladym wzrokiem, a jego policzki traciły kolor. Chciałem mu pomóc, ale nie mogłem. Kule świszczały mi nad głową zabijając obrazy, garnki i kolumny.

- Niech się pan nie rusza. Zaraz zawołam pomoc - składałem dłonie w trąbkę krzycząc do konającego.

Po chwili pisk opon przerwał kanonadę. Uniosłem się delikatnie usiłując sprawdzić, czy Cadillac jeszcze stoi przed domem. Nie było nikogo. Podbiegłem na czworaka do O'Hary. Syczał jak czajnik, oddychając ciężko i głęboko.

I tylko kawałki pączka leżące pod stołem przypominały o tym, jak tu było sielankowo kilka minut wcześniej.

Kiedy syreny policji i karetki wzbiły się w powietrze, wybiegłem na dwór usiłując pomóc lekarzom w dotarciu do środka.

A na dworze, pod skrzynką na listy leżał chłopak od gazet.

Z trzema kulami w głowie.

Odnośnik do komentarza

Jumbara siedział przed wejściem do szpitala w towarzystwie szpakowatego murzyna. Jego twarz pacnięta z dwóch stron odrobiną pudru wyglądała jak natapirowany smalcem czerep nastolatka próbującego poderwać na wiejskiej potupajce blacharę.

Kiedy zatrzymałem się na krawężniku Morten wyjął z kieszeni telefon, wystukał jakiś numer i zaczął z kimś rozmawiać.

- Kogo widzą moje oczy - przerwałem mu dialog - możesz wytłumaczyć mi, dlaczego zawsze musisz być tam, gdzie ktoś ma przejebane ?

- Poczekaj chwilę - Morten spojrzał na mnie zdziwiony, po czym dodał - za moment do Ciebie oddzwonię. Mam pilną sprawę do załatwienia. O co Ci chodzi? Możesz rozwinąć swoją wypowiedź?

Szpakowatu murzyn wstał z miejsca, wyprostował się i nabrał powietrza w płuca mierząc mnie wzrokiem.

- Powiedz swojej surykatce, żeby się tak nie prężył, bo mu coś pęknie. Ktoś strzelał do mnie dzisiaj rano. Ale to pewnie już wiesz. Ty wiesz wszystko, tak samo jak Twój ćwierćinteligenty braciszek.

- Uważaj co mówisz! - Morten zerwał się na równe nogi sięgając za pas.

- I co? Zastrzelisz mnie tutaj? Tak przy wszystkich?

- Jak będzie trzeba.

- A potem będą Cię pompować aż nie pękniesz w więzieniu. Wiesz co robią z takimi chłopaczkami jak Ty?

Morten pociągnął dłonią wzdłuż twarzy, odchrząknął i jego biała, kleista flegma zawisła na oparciu ławki kołysząc się dziarsko w lewo i w prawo.

- O co Ci chodzi? Nie wiem kto do Ciebie strzelał. Przyjechałem tutaj, bo dowiedziałem się od Arsene, że Dave nie żyje.

- Ten chłopak od gazet?

- Mhm.

- I przyjechałeś tutaj? PO CO?

- To nie był zły dzieciak bro. Tyle razy proponowałem mu pracę dla nas.

- Obrabianie samochodów?

- Tak Pawle. Tym się zajmujemy. Ale to żadna tajemnica. Przecież Ty wiesz wszystko, chociaż jesteś ponoć bardzo mądry.

- Nie ironizuj.

- Dave zginął przypadkiem - Morten wskazującym palcem dźgnął mnie w mostek - ta kula nie była dla niego.

Chwyciłem go delikatnie za nadgarstek, przekręciłem go o czterdzieści pięć stopni w lewo. Na twarzy chłopaka pojawił się grymas bólu.

- Nie dotykaj mnie. Nigdy tego nie rób. Nie jestem jednym z Twoich żołnierzy.

- Jestem tu by Ci pomóc idioto! - kwiczał Morten jak prosie, za którym biegł chłop z tasakiem.

- Pomóc? A w czym Ty mi możesz pomóc?

- Wiem kto i dlaczego strzelał do Ciebie.

W tym momencie poluzowałem dźwignię częstując soczystym low kickiem zbliżającego się do mnie z nożem w dłoni murzyna. Czarnoskóry chłopak zderzył się z ławką zabierając po drodze na trawnik huśtającą się, ciepłą flegmę.

- Jeszcze przed chwilą twierdziłeś, że nie wiesz kto do mnie strzelał.

- Wiem kim byli Ci ludzie, ale nie wiem konkretnie kto pociągał za spust - Morten schował dłoń pomiędzy nogami sycząc z bólu.

- Usiądźmy - wskazałem na ławkę - pozwolisz?

- Elrod, zostawisz nas samych?

- Po śmierci Berbicka i Amaru długo nie było w Kansas kogoś, kto potrafiłby wzbudzać takie emocje.

- O jakich emocjach mówisz?

- Amaru to legenda amerykańskiej gangsterki.

- A, mówisz o tym śmieciu, którego zbierali po ulicy.

- Guzman nakazał powrócić do swojego kraju El Catolico. Chcąc nie chcąc musieliśmy się zgodzić. Gniew Meksykańskiego mafiozy zgładziłby cały nasz gang, łącznie z ludźmi dookoła.

- W tym mnie?

- W tym i Ciebie. Ale do czego zmierzam.

Podciągnąłem się na dłoniach kręcąc przy tym tyłkiem w lewo i w prawo.

- El Catolico dostał zlecenie zlikwidowania Funkhousera. Widać burmistrz jest niewygodną osobą dla Meksykanów.

- Ale ... dlaczego niewygodną? - przerwałem wypowiedź drapiąc się za uchem.

- Nie wiem. Arsene nie chciał mi wszystkiego powiedzieć. Ponoć El Catolico doniósł Guzmanowi o tym, że Jumbara ma sojusznika na wschodzie, który mieszka w Kansas.

- Trochę to pomieszane. Co ma Funkhouser do tego sojusznika i do tego całego El Catolico?

- Guzman boi się, że Arsene chce ściągnąć do Stanów Ruskich.

- A co ja mam z tym wspólnego?

- Pochodzisz z kraju, który leży przy granicy rosyjskiej. Mówisz w podobnym języku. Wnioski nasuwają się same.

- A Funkhouser?

- To on wydaje decyzje dotyczące pobytu obcokrajowców w Kansas. To przez jego ręce przechodzą wnioski i podania o wizy.

Na parkingu zatrzymały się dwa radiowozy policyjne. Po chwili funkcjonariusze uzbrojeni w kwiaty, paczki i kartki z życzeniami zniknęli w automatycznych drzwiach.

- I sądzicie, że ...

- Że to byli ludzie Guzmana. Wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem o wpływy z handlu narkotykami na południu państwa zbiera bardzo krwawe żniwa. Od kiedy Guzman uciekł z miasta Durango, słuch po nim zaginął. A trup ścieli się gęsto.

- I co ja mogę z tym wszystkim zrobić?

- Nie bierz udziału w kumite. To dla Twojego dobra, nie bierz udziału.

- Ale dlaczego?

W tym momencie telefon Mortena zaczął śpiewać melodie Busta Rhymesa.

- Co? Tak. Tak tak. Już tam jadę. Będę za moment.

- No ale ...

- Pamiętaj co Ci powiedziałem. Nie jedź na ten pierdolony turniej. Muszę spadać. Czołem.

Jeszcze długo stałem jak słup soli wlepiając wzrok w znikającego za rokiem żółtego Forda.

Odnośnik do komentarza

Po podpisaniu dwóch kontraktów nadszedł czas uzupełnienia pozostałych. Niestety, od kiedy Claudio Lopez opuścił nasze szeregi, wśród pozostałych zawodników znaleźć można było takich, którzy przestali wierzyć, że Kansas City Wizards będzie potrafiło jeszcze wygrywać. Carlos Marinelli wszem i wobec oświadczył, że nie jest zainteresowany przedłużeniem obecnego kontraktu, co niestety odbiło się na morale całej drużyny. Pomimo oferowania mu dwa razy większej pensji, licznych dodatków, Argentyńczyk odmówił. Jeszcze tego samego dnia w jego ślady poszedł nasz środkowy obrońca Matt Groenwald.

Atmosfera zagęszczała się z godziny na godzinę.

 

18 czerwca udaliśmy się do Nowego Jorku, by w ramach rozgrywek MLS zmierzyć się z drużyną New York Red Bulls. Byki były zdecydowanym faworytem bukmacherów. New York 4-5, Kansas City 3-1. Na murawę wyszliśmy w następującym ustawieniu :

Hartman

Wahl, Conrad, Lowery, Leathers

Marinelli, Victorine, Jewsbury, Raybould

Colombano, Arnaud

Na Giants Stadium w East Rutherford zagraliśmy bardzo ofensywnie, choć wiedziałem, że jest to ryzykowne ze względu na niskie morale. Pierwsze piętnaście minut zabiło drużynę na śmierć. Już w 3 minucie meczu po dośrodkowaniu z prawej strony piłkę do bramki Hartmana skierował Sergio Blanco. Piłkarze spuścili głowy w dół. w 14 minucie było już praktycznie po meczu. Mike Magee minął balansem ciała Lowery'ego, wysunął piłkę przed siebie i silnym uderzeniem wpakował futbolówkę tuż przy prawym słupku. I chociaż w przerwie meczu zmotywowałem drużynę do lepszej gry, stać nas było na strzelenie jedynie bramki honorowej. Na samym początku drugiej połowy Arnaud przeprowadził rajd środkiem boiska mijając obrońców, bramkarza i zdobył honorowego gola.

New York 2:1 Kansas City

 

Dzień później z klubu odeszli trenerzy, fizjoterapeuci i scouci. Powodem ich decyzji było niewywiązanie się klubu z umowy. Jak się później dowiedziałem, żaden członek sztabu szkoleniowego nie otrzymywał pensji od blisko trzech miesięcy. Zostałem sam z Krisem Keldermanem.

 

- Szef jest u siebie? - zapytałem zaciskając pięści z nerwów.

- Jest, ale w tej chwili jest zajęty - odparła sekretarka piłując pilniczkiem paznokcie.

- Wchodzę - rzuciłem niedbale.

Dziewczyna zerwała się z krzesła i stanęła między mną, a drzwiami. Nie zdążyłem wyhamować i zderzyłem się z jej obfitym biustem lądując twarzą pomiędzy dwoma pagórkami.

- Świnia - parsknęła obrażona.

Podniosłem głowę. Jej czarne jak węgle oczy świdrowały mnie zalotnym spojrzeniem. W jej źrenicach odbijał się blask popołudniowego słońca, które przykryte obłoczkiem drzemało w najlepsze.

- Wiesz ... jesteś cudowna, ale ...

- Phi. Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Chwyciłem ją za dłoń, przyciągnąłem do siebie, zbliżyłem jej usta do swoich. I kiedy zamknęła oczy pewna tego, że ją pocałuję, mocnym szarpnięciem odsunąłem ją na bok, chwyciłem za klamkę i zniknąłem w sali prezesa klubu.

- Co to k***a ma być? - rąbnąłem pięścią w stół ?

- Jak Ty do mnie ....

- Nie macie pieniędzy na opłacanie sztabu szkoleniowego? To jak ja mam k***a pracować ?

- USPOKÓJ SIĘ CHŁOPCZE! - ryknął Neal Patterson wstając z krzesła.

- Mam być spokojny? Zbudowałem ten klub od podstaw. Moje życie prywatne legło w gruzach. Jestem na wasze każde pierdnięcie, a Ty mi odwalasz taki numer? TAKI NUMER?!

- Jak się nie uspokoisz, zawołam ochronę - Patterson spojrzał na telefon wiszący na ścianie.

- Spróbuj. Zobaczymy, czy pan Eddie jest taki twardy jak mówią - syknąłem siadając prawym pośladkiem na blacie.

- Musieli odejść. Byli drodzy, słabi i wiecznie marudzili, że chcą dostać podwyżki.

- Słabi? Może to ja będę oceniał, czy moi pracownicy są słabi, czy nie?

- Nie zapominaj, że jesteś takim samym pracownikiem jak oni chłopcze!

- Takim samym? W takim razie daj mi papier i długopis. Piszę wypowiedzenie.

Neal Patterson obszedł stół dookoła, zatrzymał się pomiędzy mną a oknem, rozpiął guzik w kołnierzu swojej niebieskiej koszuli i powiedział :

- Potrzebujemy takiej kadry, która będzie rzetelnie wypełniać powierzone im zadania. Nie mam czasu na przyjmowanie wiecznie niezadowolonych Brazylijczyków, którzy usiłują udowodnić mi swoje racje kalecząc język angielski.

- Wystarczyło porozmawiać ze mną do cholery!

- Z Tobą? Kiedy? Poza treningami i meczami siedzisz albo w sądzie, albo w szpitalu, albo na policji! Psujesz wizerunek klubu. Masz! - Patterson rzucił mi na kolana porannego brukowca - przeczytaj pierwszą stronę !

" Pociskami w menadżera. Wczoraj, około godziny dziewiątej w Kansas doszło do strzelaniny. Nieznani sprawcy ostrzelali dom menadżera piłkarskiej drużyny Kansas City Wizards. Jak dowiedzieliśmy się z pewnego źródła, pan Paweł Miśkiewicz, znany i ceniony szkoleniowiec jest powiązany z mafią Jumbara. Nie była to pierwsza strzelanina, w której Miśkiewicz brał udział. Niespełna pięć lat temu w angielskim mieście Leeds szkoleniowiec Kansas był zamieszany w porachunki mafijne rodzin Włoskich i Rosyjskich ".

Zbladłem. Odłożyłem szmatławca na biurko, poprawiłem przyciasny krawat i odparłem :

- To jeszcze o niczym nie świadczy.

- Nie będę tolerował dłużej takiego zachowania. Jesteś dobrym menadżerem i bardzo Cię cenimy. Ale wybacz, drużyna jest dla nas najważniejsza. Jeśli jeszcze raz dowiem się, że ...

- Potrzebuję nowych trenerów, scoutów, fizjoterapeutów. Daj mi budżet, pozałatwiam kogo trzeba - odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z gabinetu prezesa.

Sekretarka siedziała obrażona na krześle mierząc mnie wzrokiem od dołu do góry.

- Dziękuję Ci serdecznie za to, że mogłem odwiedzić szanownego pana prezesa.

- Mogłeś? Sam się wepchałeś.

Podszedłem do niej, chwyciłem jej dłoń, złożyłem soczysty pocałunek i pożegnałem spaloną rumieńcem mrugnięciem powieki.

Odnośnik do komentarza

- Ten nie, ten też nie. Ten może być. Nie, ten jest beznadziejny - sortowanie podań o pracę przypominało oddzielanie ziarenek piasku od maku. Patterson wpadł na genialny pomysł umieszczenia ogłoszenia w internecie, przez co moja skrzynka mailowa musiała iść na L4. Zamiast spędzać czas na boisku doskonaląc umiejętności moich podopiecznych, romansowałem z herbatą, kawą i zalotnym spojrzeniem podekscytowanej sekretarki.

- A ten? - Patterson podał mi CV, z którego groźnym okiem łypał na mnie jakiś czarnoskóry człowiek.

- Pan ... Manuel Rodriges dos ...

- Manoel Rodrigues dos Santos - poprawił mnie Patterson unosząc wysoko brwi - czterdziestoletni Brazylijczyk, który współpracował niegdyś ze słynnym Bebeto.

- TYM Bebeto?

- Owszem. W dodatku nie ma żadnego kontraktu. Jest świeżo upieczonym adeptem Uniwersytetu z Brasili.

- A to? - podałem świeży, ciepły jeszcze wydruk kolejnego Brazylijczyka.

- Pan ... - Patterson zmrużył powieki usiłując odczytać nazwisko - Helvecio Pessoa. Z jego portfolio wynika, że jest zwolennikiem gry technicznej i przemyślanej. Co o tym sądzisz?

- To może przy okazji, jak już jesteśmy przy kontynencie Ameryki Południowej, zatrudnimy kogoś, kto będzie odpowiedzialny za zdrowie naszych piłkarzy? - zapytałem zamaczając usta w gorącej jeszcze kawie.

- Masz tam kogoś? - prezes skinął głową w stronę sterty papierów.

- A mam. Już wczoraj nad tym myślałem. Myślę, że to dobry pomysł, tym bardziej, że akurat ten człowiek ma kilka dyplomów ukończenia licznych kursów, ma podwójnego magistra i jest doktorem habilitowanym.

- Prezes założył rękę na rękę, spuścił lekko głowę i powiedział :

- Kto to taki?

- Niejaki Manoel Rodrigues de Almeida - odparłem łamiąc język na nazwisku.

- Same Manuele - zarechotał.

- No dobrze. Mamy już trzech szkoleniowców z kraju kawy i pięknych Latynosek. Warto by było jeszcze zatrudnić kogoś, kto będzie odpowiedzialny za trening bramkarzy.

- Może Dowhan?

- Rozmawiałem już z nim. Żona nie chce wyjeżdżać do Stanów. Podobnie sprawa wygląda z Młynarczykiem.

- A ten? - Patterson podał mi CV trzydziestosześcioletniego Turka.

- Ercan Abdullah ? To on już zakończył karierę piłkarską?

- Ja nie wiem. Ja się nie znam - Patterson poczerwieniał zawstydzony.

- Czekaj ... - wklepałem w google imię i nazwisko kandydata - Ercan .... mam! Abdullah Ercan zawodową karierę rozpoczynał w 1990 roku w Trabzonsporze. W 1992 i 1995 roku zdobył z nim Puchar Turcji, dwa razy zostawał także wicemistrzem kraju. Łącznie w Trabzonsporze turecki pomocnik grał przez dziewięć sezonów, w trakcie których zanotował 249 ligowych występów i jedenaście bramek. Latem 1999 roku Ercan trafił do Fenerbahçe SK, gdzie od razu wywalczył sobie miejsce w podstawowej jedenastce. W sezonie 2000/2001 Abdullah zdobył swój pierwszy w karierze tytuł mistrza Turcji. Kolejnym klubem w karierze Ercana było Galatasaray SK. W sezonie 2003/2004 ekipa "Aslan" uplasowała się dopiero na szóstym miejscu w ligowej tabeli, a Abdullah na boisku pojawił się tylko siedem razy. Po zakończeniu rozgrywek wychowanek Trabzonsporu podpisał kontrakt z İstanbulsporem, z którym w pierwszym sezonie występów spadł do drugiej ligi. W 2006 roku Ercan zdecydował się zakończył swoją karierę. Ciekawa postać.

- Dawaj go. Dawaj.

Tym sposobem w jeden dzień obsadziliśmy 75% sztabu szkoleniowego dając ponownie szansę obcokrajowcom.

Odnośnik do komentarza

Późnym wieczorem, kiedy księżyc zastąpił słońce na niebie radośnie oświetlając nostalgiczne Kansas odpaliłem laptopa, by sprawdzić dzisiejszą pocztę. Tradycyjnie zresztą towarzyszyła tej ceremonii lampka białego wina, kubańskie cygaro i ciche dźwięki pięknych piosenkarek zaklętych w ekran telewizora.

" Wygrałeś nowego Plymoutha " - zaznacz, usuń. " Viagra, powiększy nie tylko Twoje doznania, ale i ... " - zaznacz, usuń.

Przedzieranie się przez gąszcz reklam przypominało przechodzenie przez serce dżungli torując sobie drogę scyzorykiem.

" Wakacje tuż tuż. Odliczam godziny ... " - ta wiadomość przykuła moją uwagę. Poprawiłem rozpinający się szlafrok, nacisnąłem " odczytaj " i ...

 

" Wakacje tuż tuż. Odliczam godziny do naszego spotkania. Nie widziałam Cię tyle lat, ale wciąż mam Cię w pamięci. Zawsze byłeś i będziesz bardzo ważną osobą w moim życiu, pomimo tego, że jesteś tak daleko. Przyjedziemy do Stanów Zjednoczonych na początku lipca. Będę się nudzić, jak zwykle zresztą, bo Cristiano cały swój wolny czas spędza na boisku. Nigdy tego nie zrozumiem. Mam pieniądze. Całe góry pieniędzy. Latamy po całym świecie. Odwiedzam przepiękne miasta, chodzę w najmodniejszych ciuchach. Ale kiedy człowiek osiągnie wszystko, zatraca w sobie pewne wartości. A mi brakuje czułości, przyjaźni i zainteresowania. Tak bardzo chciałabym Ci o tym wszystkim opowiedzieć. Przez te wszystkie lata zastanawiałam się gdzie jesteś, co robisz, czy masz już rodzinę. A En? co z nią? Pewnie mieszkacie razem?

Całuję namiętnie.

Dasha "

 

Otarłem kropelki potu szykujące się do zjechania po moim czole.

- O k***a. O k***a. O kurrrrwwa - adrenalina uniosła mnie z siedziska. Uderzyłem z pięści w szafkę, kopnąłem taboret, ponownie uderzyłem szafkę i usiadłem na podłodze chowając twarz w dłoniach.

- Dasha? Nie, to zamknięty rozdział Twojego życia.

- Ale to ona uratowała Ci życie. Jesteś jej to winien.

- Nie, nie mogę się z nią spotkać. To za bardzo boli. Tamten świat schowałem do szuflady i zamknąłem na klucz. A klucz połknąłem i nie chcę go wysrać. Zapytała o En? A co ją to interesuje?

- Dasha, obiekt obsesji seksualnej całego społeczeństwa. Afrodyta współczesności. Durny, po co Ci to? Nie rozcinaj blizn. To przecież nic nie zmieni.

- Tchórzu! Zamknąłeś swój świat w tych czterech ścianach i myślisz, że wszystko załatwione?

Chwyciłem za lewą pierś i zawyłem z bólu. Kłucie w sercu było nie do zniesienia. Położyłem się na podłodze podkulając nogi pod brodę. Bolało jak diabli, a moje myśli toczyły ze sobą zacięty spór.

- En ... gdzie jesteś teraz En ... moja Beatrycze, moja druga połowo ...

- Sam tego chciałeś idioto. Zostawiłeś ją na pastwę losu! Dobrze Ci tak teraz!

- En ...

- Boli?

- En ...

- Ma boleć. Powinno.

Kiedy ból przestał być tak intensywny ostatkiem sił podciągnąłem się na rękach i opadłem na fotel. Sumienie znów rozerwało kajdany milczenia.

- Ufff, ja jestem chyba jakiś nienormalny. Gadam sam do siebie - otarłem ponownie czoło z potu.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...
  • 2 tygodnie później...

Latarniowe kobiety upchnięte ciasno w kusych kieckach i przymałych bluzeczkach wymachując torebkami na lewo i prawo zalewały powoli chodniki głównych ulic w Kansas. Zapach seksu, pieniędzy i dominacji wypełniał całą przestrzeń miasta wprowadzając strudzonych życiem mężczyzn w stan specyficznej ekstazy.

Zmieniłem płytę. Aluminiowe obudowy skrywające delikatne głośniki wypuściły z aksamitnym sykiem tony Collinsa. How can I just let you walk away, just let you leave without a trace, When I stand here taking every breath with you, ooh, You´re the only one who really knew me at all …

Spojrzałem na wygłodniałą ulicę. Smagana szatańskim batem tłamsiła ludzkie uczucia emanując zwierzęcym instynktem. Rozdziawianie nóg za kilka dolarów, brudnych nóg z hektarami bakterii niezbadanymi przez uczonych, stało się nieodzownym elementem życia nastolatek. Trish mówiła, że nie ma to nic wspólnego z seksem. Twierdziła, że tak wygląda dzisiejszy świat dziewczyn wywodzących się z getta. Brak środków do życia spycha do Styksu. Zamykasz oczy, rozkładasz nogi i myślisz o czymś przyjemnym. Zwykle to trwa kilka minut. Później obciągasz spódniczkę, bierzesz kasę i uciekasz – mawiała. Zwolniłem przejeżdżając przy pięknym, kapiącym złotem hotelu. Tutaj stały najładniejsze dziewczyny. Nie zdążyłem odpalić drugiego papierosa a już przy oknie Infiniti stanęła ruda, cycata nastolatka, i żując gumę zapytała :

- Co tu robisz? Szukasz szczęścia przystojniaku?

Przekręciłem kamień w zapalniczce i żar zasyczał na końcu bibułki papierosa.

- Szukam Heaven. Nie widziałaś jej?

- Heaven? Po co Ci ona – dziewczyna złapała za klamkę samochodu – pokażę Ci takie Heaven, jakiego jeszcze nie widziałeś. Za 20 dolców do papu, za 50 możesz mnie zabrać w jakieś ładne miejsce.

- Jestem zbyt piękny i młody, żeby płacić za takie rzeczy.

- Phi – oburzona dziewczyna poprawiła sterczące piersi i zamaszystym krokiem dołączyła do pozostałych pracownic chodnikowych płyt.

Ekstatyczne zaciąganie się dymem spowalniało moje podniecenie. Cóż, jestem tylko facetem i spędzanie nawet kilku chwil w gronie chętnych kobiet jest tak samo niebezpieczne, jak wsadzenie krwawiącego fiuta do akwarium z piraniami.

Zamknąłem szybę do połowy i ruszyłem majestatycznie dalej. Przy koszach na śmieci, tuż za hotelem, jakaś stara kobieta połykała narkomana. Parę metrów dalej w podobnej pozycji przyłapałem Heaven. Nie chciałem jej przeszkadzać. Zatrzymałem się na wprost pracującej i ze stoickim spokojem obserwowałem przebieg wydarzeń. Opierała się mocno o metalowy kosz na śmieci unosząc co chwila głowę w górę. Chudy klient był dobrym zawodnikiem. Wszystko trwało na tyle długo, że zdążyłem przesłuchać You'll Be in My Heart i That's Just the Way it is.

Po wszystkim Heaven otarła spocone czoło i tańcujące usta, podziękowała całusem za zwinięte dolary i ruszyła w stronę hotelowych drzwi.

- Przepraszam! – krzyknąłem otwierając szybę – czy mogę panią prosić na sekundę?

Kiedy stanęła przy drzwiach zauważyłem, że miała na twarzy siniaka.

- To tu biją kobiety?

- A Ty co tu robisz? Szukasz kogoś? – zapytała rumieniąc się.

- Owszem. Ciebie.

- No to mnie znalazłeś. I co dalej ?

- Jak założysz majtki, pojedziemy do mnie.

- Niestety nie mogę iść ani na urlop, ani na L4. Szef mi nie pozwoli. Ale dziękuję za propozycję.

- A jak zapłacę?

- Ile?

- Ile będzie trzeba.

- Powiedz, po co Ci to? Jesteś przystojnym, dobrze ustawionym chłopakiem z dobrego domu. Masz kobiet na pęczki. Jeździsz drogimi samochodami, rozbijasz się po najdroższych hotelach. Po co Ci jakaś k***a ?

- Bo … bo jest jedyną kobietą w tym burdelu, z którą oprócz obciągania, jest o czym porozmawiać?

Heaven spojrzała na mnie zawstydzona.

- Ale …

- Udam, że nie widziałem tej akcji pod koszem na śmieci.

Po chwili siedzenie pasażera rozpłynęło się pod gorącymi pośladkami dziewczyny. Ruszyłem w stronę domu ściszając muzykę. Mijaliśmy śpiące osiedla i przepełnione strachem sklepy. Księżyc śpiący w chmurach zapomniał o Kansas tej nocy. Trish siedziała cicho co chwila poprawiając fryzurę.

- Pięknie wyglądasz, wiesz?

- Nie świruj. Dobrze wiem jak wyglądam.

- No jak?

- Jak k***a. A jak mam wyglądać? Przecież to oczywiste.

- Wyglądasz prześlicznie.

- Mhm, i prześlicznie obciągałam temu studentowi.

- A to swoją drogą. Masz fach w ustach i udach, nie powiem.

Zajeżdżając pod dom wiedziałem co się dalej stanie. Kilka chwil rozmowy, kąpiel i kopulacja do białego rana. Spokojne życie, bez stresu, z płatną lalką do dmuchania. Zero zobowiązań, zero frustracji, brak jakichkolwiek zasad. Jazda bez trzymanki z rozjebanymi hamulcami.

I kiedy zobaczyłem ją nagą, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem zagubionym człowiekiem.

- Wiesz … - powiedziałem do siadającej na moich udach nastolatce – byłaś kiedyś zakochana?

- Nie świruj. Miłość to bzdura. Istnieje w filmach i w tanich lekturach.

Odnośnik do komentarza

Otworzyłem powieki. Sufit w beżowym kolorze. Spojrzałem na zegarek. Wskazówki zatrzymały się na siódmej trzydzieści sześć. Sekundnik zapierdalał za nimi jak oszalały dublując każdą po stokroć. Trish spała obok zagryzając kant poduszki bieluśkimi zębami. Usiadłem na krawędzi materaca, przesunąłem dłonią po twarzy. Świat nie wyglądał już tak kolorowo jak poprzednio. Za firanką ciepłe powietrze rozbierało grubo ubranych ludzi. Za firanką świat uśmiechał się do mnie wyciągając pomocną dłoń. Za firanką życie wyglądało jak to, które prowadziłem kilka lat temu.

Wstałem z łóżka, założyłem slipki i poszedłem do łazienki. Ciepła kąpiel tuż po przebudzeniu przy kilku tonach spokojnej muzyki klasycznej była masażem umysłowym. Trish nie dawała oznak życia. No, może poza lewą piersią i sterczącym na wietrze sutkiem, który poruszał się w górę i w dół ekstatycznie hipnotyzując nadal głodnego człowieka.

Życie w Kansas nauczyło mnie postrzegać pewne sprawy zupełnie inaczej. Czas, w którym szukałem szczęścia u boku drugiej osoby chyba bezpowrotnie zniknął. Pieniądze, którymi kiedyś hołubiłem, upchane obcasem na koncie rosły z dnia na dzień, a ja nie zwracałem na nie uwagi. Były, bo były. Tyle ile trzeba. Za dużo dla przeciętnego człowieka. Za mało dla bogatego biznesmena. Vanitas vanitatum et omnia vanitas.

I kiedy dźwięki muzyki klasycznej heblowały poszarpane kanty mojej egzystencji, znów w żołądku poczułem nieprzyjemne ssanie. Bo ilekroć brało mnie na wspomnienia przeszłości, czasy Leeds i gorącej miłości, nostalgiczne brzmienie sumienia zatapiało w codzienności obraz szczęścia.

Zakręciłem wodę i wszedłem z łazienki obwiązany ręcznikiem od pasa w dół. Moja umięśniona sylwetka mieniła się promieniami słońca. Trish już nie spała. Pościel tylko częściowo przykrywała jej piękne, nastoletnie ciało.

- Już nie śpisz? - zapytałem przeczesując grzebieniem palców wilgotne jeszcze włosy.

Dziewczyna wstała z łóżka, podeszła do mnie i zlizała kilka kropel wody z mojej piersi. Po moim ciele spłynęła fala przyjemnego ciepła. Znów byłem głodny i znów chciałem jeść.

- Może powtórzymy ten maraton ze wczoraj? - zapytała uśmiechając się zalotnie.

I właśnie w tym momencie nieprzyjemne ssanie w żołądku wzięło górę. Bo oto przed moimi oczami stanął obraz domu, w którym dwa radosne yorki szarpały pluszowego misia. Pachniało szarlotką, świeżo ściętymi różami, a w powietrzu płonęło gorące, domowe ognisko.

- Nie mogę, przepraszam - odepchnąłem delikatnie dziewczynę zrzucając przy okazji ręcznik.

- On twierdzi inaczej - zaśmiała się wskazując na moje narządy.

W jednej chwili zarzuciłem na siebie spodnie, koszulę, marynarkę, skarpety, zostawiłem na biurku klucze od mieszkania i pieniądze na taksówkę i bez słowa pożegnania, jak dziki bohater "Rrrr" zamknąłem za sobą drzwi wsiadając do samochodu.

- Muszę JĄ odnaleźć. Za wszelką cenę muszę. MUSZĘ! - rąbnąłem pięścią w kierownicę - dość już tych przelotnych związków. Dość mam przesiadywania samotnie wieczorami w domu. Dość kurestwa. Dość! DOŚĆ!!

Odnośnik do komentarza

Zmęczony wczorajszymi figlami z niewyżytą Trish, musiałem przygotować drużynę do meczu z Chivas USA. Jak na złość 21 czerwca siąpił ciepły deszcz. Było parno, duszno, a słońce waliło po plecach jak oszalałe. 39 stopni na termometrze wkurwiało nawet rtęć. Uzbroiłem się w trzy zgrzewki źródlanej wody, czapkę z daszkiem, wiadro z lodem i ręcznik. Parująca trawa wprowadzała fantazyjny nastrój.

 

Hartman

Wahl Conrad Lowery Espinoza

Marinelli Raybould Jewsbury Arnaud

Colombano Sealy

 

Kiedy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik Hartman dostał rozwolnienia. Jak na złość zasadził się w kiblu i za nic w świecie nie chciał opuszczać rozgrzanego sedesu. I chyba tylko dzięki uprzejmości arbitra - Marcela Yonana - nie oddaliśmy meczu.

Chociaż, jak się później patrzyło na formę Kansas, chyba ta pierwsza opcja była lepsza.

Worek z bramkami otworzył Pat Noonan. Piłka po strzale zatrzepotała w okienku. Noonan wykonał rundkę wzdłuż linii autowej pokazując naszym kibicom środkowy palec, za co dostał w twarz hamburgerem. W 22 minucie do wyrównania doprowadził Jewsbury uderzając z główki tuż przy prawym słupku. Nie zdążyłem wygodnie usiąść na fotelu, a było już 1:2. Ponownie Noonan, tym razem z woleja. Trzecie trafienie zanotował Padilla. Bezradny Hartman po tej bramce rzucił się z pięściami na piłkarza Chivas, i tylko dzięki interwencji Conrada i tłumaczeniach Marinelliego sędzia nie wyrzucił bramkarza z boiska. W drugiej połowie Chivas zmiotło nas z powierzchni ziemi. Wprawdzie dwie bramki dla nas zdobył Sealy, ale to dzięki trafieniom Juan Pablo Angela i Maykela Galdino, goście pokonali nas aż 3:5.

Kansas City 3:5 Chivas USA

 

 

Pięć dni później wybraliśmy się na wycieczkę do Commerce City w stanie Colorado. Stadion Dick's Sporting Goods Park był wypełniony po same brzegi. Analizując mecze z drużyną gospodarzy musiałem przypomnieć moim podopiecznym pamiętny rok 1996 i wysokie zwycięstwo Rapidsów aż 4:0 nad Kansas.

 

Hartman

Wahl Conrad Lowery Espinoza

Marinelli Raybould Jewsbury Arnaud

Colombano Pore

 

Skład pozostał niemal bez zmian. Tylko kontuzjowany Sealy został zastąpiony przez młodego Pore. Pierwsza połowa była tak nudna jak oglądanie wyścigu ślimaków. Obgryzałem nerwowo nagniotki na palcach rzucając mięsem w każdego. Kibice ziewali, pożerali fast foody i walili wątrobę wodospadem farbkowanych napojów.

W przerwie wpadłem w furię. Po szatni latały plastikowe krzesełka w towarzystwie kubków, buty piłkarskie z goniącymi je sznurówkami. Jaki był tego efekt? W 70 minucie Victorine wkręcił w ziemię cały blok defensywny strzelając wreszcie gola. W 80 minucie Pore tak pierdolnął w bramkę, że golkiper gospodarzy po zdobytym golu nadal patrzył w stronę naszego napastnika w skupieniu oczekując strzału.

I niby wszystko było ok, gdyby nie rozluźnienie piłkarzy i pajacowanie Hartmana. Po drugiej bramce nasz bramkarz zdjął spodnie i wystawił gołą dupę publiczności, za co został zlinczowany niewybrednymi wyzwiskami. W efekcie w 88 minucie bramkę kontaktową zdobył wprowadzony w drugiej połowie Mehdi Ballouchi. Wezwałem Hartmana do siebie i zdzieliłem go po głowie, za co dostałem soczystego kopniaka w dupę. W 90 minucie Nicolas Hernandez zdobył drugiego gola dla Colorado tym samym ustalając wynik spotkania.

Colorado 2:2 Kansas

Odnośnik do komentarza

Pamiętam ten dzień, jak by to było wczoraj. Sparzone chodniki Kansas, parujący pot. Potrąceni z barka nawet nie zwracali uwagi na oprawców. Porozrzucane dokumenty w oka mgnieniu powracały do neseserów. Wszyscy gonili w promieniach słońca nie za wodą, nie za lodami. Za karierą. Za ohydną, śmierdzącą trupami karierą. Pamiętam jak biegłem do autobusu, który już ruszał z przystanku wciskając się między szczeliny zderzaków żółtych taksówek. Miałem na sobie popielatą koszulę od Armaniego i beżowe spodnie z lnu. Sandały obcierały mi skórę pomiędzy palcami, ale nie dbałem o to. Rozmazane neony ponad głowami nie przyciągały niczyjej uwagi. I kiedy już prawie byłem przy autobusie dostałem prosto w nos ... damską torebką. Ciepła, pachnąca krew wytrysła na chodnik robiąc mi antyreklamę. Przykucnąłem na prawe kolano, chwyciłem opuszkami palca nos i ...

- Jezus Maria! Ja pana bardzo przepraszam. Ja naprawdę nie chciałam. Boże Przenajświętszy, co ja najlepszego zrobiłam.

Kiedy spojrzałem w górę ujrzałem ciemną postać lamentującą nad kałużą czerwieni. Słońce paliło tak kurewsko, że nie byłem w stanie utrzymać głowy w górze.

- Proszę chusteczkę. Jezus, co ja narobiłam. Jak pan się czuje? Żyje pan mam nadzieję? Tak, żyje pan. Co ja głupia gadam. Druga chusteczka też się znajdzie - przerażona kobieta rzucała mi na włosy stertę białych, higienicznych chusteczek. Po chwili miałem ich na głowie cały turban. Krew wsiąkała w biały papier. Dookoła zgromadził się mały tłum.

- Nic mi nie jest khy khy. No, prawie nic – Wstałem z ziemi. W głowie miałem niezły helikopter, ale starałem się stwarzać pozory udając, że jest zajebiście.

- Może w ramach rekompensaty pozwoli mi pan zaprosić się na obiad? Panie …

- Miśkiewicz. Paweł Miśkiewicz – podałem dłoń ciemnemu konturowi. Przez moment zapanowała niezręczna cisza. Może nie usłyszała? – pomyślałem.

- Miśkiewicz.

- Ruslana – odparła kobieta podchodząc bliżej. Teraz widziałem ją wyraźnie. Piękna brunetka o niebieskich oczach wwiercała we mnie swój wzrok. Ruslana, z ciała i krwi przed moimi oczami. Relikt przeszłości po operacji plastycznej wyglądał jak odrestaurowany samochód. Kędziory opadające na ramiona dodawały jej pikanterii. Miała na sobie zwiewną, czarną sukienkę, delikatne szpilki. W dłoni trzymała złotą torebkę, z której wystawała do połowy napoczęta paczka chusteczek.

- A to Ci zbieg okoliczności – wycedziłem przez zęby parskając przy tym śmiechem.

- To naprawdę Ty? – na twarzy dziewczyny pojawił się rumieniec.

- No, na to by wychodziło. A co Ty tu robisz?

- Ja tu mieszkam. Od dwóch lat zresztą. Pytanie co Ty tu robisz?

- Pracuję, mieszkam, żyję i oddycham. Jak widać zresztą – wyszczerzyłem zębiska smarkając krwią z glutami w papierek.

- Zmieniłeś się. Eeee, jak by to powiedzieć, dojrzałeś.

- Ty też się zestarzałaś od ostatniego razu. Dziękuję za komplement – odszedłem dwa kroki do tyłu i zmierzyłem dziewczynę z góry do dołu i z dołu do góry – całkiem niezły z ciebie kąsek.

- Oj przestań durny – pacnęła mnie ręką po ramieniu czerwieniąc się jeszcze bardziej – chodź. Tutaj na rogu jest taka mała knajpka, w której podają najlepsze risotto w mieście. Ja stawiam.

Maszerując wśród tłumu kątem oka pożerałem piękne, dojrzałe ciało dziewczyny, która pomogła mi odbić En z rąk rosyjskiej mafii. Jeszcze kilka lat temu wspólnymi siłami walczyliśmy z jadowitym kartelem, a dziś, bez zobowiązań, typowo towarzysko dziarskim krokiem zmierzamy na obiad.

- Słyszałam – przerwała ciszę – że Dasha niebawem nas odwiedzi. Tzn. nie wiem czy Ciebie, ale do mnie ma przyjechać na kilka dni. Ona teraz ma chłopaka w tym zespole z Madrytu. Ale zabij mnie, nie pamiętam ani nazwy drużyny, ani nazwiska tego bogacza.

- Tak, wiem, wspominała mi o tym w mailu.

Usiedliśmy w obskurnej, taniej restauracji. W pomieszczeniu śmierdziało spalenizną. Na ścianach ktoś brudnymi łapami namalował uśmiechniętą buzię. Na blacie stołu ktoś wyrzeźbił „ Love Briana Banks ”.

- Jesteś pewna, że tutaj dają dobrze jeść? Mi to wygląda na knajpę, w której gotują koty i pieką psy.

- Bo tak jest. Ale risotto jest z kurczaka. Znam szefa kuchni. No ale opowiadaj, jak tam ci się wiedzie? Po tej akcji w Leeds myślałam, że zginąłeś. O’Hara mówił, że w lesie było pełno trupów, a na ziemi pełno krwi.

- Bo było. Ale żyję jak widać.

- A En? Co z nią? Jest tu? W Kansas znaczy się?

- En … En … ekhm … jak by tu wybrnąć z tej sytuacji … została w Polsce.

- W Polsce? Ale dlaczego? Przecież mieszkaliście w Leeds.

- Tak … bo widzisz …

- Jeśli nie chcesz o tym mówić, to ok., nie naciskam.

- To nie jest takie proste jak myślisz. Bo ona myśli, że ja …

- Tak?

- … że … no że umarłem.

Ruslana wypluła na stół całą zawartość ust.

- SŁUCHAM??

- No … tak było lepiej i dla mnie i dla niej. Myślisz, że kartel Fabrizzo by nam dał żyć, gdyby wiedział, że przeze mnie zginął ich szef? Wątpię.

- Ale jak to? Ona myśli, że Ty nie żyjesz? Dlaczego ?

- Wtedy, tam, w lesie o mało co nie umarłem. Pod eskortą policji przewieźli mnie do szpitala, gdzie przeszedłem kilka bardzo skomplikowanych operacji. Podczas tej najważniejszej En była przez moment za szybą patrząc na cały zabieg. I wtedy … lekarz popełnił błąd. Przeżyłem Ruslana śmierć kliniczną. Wszyscy myśleli, że nie żyję.

- Ale jednak udało Ci się wyjść z tego cało?

- Kiedy odpinali mnie od respiratora nagle serce wróciło do pracy. Żaden lekarz nie potrafił tego racjonalnie wyjaśnić. W moim sercu po dziś dzień tkwią opiłki żelaza. Kiedy doszedłem do siebie O’Hara przyprowadził do szpitala FBI. Po kilkugodzinnych pertraktacjach przekonali mnie do tego, żeby zorganizować …

- Pogrzeb?

- Tak. Pogrzeb. Wiesz jakie to ch****e uczucie oglądać całą ceremonię z samochodu? Nawet nie sądziłem, że przyjdzie tyle ludzi. Było ich setki. Nie byłem w stanie policzyć wszystkich. Siedziałem wtedy, no, prawie leżałem, w czarnej limuzynie i zza ciemnych szyb musiałem patrzeć, jak mnie chowają.

- Boże …

- Jesteś pierwszą osobą której to mówię.

- O k***a, o k***a, muszę zapalić – Ruslana wyjęła paczkę pomiętolonych Marlboro, poczęstowała mnie jednym i przy kłębie dymu ciągnąłem swoją opowieść dalej.

- Kiedy włoska mafia dowiedziała się o śmierci Fabrizzo i Pasquale Condello do Leeds zjechały szwadrony mścicieli. Ponoć jeszcze miesiąc po mojej śmierci w okolicznych pubach i restauracjach pytano o mnie. Byłem trupem. Strasznie dziwne uczucie.

- I co dalej? Gdzie mieszkałeś? Jak się znalazłeś w Kansas?

- Widzisz, program ochrony świadków działał w dość ułomny sposób. Posadziłem na krześle elektrycznym tych skurwysynów, za co dostałem nowe życie, z dala od Leeds. Przez rok mieszkałem w Monachium, później przesiedlili mnie do Grazu. Niestety po dwóch latach okazało się, że państwo nie ma pieniędzy, by fundować mi wszystko. W jeden dzień straciłem ochronę policji, mieszkanie i samochód. I wtedy postanowiłem wyjechać jak najdalej. Tam, gdzie mnie nikt nie zna i gdzie będę mógł na nowo rozpocząć swoje życie.

- A En?

- Myślę o niej każdego dnia. Kiedy zamykam powieki jest ostatnią osobą którą wspominam. Kiedy się budzę, jest pierwszą, o której pomyślę. Wiesz, mam w domu wszystkie albumy ze zdjęciami, notatki z Leeds, kalendarze. Cała szafa wspomnień do których niechętnie powracam. Byłem niedawno w Polsce. Stałem pod jej domem spoglądając w okna.

- To dlaczego nie wszedłeś ?

- Wiesz … po tylu latach En pewnie poukładała sobie jakoś życie. Może ma męża, dzieci, własną rodzinę. Sam nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć. Przecież dla niej umarłem. Zresztą, nie tylko dla niej. Prawie wszyscy tak myślą. No, może poza moimi rodzicami, ale oni nie pisną nikomu ani słowa. Wiedzą jakie mogą być konsekwencje. Licho nie śpi.

- Faceci – Ruslana wypuściła dym stękając przy tym głośno.

- I kiedy myślałem, że wszystko już stracone, usiadłem przed komputerem i zacząłem wertować rynek pracy. Okazało się, że właśnie w Stanach Zjednoczonych jest popyt na nauczycieli. Nie zastanawiając się długo spakowałem walizki, zamknąłem oczy, palcem wskazującym wycelowałem w pierwsze lepsze miasto i … i tak oto wylądowałem w Kansas jako nauczyciel Socjologii.

- Nie. Nie mogę. Ale jaja . Jaja jak berety. Nie mogę w to wszystko uwierzyć.

- Ja chyba też nie – spojrzałem za zegarek – jest już późno. Mam niebawem trening. Może masz ochotę wpaść do mnie wieczorem?

- Jaki trening? Nie … jaja sobie ze mnie robisz … jesteś trenerem? Znów jesteś trenerem?

- Tu masz mój adres – nagryzmoliłem na wizytówce mechanika kilka wyrazów i swój numer telefonu – zadzwoń jak będziesz miała ochotę. Mieszkam sam. Jak nie masz jak dojechać, to po Ciebie przyjadę. A teraz uciekam.

Wychodząc z restauracji czułem ogromną ulgę. Kilka kilogramów ciężaru, który dźwigałem przez te wszystkie lata na swych schorowanych plecach nareszcie zniknęło. Tylko, że spadając z hukiem na ziemię, rozerwał strupy i stare rany. I znów sumienie piekło. I znów wspomnienia zmiażdżyły rzeczywistość. I znów …

- A może polecieć do Polski ? - szepnąłem sam do siebie znikając za rogiem.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...