Skocz do zawartości

stefczyk95

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    235
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

O stefczyk95

  • Urodziny 15.11.1995

Informacje

  • Wersja
    FM 2013
  • Klub w FM
    FK Silute
  • Ulubiony klub
    Arka Gdynia
  • Skąd
    Gdynia
  • Płeć
    Mężczyzna
  • Zainteresowania
    piłka nożna gry fm biegi

Kontakt

  • Gadu Gadu
    11147102

stefczyk95's Achievements

Junior

Junior (3/15)

2

Reputacja

  1. Moim zdaniem to nie wygląda aż tak fatalnie, nie każdy jest idealny w opisywaniu, a ode mnie duży props za wybór klubu
  2. Będąc na Jamajce wyszedłem z założenia, iż nie będziemy cały dzień siedzieć w Falmouth, w hotelu albo na boisku i że przyjechaliśmy tu też pozwiedzać, zwłaszcza, że trening mieliśmy z góry narzucony na wieczorną porę. Oczywiście dałem zawodnikom wolny wybór i część z nich rzeczywiście nie była zainteresowana dalszym podróżowaniem, choć oczywiście byli to starsi gracze, którzy raczej nie musieli mi niczego udowadniać. Dzień po triumfie wybraliśmy się autokarem na wycieczkę w stronę Gór Błękitnych położonych na wschodnim wybrzeżu Jamajki. Trzeba przyznać, że podróż była dość przyjazna, bo przez większą część trasa prowadziła autostradą A1 z Montego Bay do Kingston. Po drodze minęliśmy sporo ciekawych miejsc. Pierwszym z nich była na pewno piękna zatoka nazwana Discovery, ponoć to tu pierwszy raz Jamajkę ujrzał Kolumb. Cóż jednak z tego, że kiedyś Jamajka była pod jurysdykcją Hiszpanów, o czym przypomniało nam nawet miasto Spanish Town. Zresztą ta kolonialna miejscowość to chyba najbardziej bogate w zabytki miejsce na wyspie, co jest pokłosiem faktu sprawowania funkcji stolicy między XVI a XIX wiekiem. Dzisiejsza stolica, Kingston jest metropolią kontrastów, z jednej strony biedne dzielnice, a z drugiej strony bogate centrum ze szklanymi biurowcami, w których życie toczy się tylko za dnia. Jednak to ta biedna część miasta ma w swoim obrębie obiekty, które warto by zwiedzić, ale tego dnia byliśmy tylko tu przejazdem i zza okna mogliśmy oglądać Muzeum Boba Marleya, słynną destylarnię rumu ma ulicy Appleton czy narodowy stadion Independence Park. Dopiero końcowa droga ze stolicy prowadząca przez wyżyny do położonej w górach miejscowości Penlyne Castle zajęła nam półtorej godziny, w rezultacie wyruszyliśmy w wędrówkę górską z lekkim opóźnieniem o godzinie 10. Plan jednak nie był jakoś niesamowicie skomplikowany, gdyż mieliśmy jedynie zdobyć najwyższy szczyt Gór, a jednocześnie Jamajki, czyli po prostu Blue Mountain Peak. A leżał on niedaleko od miejscowości. Droga jednak była niesamowicie skomplikowana, kręciła się serpentynami, które jak na złość nie chciały się skończyć i tu znowu psikus, oceniałem, że zdobędziemy szczyt w dwie godziny i zdążymy zdobyć jeszcze sąsiedni, ale musiało nam starczyć to, co zrobiliśmy. Nagroda była wspaniała, jedna z piękniejszych panoram w moim życiu, czyli morze plus góry i idealne jamajskie plaże, po których biegają jamajscy sprinterze „produkowani na potęgę”. Na szczycie stała też stara opuszczona budka, może kiedyś ktoś tu mieszkał, ale teraz był tylko obsmarowany wzniosłymi tagami typu: „Jesus is lord”, „God is calling, give him your number”, może kiedyś zadzwonię do Ciebie Boże – pomyślałem, ale teraz spraw bym osiągnął sukces i wrócił do rodziny, gdzieś zupełnie zapomniałem o występku żony. Zejście z góry wcale nie należało do łatwych, swoje zrobił deszcz i mgła, która przyszła znikąd z zimniejszym frontem i przeszkodziła nam w schodzeniu i w rezultacie wszystkich błędów tego dnia na dole stawiliśmy się dopiero o piętnastej. Droga do stolicy była bardzo niebezpieczna, spływające błoto, mgła i zacinający deszcz na wąskiej drodze sprawiały, że kierowca momentami sam chyba mocno zdenerwowany zwalniał do dwudziestki, także na przedmieściach stolicy w końcu odetchnęliśmy z ulgą i ruszyliśmy z pośpiechem w stronę autostrady, gdzie tam na szczęście nie było korków ani innych niespodziewanych zjawisk i spóźniliśmy się na trening tylko piętnaście minut, zarządca obiektu już miał sobie iść do domu, ale zrobiliśmy mu niemiłą niespodziankę i zapomniał o kolacji o normalnej porze. Następnego dnia zaplanowaliśmy sobie lżejszą wyprawę na słynne bagna Great Morass w dorzeczu Black River na południowo-zachodnim wybrzeżu. Korzystając z uprzejmości pewnego rybaka mogliśmy skorzystać z jego tratwy i doglądać z dalekiej odległości pluskające się w wodzie krokodyle, manaty i bogactwo przelatujących ptaków, między innymi jednego z narodowych zwierząt Jamajki, czyli kolibra czarnogłowego, o którym pisał Ian Fleming, w lubianej przeze mnie serii ze słynnym agentem Jamesem Bondem, jako o ptaku o cudnej urodzie. Po tej ekscytującym i obfitym w wrażenia, ale dość żmudnym przepływie po bagnach przedostaliśmy się na zachodnie wybrzeże Jamajki, gdzie popołudniu dostaliśmy się na najsłynniejszą plażę Jamajki o bijącym w oczy białym piasku i przejrzyście błękitnej wodzie. Jedyną wadą tego niewątpliwie pięknego miejsca były tłumy ludzi, nie tylko turystów, ale i sportowców uprawiających przeróżne sporty, nie tylko wodne. Mimo wszystko mogliśmy tu wypocząć po wczorajszej wycieczce i treningu, był to czas do regeneracji. W środę przed meczem daliśmy sobie na wstrzymanie z podróżowaniem i wspólnie z dyrektorem sportowym i asystentem uzgodniliśmy, że najlepiej będzie w spokoju przygotować się do bardzo ważnego meczu z mistrzem Gwadelupy, CS Le Moule. Niby przeciwnik na papierze nie miał być trudny, ale miał w swoim składzie paru starszych zawodników rodem z Francji występujących niegdyś w niższych ligach francuskich. Nie jest to specjalnie dziwne, gdyż Gwadelupy, jako cały archipelag wysp są terytorium zamorskim kraju Napoleona. Czas w ostatnich dniach leciał jak szalony i przeleciała nam doba i już staliśmy gotowi do meczu, który prawdopodobnie miał przesądzić o naszym awansie. Mecz zaczęliśmy dość ryzykownie z Santosem, Antonio Martinezem i Ordonezem w składzie, gdyż myślałem, że dam odpocząć swoim podstawowym zawodnikom. Nieoczekiwanie to goście wyszli na prowadzenie, po wspaniałej kontrze świetnie akcję wykończył William Tresor i w tym momencie przegrywaliśmy 0-1. Co gorsza w pół rezerwowy skład nie potrafił znaleźć rozwiązanie na złamanie dobrze grającej defensywy rywala. Przerwa to idealny czas by wszystko uporządkować i przemówić do głów piłkarzy. Nie załamywałem piłkarzy, wierzyłem, że nasza seria może trwać dalej i na przeszkodzie nie staną nam, co by tu nie mówić słabsi rywale. Do sześćdziesiątej minuty nic nie zapowiadało, żeby to się miało zmienić i podjąłem instynktowną decyzję o wprowadzeniu trzech świeżych graczy. W tym samym momencie po raz kolejny w ostatnim czasie błysnął nasz rozgrywający Rey Angel Martinez, zauważył lekko wysuniętego bramkarza i z 25 metrów płaskim strzałem po ziemi pokonał bramkarza. Ta bramka dała impuls, który został spotęgowany przez wprowadzonych piłkarzy. Już trzy minuty później wprowadzony Quintero wyłożył piłkę, a jakżeby, komu innemu jak genialnemu Reyowi, który strzelił w okienko i od tego momentu prowadziliśmy. Ostatnie słowo w tym meczu powiedział i tu znów po instynktownym podaniu geniusza Martineza, Howard, który się przełamał i w 89 minucie strzelił dziesiątą bramkę w sezonie i zamknął rywalom usta. Wygrana! Mecz pokazał, że nasza ławka, czyli głównie młodzi gracze nie dorastają do poziomu starszych gwiazd i musimy chuchać na zimne by nie zdarzyły się głupie kontuzje, bo w przeciwnym wypadku będziemy mieli kłopoty w kluczowych momentach sezonu. A po meczu doszła do nas sensacyjna wiadomość, iż Mirebalais przegrało z zespołem z Bahamów 1-2, więc ostatnie starcie, które przed rozpoczęciem uważałem za najłatwiejsze, miało się okazać najtrudniejszym, bo decydującym o awansie do półfinału Klubowych Mistrzostw Karaibów. Tylko trzy dni dzieliły mnie, zatem od najważniejszego meczu w krótkiej karierze. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami dzień po meczu udaliśmy się jednak nie na boisko treningowe, a do Kingston, by w ostatnim wolnym dniu móc na spokojnie zwiedzić ciekawe miejsce stolicy Jamajki. I tak na początek zwiedziliśmy willę muzeum króla reggae, przy okazji zakupiłem winylową płytę ze składanką z koncertów Boba, nawet nie wiem, po co, gdyż w domu w Pinar miałem tyle płyt, że pewnie i tą bym znalazł, sprzedawca był przekonywujący. Następnie udaliśmy się do słynnej destylarni rumu w Appleton reklamującą się najlepszym rumem na Karaibach. Nie wiem ile w tym prawdę, ale rzeczywiście aromat tego rumu było wyjątkowo dobry, choć wypadałoby go przetestować w większej ilości na naszej „łajbie” świętując nasz awans. Kolejnym punktem wycieczki był cypel Port Royal, miejsce gdzie kiedyś stało słynne i bogate hiszpańskie miasto, a przed wszystkim przystań piratów, korsarzy i innych pijackich mord karaibskich, ale w wyniku trzęsienia ziemi pod koniec XVII zapadło się pod wodą, a teraz jest tylko smutną częścią nowej stolicy państwa. Ostatnim miejscem, które zdecydowaliśmy się odwiedzić był wspomniany wcześniej Independence Park mogący pomieścić 35 tysięcy kibiców, a będący również głównym stadionem lekkoatletycznym Jamajki. Korzystając z gościnności właściciela obiektu, nie omieszkaliśmy skorzystać z hali i basenu będącego w składzie kompleksu połączonego ze stadionem. Na hali pograliśmy sobie szybką piłką w futsal, a potem relaksowaliśmy się na basenie olimpijskim, gdyż warto wiedzieć, iż cały ten obiekt został zbudowany na Igrzyska Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty Brytyjskiej w 1966, te zawody przetrwały do dziś, ale pod inną nazwą, a w tym roku odbędą się w Glasgow. Następnego dnia wzięliśmy się już za analizę naszego dość niespodziewanego, ale niebywale groźnego rywala ze stolicy Bahamów Nassau, będący podobnie jak u nas Villa Clara pod rząd pięciokrotnym zwycięzcą ligi w swoim kraju. W zasadzie przed pojedynkiem największym atutem rywali zdawało się być jedynie zgranie, które u nas niestety szwankowało, co było zwłaszcza widoczne w naszej grze obronnej. Dlatego zdecydowałem nie bawić się i wyłożyłem najlepsze karty w pierwszym zespole poza jednym zaskoczeniem, pierwszy raz swoją szansę w sezonie dostał Maykel Sanchez w ataku i liczyłem, że ten młokos pokaże się z dobrej strony. Na ławce również pierwszy raz w sezonie pojawił się brat Dannego Cienfuegosa, Roland. Resztę składu stanowili gracze, którzy zagrali już sporo meczów i co do nich nie mogłem mieć obaw. Jednak już po pięciu minutach zrobiło mi się nie dobrze, fatalny błąd mojej obrony wykorzystał Jackner Hepple. Tragiczne błędy w rozegraniu robił Sanchez i już żałowałem, że nie wystawiłem Quintero. Kiedy w dwudziestej minucie Hepple znakomicie obsłużył szesnastoletniego Forbesa myślałem, że to nasz koniec. Tego dnia do awansu wystarczył nam remis, a graliśmy jak ofiary losu. Usiadłem na ławce i zaniemówiłem. Przez chwilę siedziałem bez kontaktu ze światem, aż nagle obudził mnie fatalny błąd obrońcy Bahamczyków, który wykorzystał Howard i zdobyliśmy kontaktową bramkę, gdy wydawało się, że jesteśmy daleko poza zawodami. Ten gol dał nam pozytywną energię, którą zamierzaliśmy wykorzystać. W przerwie zmieniony został Sanchez, który dziś okazał się niewypałem, ale swoją szansę otrzymał za to Rolando. Przyznam się szczerze, że gdy przez długi czas nie potrafiliśmy zdobyć bramki, ba, nie potrafiliśmy doprowadzić do okazji strzeleckiej, znów zwątpiłem w coś wyjątkowego. Ale to był mecz, który zapamiętam chyba do końca życia, na pięć minut przed końcem znakomite podanie od Osaya Martineza z ostrego kąta zdobył….. debiutant Rolando Cienfuegos i stał się na ten moment naszym bohaterem. Z wielkim trudem, ale utrzymaliśmy korzystny wynik i mogliśmy się radować. Wszyscy rzucili się po skończonym meczu na młodego Rolanda, niewątpliwie młodzian miał, co świętować, ale ja także miałem, co świętować, spełniłem już wymagania zarządu, co do tych rozgrywek, powalczyłem w grupie i choć z wielkimi problemami, to wywalczyłem awans do półfinału. Na naszym jachcie, którym zabraliśmy się następnego dnia z rana, gdyż już dwa dni później czekał nas mecz poświętowaliśmy sobie na gorąco, pozwoliliśmy sobie nawet na chwilę uniesienia i opiliśmy smakowitym rumem ciężko przepracowany marzec. I choć nie znaliśmy jeszcze rywali w kwietniowej fazie pucharowej, wiedziałem, że czeka nas jeszcze ważniejszy i trudniejszy miesiąc…… ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Trzy punkty zdobyte w drugiej kolejce grupy D z zespołem CS Le Moule: I zwycięski remis, który dał nam pierwsze wyjście w grupie, a rywalom mimo pięciu punktów "tylko" drugie miejsce: KALENDARZ W KWIETNIU 2014 02.04 Camaguey (w) [9/18 kolejka KLK] 05.04 Las Tunas (w) [10/18 kolejka KLK] 09.04 La Habana (d) [11/18 kolejka KLK] 12.04 Hologuin (d) [12/18 kolejka KLK] 16.04 Półfinał Klubowych Mistrzostw Karaib (nie znamy jeszcze rywala) 19-20.04 Mecz finałowy/o 3 miejsce w KMK 19.04 Ciego de Avilla (w) [13/18 kolejka KLK] - zakładam, że mecz będzie przełożony na środek tygodnia czyli 23.04 26.04 Guantanamo (d) [14/18 kolejka KLK] PODSUMOWANIE MARCA 2014 Forma klubu: 6 zwycięstw, 2 remisy (stosunek bramek 20-9) Tabela ligowa Kubańskiej Ekstraklasy Sytuacja w Klubowych Mistrzostwach Karaibów Inne ligi: Anglia: - Belize: - Gwatemala: - Haiti: Don Bosco Port-au Prince [+0] (4/22) Hiszpania: - Honduras: - Jamajka: - Kostaryka: - Meksyk: - Niemcy: - Nikaragua: - Panama: - Polska: - Salwador: - Trynidad i Tobago: - USA: Philadelphia Union [+3, wschód], FC Dallas [+1, zachód] Transfery: Największym było przejście 20-letniego Bułgara Kriystiana Malinova z Litexu do Dynama Kijów za 3 miliony dolarów. Ranking FIFA: 1. Hiszpania 2. Niemcy 3. Kolumbia 4. Argentyna 5. Holandia......... 81. Kuba zagrała żałosny sparing z Saint Vincent and Grenadyny (0:0), ale i tak awansowała o jedną pozycję
  3. Z Jamajki wywiozę pewnie jakieś płyty Marleya, moi zawodnicy może przemycą jakiś towar, ale najważniejszą pamiątką będzie pewny awans mam nadzieję Oficjalny przydomek klubu to po prostu Pinar, czyli na polski las sosnowy, gdyż faktem jest że w tym regionie Kuby rośnie sosna karaibska, ale może sobie zmienimy :P ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Piękny powrót z kwiecistej przygody w pucharach do szarej, ligowej rzeczywistości, ale tylko na chwilę zafundowały nam władze ligi, które stwierdziły, że zaległe spotkanie z mistrzami kraju zagramy w środku tygodnia na naszym boisku. Ta druga informacja była bardzo ważna, gdyż kolejny wyjazd mógł tylko namnożyć zmęczenie moich zawodników. I tak z gry w tym meczu wypadł już Osay Martinez. A i mocno poobijany na Bermudach Quintero narzekał, że nie będzie w stanie zagrać od pierwszej minuty. Podróży byliśmy odrobinę zmęczeni, ale relaks na basenie w Hawannie zafundowany nam przez prezesa trochę nas odświeżył. W Pinar zameldowaliśmy się wieczorem następnego dnia po pucharowym meczu, a do spotkania z mistrzem kraju zostawało już tylko półtorej doby. Nie widziałem, żeby w lokalnej prasie trąbiono o tym spotkaniu, choć było ono ważne, tylko w gazecie sportowej była krótka notka o przełożonym meczu. Jeszcze wieczorem zostałem zaproszony do baru przez prezesa, jednym słowem mieliśmy omówić parę kwestii. Oprócz Francisco i Ivana Castello w fotelu siedział jeszcze jeden człowiek, nie znałem go, mimo że parę razy kręcił się po trybunach w San Cristobal. - Witaj Tiago, mamy dziś sporo do omówienia, pozwól, że Ci kogoś przedstawię na początek. – rzekł na wejściu prezes. - Francisco nie ma takiej potrzeby. Witam, nazywam się Walter Benitez, mniemam, że Pan wie, kim jestem. - Widziałem Pana parę razy na trybunach, ale nie wiem, kim Pan jest. – po tych słowach spojrzał na mnie z politowaniem Ivan Castello. - Obudź się, to trener reprezentacji Kuby, potrzebuje zawodników na mecz towarzyski. - Ode mnie Pan ich nie dostanie, zwłaszcza teraz, nie ma mowy. O kogo się rozchodzi? - Ależ proszę sobie nie kpić, najpierw Pan udaję, że mnie nie zna, potem odmawia trenerowi Mistrzów Karaibów. Chciałem powołać Guerrę, Angel Martineza i Corralesa. - A to Pan zdobył puchar? Nie jestem w stanie i tak spełnić tej prośby. - Nie mój sobowtór. – rzekł z ironią lekko poirytowany selekcjoner. - Nie spełnię Pana zachcianki od tak, gracie mało ważny mecz towarzyski, a ja mam turniej, dziękuję za propozycję, ale jest zmuszony wykluczyć udział moich zawodników . - Tiago zastanów się, kolego, odpalimy Ci coś.- już niemal błagalny szeptem rzucił Benitez. - Temat jest zamknięty, dziękuję i żegnam. - W takim razie do widzenia, następnym razem Pana zawodnicy będą mieli poważny problem by znaleźć się w moim składzie. – wyszedł z impetem z restauracji. - Moje szczere gratulacje, właśnie pogrzebałeś szanse reprezentacyjne naszych zawodników, ale przeciwstawiałeś się największemu bufonowi, jakiego znam. – rzekł Ivan - Uwierz, znam gorszych. Swoją drogą, zawodnicy, których chciał powołać są starzy, to tylko marny sparing, więcej doświadczenia nabiorą na Jamajce niż na Grenadynach. - Tiago, a wiesz, jaka presja na Ciebie ciąży, nie dość, że w środę z Villa Clarą nie wchodzi w grę inny wynik jak wygrana, bo chciałbym widzieć zespół na pierwszym miejscu, to jeszcze myślę obowiązkiem jest ogranie tych śmiesznych zespołów w grupie i drugi wyjazd na Jamajkę na turniej finałowy w kwietniu… - Zdaję sobie sprawę, jak tak dalej pójdzie to z piłkarzy zmienimy się w żeglarzy, dobrze, że mamy parę dni odpoczynku, bo jednak, co za dużo to nie zdrowo. - Liczę na Ciebie, wykupiłem klub by w długo falowej wizji zdobyć skalp na poziomie karaibskim, ale jak dobrze pójdzie to osiągniemy to o wiele wcześniej, na dziś to tyle. Żegnaj. – i poszedł ze swoim pomagierem Ivanem na parking. Ja delektowałem się pierwszy raz od dawna daliquri i pysznym ciastem, przy okazji doglądałem w intrenecie jakiś wieści na temat zespołów z grupy. Najwięcej oczywiście dowiedziałem się o Haitańczykach, prawdę mówiąc zaczęli sezon tak sobie, po trzech meczach zdołali zdobyć trzy punkty, więc ich ogranie wcale nie będzie nie do wykonania, oczywiście to było tylko przypuszczenie, bo któż by mógł się spodziewać, że mój zespół będzie się męczył z Bermudczykami? Nadszedł dzień starcia z hegemonem kubańskich rozgrywek w ostatnim czasie. Byłem jednak pozytywnie nastawiony do tego meczu, co prawda z lekkimi problemami, ale skompletowałem skład, a moi zawodnicy wyglądali już na wypoczętych, przynajmniej większość. Zaczęło się, co najmniej bajecznie. Fantastycznie do główki przy rzucie rożnym wyskoczył Resta i ten niewidoczny przez ostatnie dwa miesiące obrońca, stał się naszym bohaterem. Utytułowanych gości to jednak podrażniło i tu ciekawostka, gdyż błąd naszej obrony wykorzystał…. Austriak grający w barwach Villa Clary, a jednocześnie jeden z groźniejszych zawodników Sandro Michel Ebner. Goście przejęli kontrolę nad meczem i to oni byli bliscy wyjścia na prowadzenie jeszcze przed przerwą. Ktoś mądry powiedział kiedyś jednak,że niewykorzystane sytuacje się mszczą. Gola do szatni, który koniec końców okazał się bardzo ważny zdobył wyręczający ostatnio Howarda Antonio Martinez. W przerwie mówiłem tylko o pełnym skupieniu i o nagrodzie, jaką zafunduję nam prezes po meczu, niespodzianka była jednak wciąż niespodzianką, więc starałem się by zachować ją w tajemnicy. Ta nietypowa motywacja zadziałała dobrze, gdyż moi zawodnicy zaczęli grać swobodnie piłką i tylko zwichrowany celownik Howarda zaraz po przerwie nie pozwolił nam cieszyć się z kolejnej bramki. Zaraz, zaraz powiedziałem, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić? Nic z tych rzeczy, dziś piłka unikała naszej bramki poza jedną akcją, a ten niewątpliwy sukces przypieczętowaliśmy w 80 minucie, kiedy nastąpiła kopia rożnego bitego z drugiej minuty, tym razem jednak egzekutorem został Arnaldo Santos. Coś pięknego! Po sukcesie karaibskim, sukces w lidze. Zdejmujemy jarzmo, jakie na nas ciążyło i pokonujemy mistrza kraju, co dziś było zasługą świetnych stałych fragmentów gry. Martwi mnie tylko ostatnia obniżka formy Howarda, którego licznik stoi już od czterech meczów, jeśli wliczać w to mecze pucharowe, mam nadzieję, iż zawodnik przebudzi się na kluczowe mecze sezonu, choć i bez jego skuteczności, jeden z ważnych meczów udało nam się wygrać. W nagrodę za zwycięstwo pierwszy raz w tym sezonie weszliśmy na fotel lidera, a prezes jak obiecał tak kupił nam nowy jacht, którym będzie nam dane wybrać się na Jamajkę. Jacht ten nie nazywał się już sztampowo „Pinar”, ale „A la orden senor”. Uśmiałem się na tą nazwę, gdyż za każdym razem, gdy zaczynam się rządzić na statku, a lubię żeglować, to ktoś ironicznie rzuca to w moją stronę, jest w tym dużo złośliwości, ale swoje w życiu przeżyłem i nie zwykłem się obrażać na uszczypliwości. Nowy statek, co prawda nie wyglądał tak okazale jak jednostka, na której zaszczyt mieliśmy płynąć przez Atlantyk, ale wciąż prezentował się wyśmienicie. Został zwodowany w porcie kartelu, czyli w La Colomie. Czasu po meczu było mało, a my biorąc pod uwagę ostatnie wypadki w drodze na Bermudy postanowiliśmy jak najszybciej przedostać się do Falmouth, miasta na Jamajce gdzie rozegrane zostaną zarówno mecze grupowe jak i parę tygodniu później faza finałowa turnieju o Klubowe Mistrzostwo Karaibów. Droga z La Colomy do portu w północnej części Jamajki miała być, więc prosta, a po drodze mieliśmy przybić na chwilkę na Kajmany by zwiedzić jedną z wysp tego małego państewka. Rano po kolejnym paśmie przyjętych gloryfikacji z racji odbytego dzień wcześniej meczu przyszła pora na opuszczenie portu. Tym razem mieliśmy zaledwie niecałe 800 kilometrów do przemierzenia, a tyle samo czasu, co przy podróży do archipelagu bermudzkiego, więc byłem pozytywnej myśli, zwłaszcza, iż pogoda nam dopisywała. Z radością „smakowałem” nowej maszyny, którą otrzymaliśmy od prezesa, zachowywałem się jak mały dzieciak, który otrzymał zabawkę i przez cały dzień chciałem się nią bawić. Nasze tempo przez to nie było zniewalające, ale na koniec doby udało nam się dobić do trzy setnego kilometra naszej morskiej wędrówki, podczas której umilałem czas zawodnikom ucząc ich klasycznych szant śpiewanych na Karaibach. Nakręcaliśmy się też na przywitanie Jamajki i wesoło tańczyliśmy w rytmie reggae, a ze swojej strony zabroniłem piłkarzom na jakiekolwiek kontakty z podejrzaną marychą po przybyciu na wyspę. Następnego dnia popołudniu dobiliśmy w końcu do malutkiej miejscowości Spot Bay, położonej na najmniejszej kajmańskiej wyspie Cayman Brac. Była to bardzo cicha miejscowość, gdzieś w oddali było widać trochę większe miasteczko, które zapewne należało do turystów, gdyż dochodził stamtąd hałas, a tu w cichym zakątku po nabrzeżu przechodziło się paru rybaków, gdzieś w oddali za budynkiem, który uznałem za skromny kapitanat portu widać było skromne domy „rodzimych”, w przeważającej liczbie Mulatów. O kopaniu w piłkę na tej wyspie nie było mowy, część miejscowych mówiła nam tylko o tym, że mają ligę, ale na głównej wyspie, która oddalona jest od tej aż o 180 kilometrów, czyli całkiem daleko i że mają swoją własną ligę na wyspie, w której grają trzy zespoły, a za bramki służą im… palmy w pewnym miejscu na plaży. Dość ciekawa lekcja pokory, od co by tu nikogo nie obrazić trzeciego świata piłki nożnej, Kajmany są trzecim najgorszym zespołem Ameryki Północnej i wyprzedzają zaledwie piętnaście zespołów w rankingu. Nie zajęło nam paru godzin, a już wypłynęliśmy w morze. Stwierdziłem, że skoro i tak nic ciekawego nas nie spotka na Kajmanach to pora przebyć ostatnie około dwieście kilometrów i spokojnie nad ranem zameldować się w Falmouth, skromnej jamajskiej mieścinie. Wychodząc z kajmańskiego portu podziwialiśmy jeszcze monumentalne skały południowej części wyspy, które przypominały mi wybrzeża Portugalii czy Irlandii widziane na jakimś filmie. Rano na dzień przed meczem szczęśliwie najpierw ujrzeliśmy ląd, a potem omijając sporej wielkości miasto Montego Bay, dobiliśmy do portu w Falmouth. Trzeba przyznać, że oprócz nas jeszcze parę zespołów wybrało ten sposób transportu, bo prawie, że zabrakło miejsca dla nas w porcie. A to, dlatego, że miasto nie należy do przesadnie dużych. Miasto nie ma pewnie nawet dziesięciu tysięcy mieszkańców, ale stadion ma na pewno dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców i ładnie rozbudowaną bazę treningową. Tak się składa, że cztery boiska treningowe akurat wystarczyły szesnastu zespołom i każdy zespół mógł jakoś się jeszcze przygotowywać przed meczami grupowymi. Po lekkim treningu i gierce, po południu oglądnęliśmy w akcji obity przez nas zespół Villa Clary. Ich przeciwnikiem był solidny skład z Dominikany Bombers, Kubańczycy mimo tego, że pierwsi stracili bramkę to już potem godnie się spisali, odrobili straty i z nawiązkę dołożyli jeszcze Dominikańczykom trzy bramki. Po meczu osobiście pogratulowałem Orestesowi Penie, który też mi gratulował, gdyż ostatnio nawet nie mieliśmy czasu wymienić uprzejmości po meczu w San Cristobal. Haitańczycy nie wyglądali na rywali, którzy mogą nam mocno zagrozić, wierzyłem, że to najtrudniejszy rywal i w dzień meczowy mocno jeszcze przećwiczyłem chłopaków z taktyki założonej na mecz, najważniejsza była gra w obronie w drugim rzędzie dopiero zabawa w ofensywie. Dobrą wiadomością był powrót do składu Osaya Martineza. Mecz od samego początku stał na niskim poziomie, bo obydwa zespoły wyszły z tego samego założenia i niejako akcję nie zazębiały się dalej za okolice dwudziestego metra. Jedyną okazję po świetnym podaniu Coro zmarnował w 35 minucie Antonio Martinez. Stwierdziłem, że raz się żyje i że warto trochę rozruszać widowisko, poleciłem zawodnikom zagrać trochę odważniej do przodu, nie oczekiwałem polotu, ale jedynie trochę żwawszych przejść z fazy obrony do ataku. Nie zauważyłem wielkiej zmiany w grze, ale bardzo dużo dały nam świetnie ostatnio bite rzuty rożne przez Ray Angela Martineza, po jego podaniu z 57 minuty do bramki trafił w drugim z kolei meczu Pietro Resta. Upragniona bramka ożywiła widowisko i swoją okazję miał również Howard w 62 minucie, ale pech w ostatnim czasie go nie opuścił i trafił z bliskiej odległości tylko w słupek. Za to Howard chwilę potem przytomnie zachował się w polu karnym i sprytnie podał do Quintero, który został sfaulowany, sędzia nie wahał się i wskazał na „wapno”, a rzut karny pewnie jak zwykle strzelił będący w piorunującej formie staruszek Rey Martinez. Do końca meczu zapewniliśmy sobie już spokój i dzięki solidnej grze w defensywie zachowaliśmy pierwszy raz od dawna czyste konto. Świetny mecz i wygrana z najbardziej wymagającym (prawdopodobnie) rywalem. Wyróżniłbym cały zespół, ale to, jaką robotę w ostatnich dwóch meczach odwalił Rey Angel Martinez wymaga osobnej notki w tym beznadziejnym szmatławcu w Pinar del Rio. W dodatku po meczu przyszła do nas świetna wiadomość. Zespoły z Bahamów i Gwadelupy „wyremisowały” się, co bardzo przybliżyło nas do końcowego triumfu w grupie. Został jednak ostatni tydzień marca i dwa mecze i trzeba było w nich pokazać, że faktycznie zasługujemy na jamajski chillout…… ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Piękny mecz u siebie z mistrzem kraju w ósmej kolejce ligowej.....: I wygrana z Haitańczykami w pierwszym meczu grupowym Klubowych Mistrzostw Karaib: Na ten moment zero kontuzji, ale zagrożeni absencją z powodu kartek są: Osay i Rey Angel Martinezowie oraz Oriol Cedeno.
  4. Naszej żeglarskiej przygody nadszedł pierwszy akt. Przybysze z oddalonych o dwa tysiące kilometrów wysp przypłynęli do nas na dwa dni przed meczem swoim pięknie wyglądającym nowoczesnym żaglowcem nazywającym się „Fenicia” i rzeczywiście tak jak jego nazwa przypomina statki fenickie prezentowane w podręcznikach historii. Przybili do portu Puerto Esperanza, gdzie też stał nasz o wiele starszy żaglowiec-kuter o prostej jak bat nazwie „Pinar”, kontrast aż bił po oczach. Nie tylko w postaci sprzętu, ale i dyscyplina i musztra załogi była o wiele lepsza od mojej drużyny. Zawodnicy rywala wyglądali jak prawdziwi żeglarze. Ich samodyscyplina i zręczność przy wejściu do portu, co było widoczne poprzez uwijanie się ze sprzętem jak mrówki, była naprawdę imponująca. Dopiero z bliskiej odległości rozpoznałem ich trenera, był to średniej wysokości mało wyróżniający się człowieczek w przeciwieństwie do większości rywali białoskóry. Miał na sobie charakterystyczny brązowy dres z napisem „coach”. Co prawda angielski nie jest moim konikiem, ale szybko zorientowałem się, że to właśnie on i po wyjściu na brzeg podałem mu rękę. - Witamy na Kubie ! – ze mną był jeszcze Rene i Ivan. Jako trener Pinar, chciałem się z panem osobiście przywitać, to mój asystent Rene i dyrektor sportowy Ivan. Niech Pan wybaczy za mój nieporadny angielski. - Możemy rozmawiać po hiszpańsku. – zaskoczył mnie rozmówca i przeszedł na rodzimy dla mnie język. Hehe, dla mnie to trochę dziwne, my nie mamy tylu ludzi opiekujących się klubem. Oczywiście byłbym bez manier gdybym nie przedstawił się z imienia i nazwiska, Calvin Blankendal. – uścisnął mi dłoń zaskakująco dobrze posługujący się hiszpańskim przybysz, ale wyczuć można było charakterystyczny angielski manieryzm. - Ach tak, ja jestem Tiago Borego i oczywiście chętnie odpowiem na wszystkie nurtujące Pana pytania i życzę powodzenia w pojutrze. Spotkanie odbędzie się wieczorkiem, żebyśmy mogli szybko przyjechać tu nad morze i odpłynąć najpóźniej rankiem. - Czym płyniecie? – rozejrzał się po biednie wyglądającym porcie. - Tamtym statkiem. – wskazałem na najlepszy statek, który tak naprawdę i tak nie był nasz. - Nie no niech Pan sobie nie kpi, żadnym gratem stąd nie wypłyniecie, na swoim statku i tak mam jeszcze sporo miejsce, także zmieszczę Pana skład, przyda nam się paru żeglarzy, będzie mniej pracy. - Naprawdę? – spytałem z niedowierzaniem. - Chłopaki czy ja Wam kiedyś skłamałem? – spojrzał na swoich zawodników. - Nigdy! – wyrwało się z ust paru. - Widzi Pan, może piłkarzami nie jesteśmy wybitnymi, ale lubimy integrację nad morzem, musi Pan wiedzieć, że szmat drogi jest stąd na Bermudy, przy złym wietrze… - Proszę nie krakać, chętnie skorzystamy z Pańskiej uprzejmości, ale nie szykuję się też jakaś fatalna pogoda, więc z chęcią bym popłynął swoim statkiem. - Apropo, zawsze tak u Was grzeje? - Zdarzają się zimniejsze, ale rzeczywiście dziś jest parno, chodźmy może do autokaru i pojedziemy do naszego ośrodku treningowego. - Dobry pomysł, moi chłopcy są już zmęczeni, a na dodatek zaraz się odwodnią z powodu tego ukropu. W autokarze nie było specjalnie lepiej, a rozgrzanie silnika dodało jeszcze trochę temperatury wewnątrz pojazdu. Nie przeszkodziło mi to jednak w nawiązaniu ciekawej konwersacji z przybyszami na temat żeglowania, piłki nożnej i wielu innych tematów. Od trenera dowiedziałem się, że też miał problem by skompletować zespół, ale jakoś mu się udało i zdobył mistrzostwo w tym małym wyspiarskim kraju. Wielu z zawodników z kolei nie gra zawodowo, są to przeważnie młodzi studenci pływający na jednostkach i zdobywający doświadczenie właśnie dzięki takim podróżom. Nie uniknęliśmy też rozmowy na temat różnych zwyczajów w naszych krajach. Ja opowiedziałem im między innymi o dziwnych przesądach czy o kuchni kubańskiej. Od nich dowiedziałem się sporo o ich sporcie narodowym, czyli krykiecie i o ciekawym zwyczaju wielkanocnym związanym z Wielkim Piątkiem. Dotyczy on legendy o pewnym nauczycielu, który za wszelką chciał zobrazować Wniebowstąpienie Jezusa, więc wpadł na niebanalny pomysł, by puścić w niebo latawiec z narysowaną podobizną Chrystusa, do dziś na Bermudach w Wielki Piątek przestrzeń powietrzna wypełniona jest przez latawce właśnie. Przez najbliższe półtorej dnia mogliśmy trenować z rywalami i faktycznie sprawiali od nas gorsze wrażenie, przede wszystkim fizyczne, bo jeśli chodzi o technikę to nie było z nimi aż tak źle, gdzieś ich zwinność i spryt był widoczny również na boisku. Nie wierzyłem jednak, że rywale będą w stanie nawiązać z nami walkę bark w bark od pierwszej do dziewięćdziesiątej minuty. Nastał wieczór dnia meczowego. Rywale byli trochę zdziwieni, że musimy dojeżdżać tak daleko na stadion, oni nigdy nie przebyli takiej odległości na swojej wyspie! Na szczęście pogoda dopisała, bo jeszcze o tej porze słoneczko grzało, ale już przyjemnie i w dogodnej temperaturze obydwa zespoły przystąpiły do walki. Ależ wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem pełną krasę zagrań rywali, to chyba było celowe z jej strony, żeby robić z siebie niedojdy, gdyż od samego początku to oni napierali na naszą bramkę. Długo moja obrona spisywała się dobrze, ale w 32 minucie popełniła błąd i dość niespodziewanie gości na prowadzenie wyprowadził Seyoum Tuzo. Na szczęście na odpowiedź nie czekałem nawet minuty i po świetnym strzale Osaya Martineza, który zdążył się jeszcze odbić od poprzeczki zdołaliśmy wyrównać. Naszą nieciekawą sytuację w I połowie pogorszył jeszcze Octavio Suarez, który w ciągu 4 minut dostał dwie kartki i w 44 minucie został odesłany do szatni. Za strzelca bramki musiał wejść Arnaldo Santos. Jakoś dotrwaliśmy do końca połowy. Opieprzyłem graczy, że czeka nas upokorzenie, bo będzie już ciężko już wyciągnąć mecz, ale sam na sumieniu miałem sporo, bo zlekceważyłem rywala. Moi zawodnicy mimo osłabienia wyszli na pole gry z o wiele większym zapałem do zrobienia czegoś pożytecznego. Już w 49 minucie blisko zdobycia bramki był Howard, ale rywali ratowała poprzeczka. Ciężki cios spadł na nas w 59 minucie, kiedy jakiejś kontuzji nabawił się Santos, a ja na ławce nie miałem już obrońcy. Zdecydowałem, więc, że zagram va bank i do gry wszedł Antonio Martinez, więc de facto graliśmy teraz 3-3-3. Cóż to było za wejście smoka! Tenże Martinez dostał od razu podanie od…. Guerry i jak przystało na przyzwoitego egzekutora wykończył tą akcję z niebywałą precyzją. Rywale od tego momentu raz po raz próbowali przedrzeć się pod naszą bramkę i stworzyli parę ciekawych okazji. Najpierw chwilę po naszej bramce Tuzo fatalnie spudłował „setkę”. Później na dziesięć minut przed końcem grający kapitalne zawody Guerra uratował nas przed stratą bramki. W 91 minucie najlepszy bermudczyk, Tuzo strzelił gola, ale faktycznie był na spalonym i choć z wielkim trudem udało nam się tego dnia wygrać 2:1. Przed meczem patrząc na ten wynik przecierałbym oczy. Przecież przeciwnicy niczym wielkim się nie popisywali na treningach, a jednak mocno mnie zaskoczyli i biorę ten wynik z dumą. Dumą przez duże D, bo udało mi się wygrać z niczego, a prawdziwe wejście smoka Martineza, było też moją zasługą. Po meczu za to miałem małą utarczkę słowną z Octavio Suarezem, skończyło się na poważnym upomnieniu, ale to tylko ode mnie, nie wiem, co zrobią z nim organy klubowe. Nie mogąc wyjść z zachwytu nad grą gości, wspólnie wyjechaliśmy w stronę Puerta Esperanza, gdzie zacumowało bermudzkie cudo, choć może to być przesadą, bo tak naprawdę zostało skonstruowane przez Rosjan. - To może podzielimy się na grupy, powiedzmy ośmioosobowe, wtedy każda grupa będzie miała przydział na cztery godziny. – proponowałem Calvinowi. - Nie, proszę się czuć jak byście byli w gościnie, my wszystkim się zajmiemy, w końcu przegraliśmy. – tu uśmiechnął się mój rozmówca. - Zagraliście bardzo dobry mecz, prawdę mówiąc mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. – stwierdziłem. - Z tym się nie zgodzę, to Wasi zawodnicy zachowali chłodne głowy, moi gracze zbytnio się podpalili, ale mam nadzieję, że ciężko popracują na statku i u siebie nie zawiedziemy. - Dobrze zatem, jaki obieramy kurs? – spytałem. - Na Bahamy, może zdążymy tam na dzisiejszy wieczór. – powiedział to, gdyż faktem było, że zaczął się już następny dzień, było grubo po północy. - A z Bahamów ile jeszcze do Was? - Jeśli z wiatrem to nawet jeden dzień, bez wiatru będziemy musieli odpalić silniki to może zdążymy na mecz. – znów uśmiechnął się Calvin. - Chyba nie chcecie nas wyeliminować bez sportowej walki? - Nigdy w życiu by mi to nie przyszło do głowy, teraz pora ruszać. Naszym celem Little Harbour, czyli jak nazwa wskazuje mały port na Bahamie, znam tam dobrą miejscówkę do chwili odpoczynku, mają tam najlepszy rum na tych Waszych Karaibach. – powiedział to ze zdecydowaniem Blankendal. Na statku nie mogłem zarządzić żadnego treningu moim zawodnikom, gdyż brakło tu po prostu miejsca, z drugiej strony piłkarze rywala wciąż ćwiczyli poprzez stałą pracę na statku, było to sprytne posunięcie Calvina, chciałbyśmy przed rewanżem się rozleniwili, bo jakoś w jego przesadną gościnność nie mogłem uwierzyć. Przez pewien czas żałowałem, że nie popłynęliśmy na własną rękę, choć pewnie mielibyśmy duże kłopoty by dotrzeć na czas. Udało nam się przed czasem dotrzeć do archipelagu wysp bahamskich i już w okolicach dwudziestej zacumowaliśmy w skrytej w zatocze przystani, gdzie wciąż jeszcze nie doglądnęła większa cywilizacja, domy wciąż były w większości drewniane, a większość ludzi wciąż stanowiła tu ludność karaibska, choć faktem jest, że można tu było spotkać paru białych. Jeden z nich prowadził pub, który od jego imienia nazywał się Pete’s Pub. Nie wiem, co Bermudczyk widział w rumie, który z grzeczności wypiłem, ale może dla Anglosasa miało on w sobie coś ekstra, bo w mojej kubańskiej krwi nie wywołał on szczególnego gorąca, które jest tak charakterystyczne dla rumu kubańskiego czy dominikańskiego. - Toż to siki są, wyślę Panu przesyłką prawdziwy rum po meczu w Hamilton. - O to miło, że wiesz gdzie płyniemy i przestań do mnie mówić Pan, od teraz jesteśmy przyjaciółmi, a co do rumu o gustach się nie dyskutuję. Ważne, że daję nam siłę do opanowania morza, jeśli wiesz, o czym mówię. Tutaj zgodziłem się z Calvinem, rzeczywiście po rumie można płynąć w zadumie! Ten trunek tak kojarzony z Karaibami miał swoje początki w Chinach i Indiach, ale z tego, co mi wiadomo to właśnie nasz region jest największym producentem tego niebywale dodającego otuchy trunku. Od białego wytwarzanego w Portoryko po ciemny wytwarzany na Haiti, Jamajce przez złocisty wytwarzany na Kubie, rumów jest tyle ile jest języków, każdy inny rum ma inny smak, ale tylko najlepsi producenci potrafią zachować oryginalną recepturę, która sprawia, że każdy łyk syci podniebienie pijącego. Wypłynęliśmy przed północą z Bahamów na otwarte Morze Atlantyckie i od razu wszyscy poczuliśmy zmianę klimatu, nie chodzi nawet o deszcz, który zaczął zacinać w dach kabiny, w której zgromadzony był mój zespół, ale też i o zimno, które przenikliwie wbijało się, przez co chwila otwierane drzwi czy okna. Pogoda nie zdawała się polepszać, wręcz gorzej, robiło się coraz bardziej burzowo, zwłaszcza pod koniec następnego dnia, a do meczu pozostawało już wtedy tylko niecałe dwie doby. Miałem duże obawy czy Atlantyk pozwoli nam dotrzeć na czas, ale wtedy Calvin i załoga podjęli jedyną słuszną decyzję. Nawet oni nie byli w stanie przeciwstawić się żywiołowi na tyle mocno, by móc bezpiecznie żeglować po Oceanie. Bawili się z nami i dali nam na jakiś władzę na statku, ale ogrom zadań trochę przerósł moich zawodników i dopiero tu zobaczyłem, co to znaczy zgranie, było to ciekawe doświadczenie, ale faktem było, że statek poruszał się mozolnie. Toteż Calvin zwinął żagle uruchomił silnik i zdecydował, że dopóki pogoda się nie poprawi, będziemy musieli wrzucić „nitro”. A nitro było tu spore, bo silnik miał kopyto, co w sumie nie było dziwne, bo jacht był spory. Mimo tego, że pogoda przez dłuższy czas się nie poprawiała i dopiero w dzień meczu, o poranku wyjrzało słońce, to jakimś cudem w samo południe ujrzeliśmy w oddali Bermudy. Cały pokład za wiwatował. Do meczu zostało zaledwie trzy godziny, mało brakowało abyśmy nie zdążyli i sędzia mógłby unieważnić mecz, ale na ostatnią chwilę pojawiliśmy się na kameralnym, mogącym pomieścić ledwie 700 kibiców stadionie w stolicy Bermudów, Hamilton. Na trybunach był komplet, który dopiero po przyjeździe swoich ulubieńców dowiedział się o wyniku, ale nikt nie zrezygnował, był to dla nich jedyna okazja by zobaczyć lepszy zespół z zagranicy na swoim podwórku. Rewanż zaczął się niespodziewanie, bo gospodarze jakby zmęczeni, a jednocześnie trochę stremowani dopingiem publiczności popełniali głupie błędy, których wystrzegali się grając u nas. Już w 2 minucie stoper gości nie umiejętnie skosił Howarda i sędzia wskazał na wapno, które wykorzystał Rey Angel Martinez. Ten sam piłkarz sprowokował też drugiego karnego! Jego dośrodkowanie z rzutu wolnego spowodowało wiele złego gospodarzom w 21 minucie, Thomas odbił piłkę ręką, choć przyznam się szczerze, że sędzia dopatrzył się tu ręki na siłę, ale nam było to, co by tu nie powiedzieć na rękę. Drugiego karnego jak zwykle z wielkim spokojem wykorzystał Martinez. Ta bramka ustawiła mecz, gdyż od tego momentu gospodarze opadli już z sił i do końca I połowy nie oddali nawet strzału. Drugą połowę zaczęli lepiej rywale, ale nie potrafili tego udokumentować. Z mojej strony dałem odpocząć Pietro i Howardowi, który trochę narzekał na ostrą grę rywali. W końcu po wielu próbach w 71 minucie gospodarze strzelili kontaktową bramkę dzięki Ferrierze, co uszczęśliwiło liczną publiczność, ale to było wszystko, na co było stać dzielnych Bermudczyków w tym dwumeczu. Podobnie jak w pierwszym meczu na gola Dandy Town zareagowaliśmy piękną bramką, po akcji pełnej podań piłkę Quintero wyłożył Martinez, co było ciekawym, jakże odwrotnym do standardu zjawiskiem. Gospodarze jeszcze w 83 minucie złapali niepotrzebną czerwień, a dokładniej Lightbourne i już było pewne, że nic nie zrobią w tym meczu. 3:1 w spotkaniu i 5:2 w dwumeczu, jedziemy na Jamajkę! Drugi mecz już rzeczywiście pokazał, który zespół zasługuje na awans i dostaliśmy od razu informacje od delegata z karaibskiego związku, że między 23 a 30 marca zagramy w grupie na Jamajce, tylko zwycięzca grupy przechodzi do półfinału, reszta odpada. Przy okazji dowiedziałem się, że zostałem wprowadzony w błąd i Villa Clara bez eliminacji dostała się do tych rozgrywek, więc mamy drugiego przedstawiciela Kuby na tym turnieju. W podróż powrotną postanowiliśmy wybrać się samolotem. Tą podróż zafundował nam wyjątkowo dyrektor Ivan Castello, który także był na meczu i z uradowaniem obwieścił nam, że polecimy przez Miami do Hawanny. To dobrze prawdę mówiąc, gdyż byliśmy już zmęczeni morzem. Podróż była piękna, a jeszcze piękniejsze losowanie grupy o którym dowiedzieliśmy się w samolocie, z trzech przeciwników trafiliśmy na dwóch barażowców, z Bahamów i Gwadelupy, a jedynym dobrym zespołem z grupy był dolosowany nam Mirebalais z Haiti i to pojedynek z nimi w pierwszym meczu grupowym już za tydzień mógł być decydujący o wyjściu z grupy, najpierw czekał nas jednak zaległy mecz w lidze z Villa Clarą, o wejście na fotel lidera kubańskiej ekstraklasy….. ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Szalony mecz w San Cristobal z "egzotycznym rywalem": I równie intrygujący rewanż w Hamilton: Zapomniałbym wspomnieć, że w pierwszym meczu Osay stłukł żebra i ominie go ważny mecz z pięciokrotnym mistrzem Kuby, ale na starcia w KMK wróci. Wyniki rundy wstępnej KMK. Grupy w KMK.
  5. Granatowe, aczkolwiek zgadzam się że pomarańcz najlepiej by do nich pasowała ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Ostatni tydzień lutego upływał pod znakiem ciężkich treningów nad wydolnością naszych zawodników, a także zaczęliśmy regularny sezon żeglarski, gdyż w najbliższym czasie, czyli w marcu czekały nas rejsy po Karaibach, miałem nadzieję, że więcej niż tylko jeden, do czego szykowałem moich zawodników. Nie wszyscy znosili to tak samo, nie wszystkim się to podobało, ale stwierdziłem, że lepiej żeby za czasu zaaklimatyzowali się z morzem. Po raz pierwszy od dawna poczułem się jak młody dzieciak, pływający z Tatą w okolicach Isla de la Juventud w celu łowienia ryb. Ach te czasy, wtedy życie było beztroskie, na Morzach grasowali, co prawda piraci, ale „swoich nie atakowali”, dziś trzeba mieć się na baczności i nie odpływać daleko od brzegu, bo już horyzont dalej pływają i kartele i gangi i coraz bardziej nieufni piraci. W środku tygodnia, po parunastu dniach w końcu otrzymałem list od Cristiany, która najwyraźniej była zdziwiona tym, że wcześniej pisałem niemal za każdym razem, gdy akurat skaut wybierał się do stolicy, a teraz przestałem pisać do niej sprawozdania z kolejnych dni. Papier był trochę zgnieciony, Elias wytłumaczył mi, że Pani Corregon była zaskoczona, że przybył i w pośpiechu napisała parę zdań, a brzmiały one tak: Tiago, Kochany, nie wiem, co się z Tobą dzieję? Czemu do mnie nie piszesz? Jose był bardzo zadowolony ze spotkania z Tobą, ale wydaję mi się, że unika jakiegoś tematu, bo nie chcę mi powiedzieć wszystkiego. Nadal mnie kochasz, bo ja Ciebie bardzo? Kiedy mamy szansę się spotkać? Twoja Cristiana Czemu tak krótko? Czy ona naprawdę wierzy, że marne wypociny, jakie mi napisała mi wystarczą, musiałem się jakoś dowiedzieć, kim jest ten typek, ale zastosowałem ostrożną taktykę i odpisałem równie krótko jak moja żona: Kochana, Są tematy męskie, damskie i neutralne, o tych pierwszych syn nie musi Ci opowiadać, nawet mimo tego, że jest jeszcze dzieckiem. Nie pisałem, bo ciężko trenujemy i nie miałem okazji spotkać się na dłużej z łącznikiem. Kocham Cię, mam nadzieję, że w nadchodzącym miesiącu się spotkamy, ale mam napięty terminarz. Dam znać w następnym liście, co do konkretnej daty. Buen dia Miałem nadzieję, że ten list trochę ją uspokoi i pozwoli mi zachować pozór zachowywanej normalności, a jednocześnie w duchu wierzyłem, że rzeczywiście się spotkamy, ale do tego potrzebowałem dobrych wyników. W klubie wciąż trwała saga związana z przejmowaniem klubu, ale już w przeddzień meczu spekulowało się, iż rzeczywiście Meksykańscy Indianie przejmą nasz klub, co wcale nie oznacza, że polityka klubu wielce się zmieni wobec mnie, prawdopodobnie wciąż miałem zostać ich zakładnikiem. W pierwszy dzień marca w dość komfortowej temperaturze o godzinie piętnastej na „naszej” La Bombonera przyszło nam zagrać kolejny już, szósty mecz ligowy z piątym w tabeli zespołem z miasta Świętego Ducha, Sancti Spiritus. Od początku ostro wzięliśmy się do roboty i akcję z szóstej minucie zamieniliśmy na bramkę. Król asyst, Quintero idealnie obsłużył egzekutora, Howarda, a ten nie miał szans by tego poprawnie nie wykończyć. Następnie dość długo było nudno na boisku, z naszą kontrolą, ale bez przesadnych ataków, gdyż pragnęliśmy wyczekać rywala i wyczekaliśmy. W 29 minucie krosowe podanie od Resty, nieprzecięte przez obrońcę, znakomicie wykorzystał po raz drugi w meczu Howard. Kiedy wydawało się, że nic specjalnego w tej połowie już się nie wydarzy, świetnie przed przerwą akcję pociągnął Rey Angel Martinez i podał do Howarda, a ten zasłużenie skompletował pierwszego w lidze hattricka i do tego jeszcze klasycznego. Dobra gra bardzo mnie rozochociła, dlatego nie męczyłem chłopaków jakimś dłuższym wywodem. Resta i Ordonez zeszli, bo obydwaj wyglądali zresztą jak zwykle przynajmniej u tego pierwszego na mocno zmęczonych. Druga połowa zaczęła się od mocnej wtopy… naszego kapitana. Nie widziałem jeszcze żeby albo na treningu albo w meczu Garcia popełnił wielkiego babola, ale tym razem mu się zdarzył. Na cztery minuty po wznowieniu w sobie tylko znany sposób przez nikogo nieatakowany wstrzelił piłkę do naszej bramki, wyglądało to, co najmniej komicznie, a Guerra nie miał szans. Wynik na tablicy nie wyglądał już tak różowo, ale o dziwo odbyło się bez nerwów i skończyło się na spokojnym 3:1. Pod koniec zmianę dostał jeszcze obity Howard, ale nic poważniejszego mu nie dolegało. Zwycięstwo uznałem za dobry wynik, ale nie ma innej opcji jak wygrywać u siebie i ciężko walczyć na wyjeździe. Poza wpadką Garcii nie mogę mieć zastrzeżeń do gry obronnej, atak też funkcjonował dobrze, choć mam wrażenie, że stać nas tu było na jeszcze więcej bramek. Następnego dnia wybuchła bomba, oczywiście dosłownie. Bomba, której zapłon był już zapalany od wielu tygodni parę razy, ale widocznie czekano na odpowiedni moment. Drugiego dnia marca oficjalnie prezesowania zrzekł się Anibal Ortiz, staruszek stwierdził, że jest chorowity i nie jest w stanie jeździć na każdy mecz, a że przyda się klubie zapaleniec z energia, dlatego wybrał swojego przyjaciela z Meksyku, Pana Francisca Ibarrę. Ciekawe, czemu poprzedniego znajomego z Włoch odprawiał z kwitkiem? W tym przypadku i tak długo użerający się z prezesem „meksykański Indianin” w końcu wykupił udziały i od teraz to z nim miałem obcować, być może, na co dzień. Dostałem z rana esemesa bym po treningu pojawił się w biurze i z ciekawością zaglądnąłem do nowego prezesa po południu. - Witaj Tiago, przedstawię Ci Twojego nowego prezesa. – przywitał się staruszek. - Ależ nie ma potrzeby Anibal, my już się znamy z Panem. Mamy, zatem parę rzeczy do przedyskutowania. – rzekł dziarsko Francisco, nowy prezes. - Zatem niech Panowie mówią, bo muszę jeszcze podyskutować z asystentem na temat naszego wyjazdu w następny weekend. - Ok. Jak wiesz Tiago, to, że odchodzę nie znaczy, że nie będę się pojawiał i jak wiesz nie zmieni to Twojej pozycji, nadal jesteś trenerem, masz ten sam cel, co wcześniej. - Zwycięstwo. – zaznaczył Ibarra. - Tak, mam nadzieję, że się rozkręcacie, bo drugie miejsce mnie nie interesuje, nawet, jeśli tylko bramkowo przegrywamy z Villa Clara. – ciągnął dalej prezes. - Nie chcę nic mieszać, zostawiam do pańskiej dyspozycji wszystkich asystentów i stawiam przed Panem również poważny cel przejścia Bermudczyków i walki o każdy punkt w grupie Klubowych Mistrzostw Karaib, wierzę, że z takim składem i z Pana umiejętnościami uda nam się to osiągnąć. - Wierzę w to też, mimo iż jestem tu wbrew mej woli to jednak praca mi się spodobała i przykładam się do niej. - Jeśli tylko Pan zapewni nam zwycięstwo w lidze, nagroda będzie podwójnie słodka. – zaakcentował Francisco. – A no i zapomniałbym zmieniliśmy też dyrektora, teraz nim będzie mój znajomy Ivan Castello, może się jeszcze dziś spotkacie, bo słyszałem, że płyniecie statkiem, tak? - To my mieliśmy dyrektora klubu? I tak płyniemy dziś, z miłą chęcią poznam, to Pana znajomy? - Diego był naszym dyrektorem, Tiago, ale został wysłany na inny przydział do Panamy, więc i tak był wakat, ja tymczasem już wychodzę. – jak zwykle z niezwykłą szybkością czmychnął prezes. - Tak Ivan to mój stary znajomy, zresztą tak jak Anibal, w dwójkę stawialiśmy pierwsze kroki w życiu przestępczym, Ortiz był wtedy szefem naszej grupki w Meksyku, stare dzieje, długo bym musiał opowiadać. - To jeszcze jedno pytanie, bo muszę już wychodzić. Do jakiego plemienia indiańskiego Pan przynależy? - W sumie to nie przynależę, bo nie trzymam się z grupą, od jakiegoś czasu spotykam się już tylko z rodziną w rodzinnym mieście. Ale pochodzę z plemienia Lipan, pochodzącego od Apaczów. Jednak moje życie związałem z kartelem, najpierw przygranicznym, meksykańskim ze Stanami Zjednoczonymi, potem już we właściwym kraju, Kolumbii. Nie chciałem już go pytać, jaką urazę żywi do Meksyku, bo Stany były mało lubiane poza paroma krajami w okolicy, do których zaczęła ostatnio się wliczać Kuba, co widać po trendach młodzieży, która jest coraz bardziej ogłupiała nadchodzącą zza karaibskiego morza kulturą. Po południu jak się rzekło poznałem Castello, który okazał się być interesującą postacią. W przeciwieństwie do swojego kolegi chodził raczej luźno i można było po nim poznać indiańskie korzenie. Nosił jakieś dziwne naszyjniki, a przede wszystkim wielkie jak kajaki mokasyny, przy czym mówił, że jest mu w nich bardzo wygodnie. Wydawał się człowiekiem bardzo przyjaznym i prawdę mówiąc szykował się o wiele ciekawszy okres niż za stróża Diego, gdyż był to bardzo gadatliwy Indianin, a przy tym nie wyglądał na słabego fizycznie człowieka. Już w trakcie nadchodzącego meczu ligowego miałem okazję spotkać się z Cristianą, ale nie miałem odwagi tak od razu pytać się o spotkanie z żoną nowo poznanego przybysza, a poza tym wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem do Cienfuegos, czyli miasta skąd pochodzi dwójka naszych braci skrzydłowych, Danny i Rolando właśnie tu się urodzili i z trybun niosła się wrzawa tego dnia zawsze, gdy przy piłce był Danny. Ta właśnie wrzawa poniosła go do debiutanckiego gola w lidze, po świetnym rozegraniu wolnego i znakomitym podaniu Rey Angel Martineza właśnie Cienfuegos wyprowadził nas na prowadzenie w 15 minucie. Niestety od tego momentu nasza gra dziś mocno się zacięła i już chwilę potem dwoma znakomitymi interwencjami ratował nas Guerra. Do przerwy mimo nieporadności w ataku, a także w obronie utrzymaliśmy korzystny wynik, ale musiałem coś zmienić. Na boisku pojawili się podobnie jak ostatnio Osay Martinez i Arnaldo Santos, którym zawierzyłem pilnowanie kręgosłupa drużyny. Na nic jednak się to zdało, gdyż w końcu gospodarze dopięli swego i niekryty przez Suareza Vidal strzelił wyrównującą bramkę. Mało tego, nasi rywale poszli za ciosem i w 66 minucie rozklepali nas jak na treningu, a dzieła zniszczenia dokonał Castillo. Taki debiut w roli trenera przed nowym prezesem? O nie pomyślałem i mój mocny wrzask rozległ się po boisku. Dziś uratował nas jedynie spryt Coro, który na dziesięć minut przed końcowym gwizdkiem dał się sfaulować rywalowi, w „11”, co sędzia raczył zauważyć i co wykorzystał pewnie dziś grający Rey Angel Martinez. Kolejny remis na wyjeździe, ale tym razem to my goniliśmy przeciwnika… Spisaliśmy się dużo poniżej oczekiwań i niezasłużenie wyciągnęliśmy jeden punkt. Spadliśmy przez to o pozycję w dół, bo nasze potknięcie wykorzystała La Habana, a Villa Clara uciekła nam na dwa punkty. Dobry mecz wyłącznie naszych pomocników, dużo poniżej oczekiwań spisali się napastnicy, a standardowo nie popisali się obrońcy, taka liga, że wszyscy grają do przodu… Nie było dużo czasu by rozpamiętywać ten mecz, już wieczorem myślałem o nadchodzącym dwumeczu z bermudzkim klubem….. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Mecz ze "Świętymi" z Sancti Spiritus: I ciężki wyjazd do centrum Kuby, czyli Cienfuegos:
  6. Słuch zaginął po parze niegdyś kochających się ludzi, a moich byłych sąsiadów. Podobno on zdesperowany tym, że nie może przejąć klubu i plantacji w okolicach Pinar wyjechał z powrotem do Kolumbii albo nawet do rodzinnej Europy by tam na włoskiej rozkręcać czarny interes. Ona miała wrócić, podobnie jak mąż, do miejsca swojego urodzenia, czyli do Camaguey, trzeciego, co do wielkości miasta w środku Kuby. Ile w tych plotkach było prawdy? Czy doszli do jakiegoś porozumienia? Na te pytania pewnie nie dostanę długo odpowiedzi. Ledwo, co jednak zginął z czasem wątek przejęcia klubu przez Włocha, a już pojawił się kolejny zainteresowany. Tym razem jednak nie robił jakiś sztucznych podchodów i dość jegomość mi się przedstawił po przyjeździe do siedziby klubu. - Pan pewnie, jest tu trenerem, tak? – spytał na wejściu. - Tak, a kim Pan jest? - Nazywam się Francisco Ibarra, jestem Meksykaninem. Parę lat temu założyłem klub Indios de Ciudad Juárez, jako, że część mojej rodziny to Indianie i sam się za niego uważam. Miałem zaszczyt po trzech latach wraz z klubem świętować awans do najwyższej klasy, niestety po kolejnych trzech latach w wyniku braku wsparcia od miejscowości, w 2011 musiałem zlikwidować klub. Na jakiś czas był wiceprezesem klubu z Guadalajary, Atlasu, ale Gustavo Guzman, ich prezes ma za dużą władzę i odda ją pewnie synom. - I stwierdził Pan, że zbuduje Pan futbol na Kubie? - Dziwne co nie? Ale taki jestem. Lubię wyzwania, a dodatkowo, jako biznesmen mam kontakty z Kolumbijczykami. - No tak to nic dziwnego rzeczywiście. Życzę jednak wiele szczęścia prezes jest uparty i nie da Panu łatwo za wygraną. - Mam nadzieję, że pójdzie nam łatwo i przyjemnie. Czas pokazał, że nie było po myśli Francisco, przynajmniej do czasu meczu, który nadchodził już wielkimi krokami. Naszym przeciwnikiem był klub z okrytego od paru lat niesławą miasta Guantanamo, najdalej oddalonego od nas przeciwnika. Wszystko oczywiście za sprawą wpychających się wszędzie gdzie popadnie amerykańskich zwyrodnialców, którzy przekraczali wszelkie normy i prawa człowieka w stosunku do więźniów, nieopodal miasta. Na ostatni mecz lutego musieliśmy wyjątkowo wyjechać w nocy, gdyż już o piętnastej miał być rozegrany mecz ligowy. Podróż nas mocno zmęczyła, zwłaszcza fragment, w którym rano wyszło słońce, a w autobusie zepsuła się klimatyzacja. Po wyjściu z autobusu czuliśmy się niczym uduszone picadillo i dopiero na minuty przed meczem doszliśmy w miarę do siebie. Stadion w Guantanamo, jako jeden z nielicznych w lidze jest po części kryty, co dało nam na początek sporo odpoczynku. W składzie zrobiłem jedną, ale za to poważną zmianę, Resta dostał karę za swoją słabą dyspozycję i zamienił go Arnaldo Santos. Tak nudnego meczu nie oglądałem od dawien dawna. W pierwszej połowie jedyną wartą do odnotowania sytuacją była nie celna próba gospodarzy, a dokładniej Zuasnabara. Żadna ze stron nie zdołała się tego dnia mocniej rozbujać w ataku. W przerwie zmieniłem zmęczonych grą i podróżą Cienfuegosa i Howarda, za którego wszedł Antonio Martinez. Druga połowa nie napawała optymizmem i znów było bardzo nudno, szczerze już myślałem, że po raz kolejny wyjedziemy z jednym punkcikiem, ale nastała w końcu ta jedyna akcja w 80 minucie. Świetnym przechwytem popisał się nasz kapitan Garcia, podał do Quintero, a ten, jako król asyst świetnie wyłożył piłkę Martinezowi, który stał się dziś naszym jokerem. W końcówce chcąc bronić wyniku zmieniłem jeszcze mającego kartkę kapitana Garcie, a na lewej flance zastąpił go grający kapitalne zawody Corrales. Zwycięstwo na wyjeździe po bardzo ciężkim meczu smakuje naprawdę wyśmienicie. Pierwszy raz nie mogłem wystosować poważniejszych uwag do mojej linii defensywnej, do ofensywy zresztą też, bo jedyną okazję, jaką stworzyli, to zamienili na bramkę. W autobusie pomimo zmęczenia można powiedzieć, że była feta przynajmniej do czasu kiedy zawodnicy zdecydowali się wyciszyć i pójść spać. Końcówka lutego była dla nas, więc, bardzo udana, ale to dopiero marzec miał nam dać w kość….. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Wszyscy zdrowi przed marcem , ale dwóch zawodników zagrożonych "wykartkowaniem": Resta i Alain Garcia. Tu wspomnienie meczu do złotej bramki w Guantanamo: TERMINARZ NA MARZEC 2014 (zaczyna się niewinnie ale potem maraton meczów) 1.03 Sancti Spiritus (d) [KLK 6/18] 8.03 Cienfuegos (w) [KLK, 7/18] 12.03 Dandy Town Hornets (BER) (d) [1 mecz/2 Runda Przedwstępna Klubowych Mistrzostw Karaibów] 16.03 Dandy Town Hornets (BER) (w) [2 mecz/2 Runda Przedwstępna Klubowych Mistrzostw Karaibów] 19.03 Villa Clara (d) [KLK 8/18, zaległe spotkanie] 22.03 Camaguey (w) [KLK 9/18] albo w przypadku awansu w KMK mecz 1/3 Faza Grupowa KMK 26.03 Mecz 2/3 Fazy Grupowej KMK? 29.03 La Habana (d) [KLK 10/18] albo w przypadku awansu w KMK mecz 3/3 Faza Grupowa KMK PODSUMOWANIE LUTEGO 2014 Kubańska tabela ma się teraz tak, czyli jesteśmy na 3 miejscu i wciąż tracimy dwa punkty do lidera: Inne ligi wciąż nie ruszyły, a w lutym tylko w części krajów działał jeszcze rynek transferowy, także największym transferem było przejście za 4,8 mln dolarów Andersona Martinsa z Al Dżaish (Katar) do Flamengo, w marcu powinno być już o wiele ciekawiej. Ranking FIFA też bez zmian, więc trudno tu o czymś sensownym napisać :/
  7. Dzięki za wsparcie, chciałbym pisać częściej, ale pracuję i za chwilę jadę na wakacje, w lipcu więc ta kariera będzie się wlokła --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- O ile przez cały rok na Kubie jest ciepło, a między kwietniem a wrześniem nawet gorąco to przełom stycznia i lutego zawsze jest trochę zimniejszy i właśnie na początku lutego przyszło nagłe ochłodzenie, gdzie pewnego dnia było zaledwie szesnaście stopni, a synoptycy mówili o najzimniejszym lutym od wielu lat i nie przewidywali zmiany pogody do następnego tygodnia. Naszemu zespołowi to było nawet na rękę, mogliśmy dalej przydusić chłopaków do treningu wytrzymałościowego nawet w środku dnia, gdy akurat panowała temperatura optymalna. Nie było wyjątków, gdyż pierwszy raz od początku sezonu mieliśmy do dyspozycji wszystkich zawodników, liczyłem, że przez to i zgranie będzie lepsze. Tymczasem sytuacja w klubie wciąż była nierozwiązana, nie wiem, jakie rozmowy toczyły się między Włochem a prezesem, ale na pewno nie należały do łatwych, gdyż trwały już drugi tydzień, cokolwiek by się nie stało i tak moja sytuacja niewiele by się zmieniła, a przypilnowaniem mnie wciąż zajmowałby się Diego. Moje spotkanie z synem, jeśli już mowa o Diego, miało być dokładnie zaplanowane. W dzień naszego następnego wyjazdu na wschodni kraniec Kuby do Hologuin miałem wyruszyć dwie godziny przed drużyną i w umówionym miejscu spotkać się z Jose - Masz moją pełną zgodę Tiago, ale nie będziemy spotykać się gdzieś w centrum, nie pokażemy Ci gdzie mieszka Twoja rodzina, ale nasze spotkanie odbędzie się tu – Diego wskazał palcem na jedną z obrzeżnych dzielnic Hawanny. - Dobra niech będzie, ale co to za miejsce? - To Muzeum Finca Vigia, w nim mieszkał ten cały naćpany poeta, amerykaniec, no wiesz… - Ernest Hemingway. - Dokładnie tak, wiedz, że zamknięcie tego obiektu na godzinę i umożliwienie spotkania się z Twoim synem zawdzięczamy tylko naszym wpływom, nawet w Hawannie.. - Czyli, na którą jest zaaranżowane to spotkanie? - Jeśli wszystko się uda zrobić na spokojnie to w samo południe. - W takim razie do zobaczenia w sobotę. Do widzenia. – wypiłem ostatni łyk guarapo i wyszedłem pospiesznym krokiem z restauracji. Ostatnie tygodnie przekonywały mnie w stwierdzeniu, że dłuższe spotkanie z kimkolwiek z rodziny odbędzie się dopiero w czerwcu, a tu jeden wynik sprawił, że mogę się już mogę się spotkać z synem. Wydawało mi się to z początku podejrzane, ale podekscytowanie tym spotkaniem dało górę nad złymi myślami. W sobotni poranek wyruszyliśmy z Pinar do Hawanny, było naprawdę zimno i do tego z nieba lała się ściana deszczu, żałowałem, że ruszyłem z domu bez parasola. Na parkingu przed stadionem osłupiałem ze zdumienia. Zamiast Chevroleta, który poszedł do naprawy mieliśmy się zabijać na kubańskich drogach „Polaquito”. Diego stwierdził, że jego „maluszek”, bo tak go nazywał to świetny samochód zastępczy i zawsze się sprawdzał. Co, jak co, ale ten egzemplarz Fiata, mimo że jeszcze ciaśniejszy niż jego odpowiedniki, miał moc. Jak wcześniej śmiałem się z tego samochodu to po tej przejażdżce miałem naprawdę pozytywne wrażenia z podróży. W ciągu trzech godzin sprawnie dostaliśmy się na przedmieścia Hawanny. Willa, w której mieszkał Hemingway, mimo, że nie do końca odrestaurowana zrobiła na mnie wyjątkowe wrażenie. W końcu dotarliśmy do pomieszczenia gdzie czekał na mnie syn. Diego stanął w kącie i mimowolnie był tu po to by kontrolować sytuację, ale widać, że mocno się zdziwił, kiedy zobaczył Jose, chyba zapamiętał twarz chłopca z naszego pierwszego wyjazdu do Hawanny. - Cześć Jose. - Cześć Tato. - Wiem, że masz pewnie milion pytań, ale na początek krótkie wyjaśnienie, co do naszego ostatniego spotkania. Zachowałem się głupio, musisz widzieć, że z pewnych powodów nie mogłem się przyznać do tego, że jesteś moim synem. – tu krzywo z kiwającą głową spoglądnął na mnie Diego. - Zrozumiałem, mama mi wszystko wytłumaczyła. - Czyli nie masz do mnie żalu? Skąd masz te ubrania? – dopiero teraz zauważyłem drogie, amerykańskie ubrania mojego syna. - A taki Pan nam je daje, przychodzi do nas od czasu do czasu. - Możesz mi go opisać? – miałem nadzieję, że chodziło o skauta, ale nie mogłem spytać wprost. - Nazywa się Nico, ma kupę mięśni no i jest bogaty. - Mamie też daje prezenty? - Od czasu do czasu. - Kiedy się u Was pojawił? - Jakiś czas temu, Mama mi powiedziała, że to jej znajomy z pracy. Przez dłuższą chwilę siedziałem zdumiony i gapiłem się to na uśmiechającego się Diego i zakłopotanego Jose. O co w tym wszystkim chodzi? Jakoś nie wierzyłem żeby moja żona mnie zdradzała, nie po tym wszystkim! - Jak często ten Nico się pojawia u Was? - Przeważnie dwa, trzy razy w tygodniu, zwykle na chwilę, czasem siedzi dłużej w salonie. - Dobrze, opowiedz mi jak tam w szkole? - Mam już wielu znajomych, na początku się ze mnie śmiali, że jestem biedny, teraz już nie. - Co to za znajomi, co patrzą tylko na Twoje pieniądze? - Wiem, do czego bijesz Tato, ale naprawdę fajnie, że w końcu mam, z kim gadać. - Nie dajesz się wykorzystywać? - Od czasu do czasu coś tam komuś pożyczę, ale mi zwracają. - Błagam nie daj sobie w kaszę dmuchać. – Diego wskazywał na zegarek. Rzeczywiście zdziwienie mnie ogarnęło, ale minęło już sporo czasu, bo w międzyczasie obydwaj przeżuwaliśmy obiad. – I obiecaj mi jedno, jak mama spyta, o czym rozmawialiśmy to zapomnij o tym, że wypytywałem o Nico. Teraz już muszę iść. - Ale zapomniałem powiedzieć o najważniejszym, zapisałem się do szkółki baseballowej w Hawannie. - To super, a jaka pozycja Ci najbardziej się podoba? - Jestem łącznikiem, chociaż chciałem być pałkarzem, ale mam za małą moc uderzenia. - Ale łącznik to też ważna pozycja, głowa do góry. Jestem szczęśliwy, że sobie radzisz. Papa synku – ucałowałem go w czoło i wyszliśmy z Diego. - On wie jak trafić do domu? – spytałem Diego. - Przyjedzie po niego ktoś z nasze kartelu? - Może Nico? - Nie znam żadnego Nico, ale przyznam, że ubawiło mnie, że Twoja żona już harcuje, to już chyba tylko Ty udajesz świętego. - Nie mów tak, bo Cię… - Gdzie z tymi łapami? Co? Nie zapominaj, kto tu ma broń. – złapał mnie za rękę i odepchnął. – Idziemy, mecz się sam nie zagra. Jak zwykle nie mieliśmy, o czym rozmawiać to w drodze do Hologuin było naprawdę cicho. Na całe szczęście deszcz przestał siąpić i wyłoniło się słońce, więc w końcu było trochę cieplej. „Polaquito” zdawał się być już zmęczony kolejnymi kilometrami, ale grubo po 18 dojechaliśmy na miejsce całkiem bezpiecznie, zawodnicy też ledwo, co przyjechali. Przed meczem faworytem zdawała się moja drużyna, graliśmy z drużyną, która nie jest typowana na faworyta do zwycięstwa, a my jesteśmy jednymi z głównych. Mecz mógł zacząć się dla nas nieciekawie, gdyż w 16 minucie pomocnik gospodarzy, Casas potężnym strzałem obił poprzeczkę naszej bramki. Nasza odpowiedź na to wydarzenie była jednak bardziej efektywna. Po ładnej zespołowej akcji i asyście Coro, bramkę strzelił Quintero. Do końca I połowy kontrolowaliśmy przebieg spotkania. Niestety na drugą połowę moi zawodnicy wybiegli ospali, jakby zmęczeni podróżą. Jedna z akcji gospodarzy z 57 minuty skończyła się niestety ich powodzeniem, a dokładniej Moncady i znowu straciliśmy szansę na zwycięstwo. Obie drużyny dosłownie dograły już resztę meczu i skończyło się na niezwykle nudnym spektaklu. Remis na wyjeździe niby jest niezły, ale remisy nam wygranej w lidze nie dadzą, co prawda wciąż po meczu traciliśmy dwa punkty do nowego lidera… z Hawanny, ale już dawno mogliśmy się rozpędzić i oddalić od przeciwnych drużyn, tymczasem na wyjazdach mamy problem z koncentracją. W autobusie nikt nie był tak zdenerwowany jak ja. Cały zespół był wkurzony na siebie za ten beznadziejny remis, ale mój stan potęgowały słowa mojego syna i Diego. W moim umyśle toczyła się walka dwóch wizji, kochającej żony i puszczalskiej dziwki. Nigdy jej nie znałem z tej drugiej strony, ale każdego da się omamić jak się mu da spore pieniądze. Gdzieś w myślach już się biłem z tym całym Nicolasem. Wróciliśmy do domu późno w nocy, była to już chyba druga w nocy, nawet nie zauważyłem z przygnębienia, że u sąsiadów wciąż były włączone lampy. Po wejściu do domu od razu poszedłem do mojej piwnicy i wyciągnąłem jeden ze starszych rumów. - Najstarszy zostawię sobie na szczęśliwą okazję, niech jeszcze trochę poleży. Wypiłem jednym haustem dużą ilość rumu, tak, że zrobiły mi się go gorąco, wziąłem rum na górę i bez wahania popijałem trunek, który zaczął już uderzać do mojej głowy. Równie mocno ktoś w pewnym momencie zaczął stukać do drzwi. Nagle zostałem wyrwany z amoku alkoholowego. - Pomocy, on chcę mnie zabić – krzyczała Consuelo przez drzwi. - Już idę, już idę. – lekko zataczając się dotarłem do nich. - Zamknij te drzwi, mój mąż się naćpał i groził mi nożem, więc uciekłam z domu. – mój stan potęgował uczucie krzyku w jej głosie. - Dobrze, już dobrze zamykam. – poczuła, że też nie jest ze mną dobrze. - Słuchaj Tiago, chciałam Cię przeprosić za to jak się zachowywałam jak się ostatnio spotkaliśmy. Widzę, że też miałeś ciężki dzień, ale sam rozumiesz, bądź człowiekiem i daj mi się tu schować. - Idź do piwnicy. Jak wrócę to znaczy, że sobie już poszedł. Chwilę po jej zbiegnięciu do piwnicy zaczął stukać głośno jej mąż, jako że wiedziałem, że ma nóż sam wyciągnąłem swój i wyostrzyłem swoje zmysły w wyniku przypływu adrenaliny. - Gdzie jest ta lafirynda? - Jaka lafirynda? Proszę stąd wyjść, spałem jeszcze chwile temu. – zabrzmiało to śmiesznie, gdyż nawet nie zdjąłem ubrania po meczu, ale Włoch, który był dosłownie zniszczony przez jakiś narkotyk nawet tego nie zauważył. - Moja żona, co się pus…zcza na lewo i pr…awo, jak próbuje prze…jąć klub? – rzucał niedbale kolejnymi słowami. - Nie ma jej tu, zapewniam Pana, kogo, jak kogo, ale mógłby mnie Pan nie napastować w nocy. Pańska żona chyba biegła w stronę miasta. Żegnam. – trzasnąłem drzwi. Przez chwilę słyszałem jeszcze jego jęki i stukania, ale ustały, a przez okno zauważyłem, że bez koszuli i z potarganymi spodniami pobiegł w stronę miasta. - Już jest bezpiecznie. Wyjdź stamtąd - Ale, ale ja nie wrócę do domu. On jest nieobliczalny. Dzisiaj przegiął, kocham go, ale on mnie kiedyś zabiję. - I co Consuelo, mam Cię kryć dalej tak? Nie tak nie będzie, zawiozę Cię zaraz do koleżanki. - On tam właśnie pobiegł, muszę tu zostać, jedna noc Tiago proszę. – spojrzała na mnie błagalnie. - Śpisz w salonie na sofie, a jutro rano wyjeżdżasz z miasta. - Och dzięki Ci. – skoczyła mi na szyję, ale po chwili chyba przeraziła ją gorycz, jaka ode mnie biła i się odsunęła. Wyszło na to, że obydwoje prawie w ogóle nie spaliśmy, zacząłem jej opisywać moją sytuację, od czasów, kiedy byłem biedakiem i szczęśliwie żyłem z rodziną na wyspie do czasów, kiedy co prawda w żyje w luksusie, ale straciłem rodzinę, moje upojenie nie pozwoliło mi też wstrzymać wzmianki na temat domniemanego kochanka żony. Consuelo opowiadała mi z kolei o prawdziwym „Mattiasie”, od teraz mogłem go już kojarzyć, jako Matteo Gicena, byłego bramkarza m.in. Parmy czy Palermo. Zaczęło świtać, kiedy w zmęczeniu zasnąłem. Już cztery godziny później zostałem obudzony. Consuelo tak jak obiecała tak jak zrobiła i pośpiesznie opuściła dom, zostawiając mi śniadanie. Miła i do tego atrakcyjna kobieta, czego jakby nie zauważałem ostatnio zbyt często, na koniec jeszcze mnie ucałowała w policzek. Nie miałem nawet siły jej się odwzajemnić, nie miałem siły nawet jeść, wolałem jeszcze trochę pospać albo wypić kubeł wody. Zrobiłem to po wyjściu sąsiadki, która chyba już długo nią nie pozostanie. Dopiero wieczorem zmusiłem się do większego wysiłku i ruszyłem moje skacowane ciało na boisko treningowe. Zawodnicy zapieprzali tego dnia jakby poczuli, że szykuję jakieś duże zmiany przed następnym meczem w San Cristobal, gdzie mieliśmy zagrać z Ciego de Avilla. Takowych nie planowałem, ale to było miłe z ich strony. W całym tygodniu starałem się dosłuchiwać jakiś wieści napływających od mojego sąsiada, ale tak samo jak jego żona, także i on nie wrócił do domu, także moja okolica była wyjątkową oazą spokoju jak nigdy dotąd. Tak samo działo się w klubie, wciąż niby ciążyło na nas embargo transferowe, które i tak teraz nas nie przejmowało, ale cała ta chora sytuacja trwała już od trzech tygodni. Stary piernik mocno zakotwiczył się na swoim podwórku. W pełnym skwarze, który w końcu powrócił, piętnastego dnia lutego o godzinie piętnastej przyszło nam zagrać kolejny ligowy mecz. Rywal znowu nie był szczególnie wymagający, ale ta liga już pokazała swój pazur i zaskoczyła niejednego” eksperta”. Ja też lekko zaskoczyłem fanów i dziennikarzy. W ostatniej chwili do składu zamiast Osaya wskoczył Ordonez. Goście nie przyjechali tu dzisiaj jednak po pietruszkę, od początku grali ostro i ich trzej napastnicy robili kłopoty naszym obrońcom. Ale to my pierwsi zagroziliśmy bramce gości, w ósmej minucie po pięknej akcji i kolejnym w ostatnim czasie świetnym dośrodkowaniu Coro piłkę do bramki wpakował Howard, co prawda na raty, ale jednak. Goście się jednak nie poddali i co rusz wyprowadzali groźne ataki, w 41 minucie w końcu im się udało po wielu nieudanych próbach, choć Guerra miał piłkę na palcach, strzału Cervantesa już nie wyciągnął. Tak, więc do przerwy irytująca mnie przewaga gości. Zmianę dostali mający na koncie żółtą kartkę i zmęczony jak zwykle Resta oraz Ordonez. Druga połowa zaczęła się od porządnego gongu, 25 sekund po wznowieniu gry kolejną bramkę wpakował nam Biscet i sensacyjnie przegrywaliśmy. Zareagowałem nerwowo na te zachowanie i nerwowo machałem rękami i pokrzykiwałem na piłkarzy, bo czegoś dzisiaj im brakowało. W 62 minucie mógł być już nasz koniec, bo Biscet strzelił bramkę, na 1:3, ale jednak z minimalnego spalonego, który został wychwycony przez sędziego. Stwierdziłem, że pora na zmianę. Za niewidocznego dziś Quintero wszedł trzeci z Martinezów, Antonio. Jak się okazuję była to zmiana przełomowa. Już w 69 minucie tenże młody Antonio ładnie się zastawił w polu karnym, dał się sfaulować i sędzia wskazał na 11 metr, z którego pewnie do bramki przeciwnika strzelił Rey Angel Martinez i wyrównał stan meczu. Mieliśmy przewagę psychiczną i szybko ją wykorzystaliśmy, znów świetnie bity wolny przez Reya wykorzystał nasz kapitan Garcia. Ostatecznie wynik meczu ustalił w 79 minucie Howard, który potwierdził, że jak strzela jednego gola w meczu, to strzeli jeszcze jednego, ma już ich sześć na koncie. I tu należą się pochwały za mecz gościom, bo po tej bramce mieli jeszcze okazję, a dokładnie Bosque miał dwie, raz trafił w słupek, a za drugim razem strzelił ze spalonego. Dziwny mecz, pięknie się podnieśliśmy, ale widać, że sprawia nam problem granie przeciwko drużynom z trzema napastnikami. Złożyłem szczere gratulacje zespołowi za walkę i przejście z, 1:2 do 4:2, ale obrona mogła zagrać o wiele lepiej, jest to niewątpliwie nasza bolączka. Po meczu przez parę godzin liderowaliśmy tabeli! Jednak pod koniec dnia spadliśmy na czwarte miejsce, czyli to samo, co przed meczem wyjazdowym z Hologuin.... ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Nadal tracimy 2 punkty do lidera którym jest La Habana. W zespole na szczęście nie ma kontuzji więc koniec lutego będzie raczej spokojny, a w ostatnim meczu lutego zagramy z Guantanamo.... Wspomnienie meczu zremisowanego w Hologuin... I dramatycznego meczu w San Cristobal...
  8. jak dla mnie nic innego jak "Piece of cake" Loczka
  9. Choć moje odważne zachowanie będące pokłosiem błędu naszego sztabu i chorych przepisów zostało wprawdzie pochwalone i ta skromna w sumie kwota została zapłacona, to i tak dostałem ostrzeżenie o unikaniu takich starć na dłuższą metę i podejmowaniu rozsądnych decyzji. W ostatnim tygodniu stycznia wszyscy menedżerowie z rodzinami i ważni oficjele dostali zaproszenie do Narodowego Teatru w Hawannie na Cubadanza International, czyli na pokazy tańca nowoczesnego, oczywiście do lóż VIP. Z grzeczności nie wypadało odmówić, zwłaszcza, że transport otrzymałem od samego prezesa. - Pan nie jedzie z nikim, nie ma pan partnerki? – spytał lekceważąco prezes. - Proszę sobie nie żartować, oboje wiemy, że mam żonę w Hawannie. – odparłem. - Ależ nie denerwuj się, ja miałem trzy żony, każda kolejna głupsza, od tamtego czasu miałem wiele partnerek i nie narzekam, życie jest zbyt długie, żeby być tylko z jedną. - To zależy od punktu siedzenia. Ja mam swoje wartości, poza tym moja żona jest wspaniała. - Ale nie ma, choć jednej, o której nie myślałeś grzesznym okiem, choćby tu w Pinar? – spytał. - Biję już Pan w naturę faceta, wiadomo, że są kobiety, które mi się podobają, ale nie ma lepszej od mojej żony. - Nie jestem przekonany, widziałem ją, wygląda naprawdę żałośnie. - Jedźmy już i może o tym nie mówmy. – odrzekłem chłodno, a przysięgam, że byłem bliski żeby roztrzaskać mu twarz, ale po pierwsze jest starszym człowiekiem, pod drugie jest prezesem mojego klubu i od niego zależy mój los. Ale zachował się jak cham. W drodze nic a nic się do niego nie odzywałem, zresztą on był zajęty zabawianiem się ze swoją kolejną damką, choć to słowo jest trochę nad wyraz. Ich obleśne pieszczoty i pojękiwania starałem się zabić snem bądź pod drzemce słuchaną muzyką. Po południu dojechaliśmy do centrum Hawanny, Narodowy Teatr był mi już znany, bo niegdyś oglądałem tu występ mojego znajomego, jazzmana. Zanim jednak trafiliśmy do pięknego barokowego budynku Teatru, wstąpiliśmy do najbardziej znanego baru Hawanny El Floridita by napić się najlepszych drinków na Kubie. Prezes nie szczędził sobie i swojej partnerce mojito i w pewnym momencie zastanawiałem się czy wszystko ogarnia, ale wujek „twarda głowa” zarządził w końcu, że idziemy się odchamić. Sam pokaz nie był jakoś szczególnie ciekawy, ale bankiet po nim już tak. Góry jedzenia, ciekawe rozmowy z paroma menedżerami, w tym z moim następnym przeciwnikiem z Las Tunas, który zachwalał naszych napastników. On miał swoje powody do zmartwień, a ja swoje. Ja przez głupi błąd straciłem punkt, on przegrał u siebie z drużyną przesympatycznego trenera Villa Clary, Orestesa Peny. Korzystając z tego, że prezes totalnie już nad sobą nie panował, a ja nie chciałem być obrońcą honoru klubu, wymsknąłem się z teatru. Powoli się ściemniało, a ja mogłem zacząć poznawać prawdziwą Hawannę, która jest miastem kontrastu, nowa architektura i zabytki, stare samochody i nowoczesne sportowe auta, bieda i bogactwo, a gdzieś piętnaście kilometrów stąd moja żona i syn. Na jednej z ulic spotkałem młodych chłopaków, zaczepili mnie. - Nie chce Pan z nami pograć w nogę? Rozłożymy bramki i gramy. - Chętnie, ale nie nadaję się do gry dziś, wybaczcie… - No to posędziuje nam Pan… I wyszło na to, że zawód, który ostatnio sprawił mi przykrość, stał się moim chwilowym zadaniem. Sam chciałem grać, ale ubrany w drogi garnitur nie mogłem sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Sędziowanie nawet sprawiało mi przyjemność, gdyż nie robiłem prawie nic, bo chłopcy grali technicznie i czysto. - Gdzie kopiecie w piłkę? - Jak to gdzie, na ulicy.. - Pytam o klub… - W żadnym, w La Habanie grają tylko synowie bogatych rodziców, a w innych klubach nie ma szkółek piłkarskich. - Dobrze ja Was pożegnam na ten moment, muszę już lecieć, obowiązki wzywają. - Kim pan jest? - Nie ważne, muszę Was opuścić. – powiedziałem, gdyż zaczął dzwonić prezes. Po 15 minutach trafiłem znów pod teatr. Prezes wyglądał już na świeżego i jakby bardziej zdenerwowanego. Ochrzanił mnie za włóczenie się po mieście i ogólnie był znerwicowany, bo jego partnerka zabawiała się z innym. Urwał się piernik, myśli, że każda będzie jego na zawsze, frajer. Około drugiej w nocy kierowca dowiózł nas do Pinar. Musiałem się szybko zregenerować, bo następnego dnia miałem już ostatni trening przed sobotnim meczem w San Cristobal. W pierwszy dzień lutego mieliśmy już tylko jedną kontuzję w składzie, wciąż leczył się tylko Piedra, a do jako takiej dyspozycji wrócił Guerra, co wykorzystałem od razu wstawiając go do wyjściowej jedenastki na mecz z „tuńczykami”. Dwieście czterdzieści ośmiu kibiców, w których wliczała się Rada Kartelu chciała obejrzeć dziś, w pierwszym meczu domowym, pewne zwycięstwo. Pierwszą połowę wyjątkowo zaczęliśmy ze spokojem i po kwadransie z jedną minutą cieszyliśmy się z bramki Howarda, który po raz trzeci w rzędu otwierające podanie otrzymał od Quintero. Wcześniej znakomitą robotę wykonali Martinezowie w środku pola. W 28 minucie po świetnej kontrze gości, jeszcze lepszą paradą popisał się Guerra, pokazał, że mimo niedoleczonej kontuzji jest w formie. Ta akcja była dla nas ostrzeżeniem i przed zejściem do szatni udało się nam zazębić akcję, w której wyjątkowo strzelił Quintero i wcale nie podawał mu Howard, a młodziutki Cienfuegos. 2:0 do przerwy było solidną zaliczką. Co nie zmieniło faktu, że ten mecz nie był wygrany, a część moich zawodników była już podmęczona. Niepokojącym objawem jest niedyspozycyjność pełno czasowa Resty, który został zmieniony przez Cedeno, na prawe skrzydło zamiast Coro wskoczył Carranza. Niestety tak się jakoś zdarza zauważyłem, że najczęściej bramki tracimy dziesięć do dwudziestu minut po rozpoczęciu drugiej połowy, tak też było i tym razem, para stoperów zasnęła w 63 minucie i Sanchez strzelił bramkę kontaktową. To było jednak wszystko, na co stać było gości tego dnia, a my cztery minuty później ustaliliśmy wynik po kolejnej przytomnej piłce Cienfuegosa czwartą już bramkę w sezonie, a drugą tego dnia Howard. Wygraliśmy dziś zasłużenie, znów błysnął Howard, który wyrasta na gwiazdę naszego zespołu, ale nie istniałby gdyby nie talent Quintero do świetnych decydujących podań i to też trzeba zauważyć. Największym problemem jest z kolei brak kondycji u części zawodników, o ile w lutym jeszcze przeżyjemy na takiej wydolności, to już w marcu może być nie zabawnie…. Po meczu otrzymałem uroczyste gratulacje od Rasy Kartelu, a Diego nawet coś tam gadał, że może będę mógł się jednak spotkać z synem. Lepiej późno niż wcale…. -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Piedra zachorował na grypę i będzie gotowy na następny mecz, z tego wynika, że szpital zamykam Mecz ligowy pozwolił nam wskoczyć na czwarte miejsce, jesteśmy za dwoma niespodziankami: CD Sancti Spiritus i Cienfuegos, a także za La Habaną, które wyprzedza nas dzieki bilansowi, gdyż świrki wygrały aż 7:3 z Camaguey.
  10. Ostatni tydzień przygotowań przebiegł pod znakiem spokojnego treningu w San Cristobal. Pogoda dopisywała, zawodnicy ciężko trenowali i miałem szczerą nadzieję, że da to wymierny efekt w pierwszym starciu ligowym z drużyną z Hawanny. Nie udało mi się namówić Diego, aby pozwolił mi spotkać się z synem, toteż napisałem taki rozpaczliwy list do żony: Kochana Cristiano, Twoja ostatnia prośba z przyczyn niezależnych nie może zostać spełniona. Proszę Cię nie przychodź Ty ani nasz syn na jakiekolwiek spotkania ligowe, gdyż może to spowodować poważne konsekwencje. Najlepiej będzie, jeśli do maja będziemy się po prostu kontaktować listowo, wierzę, że za pięć miesięcy spotkamy się w Hawannie. Uwierz, że oni są zdolni do wszystkiego, zaczynam przeczuwać, że zabili wielu ludzi na mojej drodze. Pozdrawiam Tiago Mając na myśli zabitych chodziło mi o Miguela, wedle moich najnowszych źródeł ten jegomość nie znalazł się do dziś. Wedle groźby znalezionej w moim domu, nie mam się tym interesować i wpadłem na to, że pewnie już jest po drugiej stronie, ale mogę się mylić. Na trzy dni przed meczem gruchnęła informacja, iż ktoś planuje przejąć klub i do tego czasu konsorcjum zarządza embargo transferowe. Czyżby Włoch jednak zmienił zdanie, co go do tego skłoniło i ile będą trwały te gierki wewnątrz klubu. Na dzień przed meczem spotkaliśmy się wszyscy w sztabie na naradzie, dołączył do nas wyleczony Rey Angel Martinez i kapitan Alain Garcia. - Rey czujesz się już dobrze? – spytałem. - Fizjoterapeuta mówi, że mogę zagrać jutro 60 minut. Ja czuję, że muszę zagrać cały mecz. - To bardzo dobrze, ale w drugiej połówce dostaniesz zmianę. Szanujmy zawód lekarski, on wie, co mówi. - Niech tak będzie, ale w razie problemów.. - Problemów nie będzie, spokojna głowa (gdybym tylko wiedział, co się stanie dobę później). - Jak trener mówi, tak jest. - Alain Twoim zadaniem jest przekazanie notatek zawodnikom, dziś na treningu taktycznym każdy ma być obeznany ze swojego zadania. - Jasna sprawa, ale muszę już lecieć. Jeszcze coś? - Tak, nie biegaj dzisiaj nigdzie, ok? Jutro mecz. - Do widzenia. Następnie porozmawiałem trochę z asystentem na temat tego, co jeszcze zrobimy dziś i co zrobimy jutro. Nie wiem, czemu, ale brałem zbyt często jego słowa za pewnik i to mnie zgubiła tamtego dnia. Zapewnił mnie, że siedmiu rezerwowych może zagrać w meczu U-20, a potem pojechać na mecz ligowy, gdyż myślał, że mecz juniorów jest o 13, a nasz mecz był dopiero o 20. Następnego dnia był niezły zonk. - Przepisy na to nie pozwalają, proszę opuścić stadion i jechać na mecz ligowy. – sędzia techniczny starał się opanować mój napad agresji, gdy dowiedziałem się o godzinie piętnastej, że nie mogę wycofać moich rezerwowych z gry. - Ale to są nasi zawodnicy ze składu, musimy ich wziąć. - Trzeba było o tym myśleć wczoraj, gdy wysyłaliście pismo do Kubańskiego Związku Piłki Nożnej. Proszę opuścić stadion, gdyż opóźnia Pan rozpoczęcie meczu, jeszcze chwila i klub zapłaci karę. - Macie farta gnidy. – obrażony opuściłem stadion i choć wiedziałem, że czeka mnie za to kara, albo, chociaż upomnienie, byłem zadowolony z siebie. - Rene skrewiłeś sprawy, jedziemy do Hawanny w dziesięciu i leć znajdź mi bramkarza. – rzuciłem się agresywnie w jego stronę. - Aj, aj, zapomniałem o tym zapisie. Sorry. W autobusie czeka już jakiś osesek. - Oby ten osesek nie przepuszczał, co drugiego strzału. - Oby, musimy jechać, bo się spóźnimy. W drodze do Hawanny piekliłem się jak nigdy dotąd, na asystenta, że spieprzył sprawę, na kierowcę, że jedzie za wolno, na siebie, że zapomniałem sprawdzić asystenta, na Corralesa, który znał zasady ligowe lepiej ode mnie. Jednym słowem byłem kłębkiem nerwów. Trudno opisać miny naszych rywali, gdy przyjechaliśmy na mecz na minutę przed i wyszliśmy w tym mocno okrojonym składzie. W dziesięć minut po dwudziestej zaczął się mój debiut, który chciałem wygrać siak czy tak. Rywale zaczęli z większą wiarą i już w 9 minucie strzelił ten zawodnik, którego mocno się obawiałem, a mianowicie Yaudel Lahera, bardzo błyskotliwy i bramkostrzelny 21- letni napastnik kubański. Minęło dziesięć minut zanim się ocknęliśmy i wyprowadziliśmy prawdziwie zabójczą kontrę, którą po podaniu Quintero wykorzystał Howard. Nie da się jednak ukryć, że ambitni gospodarze czuli się dziś dobrze na boisku i tylko wątpliwy spalony uchronił nas przed uznaniem bramki z 28 minuty. W 43 minucie pięknej urody gola strzelił Wilfred Arroyo z rzutu wolnego, jednak gdyby bronił Guerra albo, chociaż Manolo, a nie zupełnie nieznany mi Vega, a pewnie tej bramki by nie było. Gol do szatni bolał, a nasze zmęczenie było coraz bardziej widoczne, ale umotywowałem chłopaków, że wciąż jest to tylko jedna bramka i że naprawdę stać nas na remis, przynajmniej. I tak udało się! W 62 minucie znów po podaniu Quintero strzelił sprytnym strzałem Howard. Do końca meczu na boisku panował już chaos i raz to gospodarze mogli wyjść na prowadzenie, a raz my. Ba, goście strzelili gola, ale tym razem na pewnym spalonym był Lahera. A więc remis na początek sezonu. Przed meczem, a w zasadzie wczoraj wyśmiałbym ten wynik, teraz biorę to z radością, bo pomimo zmęczenia (Coro został nawet ostro poturbowany i stłukł nogę na tydzień) zdobyliśmy ten punkt, który dziś nie jest ujmą. Po meczu w dość umiarkowanych humorach wróciliśmy do Pinar, nasza młodzieżowa drużyna jak się okazało zagrała słabo i przegrało z La Habaną 1:2, także już nigdy więcej nie udostępnię tych chłopaków do gry w młodzieżowym składzie. Mój wybryk kosztował klub 300 dolarów, ale chyba było warto, gdyż moje zachowanie docenili członkowie kartelu i odbiło się to echem, że w końcu Pinar ma "trenera z jajami". Gdy to usłyszałem z mojej twarzy przez dłuższy czas nie zniknął uśmiech... --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Do grona kontuzjowanych dołączył Jacinto Coro na szczęście na tydzień (stłuczona noga) Popisałem się głupotą w pierwszym meczu ligowym i dość mechanicznie kliknąłem dostępność mojej ławki w meczu U-20 i zapłaciłem za to męką w pierwszym ligowym spotkaniu. a sezon jest naprawdę krótki: PODSUMOWANIE STYCZNIA 2014 Tabela kubańska prezentuję się tak:To dopiero pierwsza kolejka, ale liga przeleci szybko i nie chcę, aby Villa Clara znów cieszyła się ze zwycięstwa. Inne ligi z racji tego, że zacząłem z datą styczniową jeszcze nawet nie ruszyły... za to ruszyło okienko transferowe, oto 5 największych transferów (stan na 27.01.2014): 1. Joao Miranda (Atletico --> Chelsea) 24,5 mln dolarów 2. Dani Parejo (Valencia --> Chelsea) 22 mln dolarów 3. Ryan Shawcross (Stoke --> LFC) 15,25 mln dolarów 4. Riccardo Montolivo (Milan --> PSG) 13,5 mln dolarów 5. Camillo Zuniga (Napoli --> PSG) 12,75 mln dolarów Ciekawe kto wyjdzie z tego zbrojenia się zwycięsko w LM?
  11. Jeszcze parę lat temu przyjazd amerykańskich zespołów na Kuby nie był tak częstym zjawiskiem jak się dzieję właśnie teraz, dzieję się tak, ponieważ kluby szukają miejsca by spokojnie przygotować się na początek amerykańskiego sezonu, który wypada dopiero na początek marca. Akurat nam udało się umówić sparing z dwoma zespołami z Florydy. Pierwszy z nich to zaledwie juniorzy drużyny z Orlando, a drugi zespół to położony jeszcze bliżej cypla Florydy Fort Lauderdale występujący w drugiej lidze amerykańskiej. Pierwszy dni stycznia mijały raczej spokojnie, ja powoli obserwowałem, co się dzieję na zagranicznych rynkach transferowych, gdyż sami nie mieliśmy ani pomysłu ani pieniędzy by skautować kolejnych zawodników. Toteż mój asystent mógł od czasu do czasu wybrać się do Hawanny, po jednym z takich właśnie wyjazdów dostałem krótki list od żony: Kochany! Przepraszam nie powinnam wysyłać Jose na mecz, ale wymsknęło mi się. Od paru dni siedzi smutny i obrażony na cały świat, musisz się z nim gdzieś spotkać, wierzę, że coś wymyślisz. Z góry dziękuję za wszystkie pieniądze, które już przekazałeś i przekażesz. Ucałowania. Cristiana W pierwszym meczu sezonu miałem wyjechać do Hawanny na mecz wyjazdowy i tam upatrywałem szansę do ponownego spotkania się z synem, dlatego na ten moment nie zaprzątałem sobie tym głowy. Niestety na cztery dni przed sparingiem na treningu wykruszył mi się kolejny zawodnik, tym razem Sergio Urrutia naciągnął sobie czworogłowy i do swojej dyspozycji miałem już tylko dwudziestkę zawodników. Amerykanie z Orlando przyjechali na Kubę, a dokładniej do San Cristobal, gdzie mieścił się nasz stadion, dzień przed sparingiem. Podjęliśmy decyzję, że też tam się pojawimy ósmego dnia stycznia by wczuć się w boisko. Nasz stadion był kameralny w stosunku do tego w Hawannie, gdyż mieliśmy tylko jedną trybunę mogącą pomieścić 4125 widzów, ale za to był ładniej położony, w okolicach parku miejskiego. Trenowaliśmy mocno naszą taktykę, aby ją szlifować przed kluczowymi już sprawdzianami przedsezonowymi. Następnego dnia wieczorem o 19.30 po raz kolejny dane było nam stanąć w meczu sparingowym. Z racji kontuzji Rey Angel Martineza, od pierwszych minut znów miał zagrać Osay Martinez, a zamiast słabego w poprzednim meczu Piedry wszedł Ordonez i to były jedyne zmiany w wyjściowej „11” w stosunku do meczu noworocznego. Nie zaczęliśmy dobrze i już w drugiej minucie Guerra po strzale głową Stewarta, obrońcy gości, musiał wyjmować piłkę z siatki. Na szczęście nie musiałem czekać długo na odpowiedź i już w 10 minucie Quintero potężnym strzałem z linii pola karnego pokonał golkipera gości, czym pokazał, że jest w formie. Co ciekawe asystę zaliczył Guerra, którego piłki nie przecięli obrońcy gości. Niestety właśnie Guerra nabawił się jakiejś kontuzji sześć minut później i obawiałem się, że może to być niebezpieczne, na bramkę wszedł młodziutki i nieokrzesany Manolo Costa. Rywale zresztą nie oszczędzali moich piłkarzy i w obawie przed kolejną kontuzją dałem zejść Osayowi w 29 minucie, bo był zdrowo potłuczony przez amerykańskich brutali. W tej samej minucie po kapitalnej wrzutce obrońcy Suareza, na listę strzelców dopisał się Howard. Do końca połowy dowieźliśmy to prowadzenie. Tym razem w przerwie nie wprowadziłem wielu zmian, gdyż moja ławka rezerwowych i tak była mocno uszczuplona. Swoją szansę dostał tylko Santos w zastępstwie za Reste, który niestety nie wytrzymuję pełnych 90 minut w równej formie. I to znów goście mogli lepiej zacząć drugą połowę, ale odrobina fuksu i świetne interwencje znakomicie dysponowanego dziś Suareza uratowały nas przed utratą gola. Ogólnie to zespół gości w drugiej połowie dominował, ale nie potrafił udokumentować swojej przewagi bramkami. Dlatego tego dnia na La Bombonera padł wynik korzystny dla nas. Ogółem jednak mecz pokazał, że nie jesteśmy tak dobrze fizycznie przygotowani jak choćby zespoły amerykańskie, co powinno nam dać dużo do zastanowienia. Kolejny świetny mecz naszych napastników, a Quintero został graczem meczu, co jest rzeczywistym przełożeniem tego jak pracuje ostatnio na boisku. Po meczu były dwie wiadomości, zła mówiła o tym ż Guerra naciągnął sobie mięśnie uda przy wykopie piłki i straciliśmy go na miesiąc, lepsza mówiła o tym, że Osay tylko się lekko zranił, ale nic poważniejszego mu się nie stało. Sparing z następnym rywalem miał nam ostatecznie pokazać czy stać nas na niespodziankę w lidze czy nie, wszak drużyną rywali nie były już półamatorskie czy juniorskie zespoły, ale zawodowy klub z zaplecza amerykańskiej Major Soccer League. Już nawet treningi z graczami pokroju Yaikel Pereza, jednego ze stranierich w drużynie gości, który był Kubańczykiem, dawały wiele moim młodym piłkarzom. Przez cały tydzień mogliśmy trenować z Amerykanami, którzy stanowili połowę składu i z resztą zagranicznych piłkarzy, z których najbardziej „egzotycznym” był słowacki bramkarz Kamil Contofalsky, z którego wskazówek korzystał Manolo Costa. To właśnie ten zawodnik mógł pochwalić się grą w przyzwoitych ligach europejskich, czyli w czeskiej, słowackiej, greckiej czy rosyjskiej. Bagaż doświadczeń, jaki dał nam trening z tą drużynę mógł tylko zniwelować fatalny sparing, dlatego ćwiczyłem mocno moją defensywę. Na trzy dni przed ostatnim meczem dostałem przyjemną informację, iż klub raczej nie zostanie przejęty prze Włocha i że łącznie sprzedaliśmy 105 karnetów na następny sezon, co uważam za wynik przyzwoity. Dzień przed meczem musiałem wrócić do Pinar z racji, iż był to ostatni dzień okienka transferowego i znów musiałem udzielić durnego wywiadu dla lokalnej gazety. Spotkałem się też z Diego by przedstawić mu mój problem i ogólnie sytuacje klubową. - No więc muszę się spotkać z synem? - Kto Ci tak powiedział? - Nikt, po prostu czuję, że muszę. - Nie ma nawet takiej możliwości, jesteś zbyt nieobliczalny. - Słyszałeś, z kim jutro gramy? – zmieniłem temat, ale zamierzałem go jeszcze pomęczyć później z pytaniem o syna. - Tak, całe San Cristobal i Pinar del Rio o tym mówi, gracie z tymi gwiazdorami z Ameryki. Jebani kapitaliści, nienawidzę ich i nie wiem, czym Ci ludzie się podniecają, wiedz, że gramy tylko z nimi by stwarzać pozory normalności, nasz gang ma otwartą wojnę z amerykańskim służbami. - Nie mieszajmy polityki do piłki. To po prostu dobry zespół. Zbytnio się denerwujesz Diego, chyba czas na melisę. – trochę zadrwiłem z niego. - Od kiedy jesteś taki śmieszny, dobre sparingi i palma odbija, co? W lidze nie będziesz miał łatwo. – główny akcent padł na słowo NIE. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale to jesteś jakiś napięty. Ja idę jeszcze do mojego domu, na razie. - Adios amigo. W okolicach mojego domu działy się dantejskie sceny, choć może to trochę przesadzone słowo. Właśnie byłem świadkiem kolejnej mocnej awantury między Włochem a jego żoną, nie wiem, o co się rozchodziło, bo tym razem kłócili się w środku domu, ale widziałem tam porozwalane meble i szkło na podłodze. Dziwna para, tylko szkoda kobitki, bo mogła sobie znaleźć lepszego mężczyznę. Ja przyjechałem jednak po pieniądze, kolejną transzę, którą przekaże żonie przy okazji wyjazdu do Hawanny, a że zadomowiliśmy się w San Cristobal postanowiłem tam zostać do okolic pierwszego dnia ligowego. Ostatniego dnia transferowego, co mnie szczególnie nie zdziwiło nie graliśmy ważnej roli i tej nocy mogłem już spokojnie jechać drogą powrotną do San Cristobal. Następnego dnia wieczorem stanęło przed nami najważniejsze wyzwanie w karierze większości zawodników, ale i mojej trenerskiej. Byłem bardzo ciekaw, jak zaprezentuje się moja obrona i czy uda nam się przedostać do bramki rywali. Z oczywistych powodów nie wystąpiło czterech zawodników, a na bramkę od pierwszej minuty wskoczył Manolo Costa. Pierwsza połowa byłaby świetna w naszym wykonaniu gdyby nie głupi błąd naszej defensywy, który w 38 minucie bez problemu wykorzystał Brazylijczyk Jenison. Tak poza tym to goście przeważali, ale poza bramką tylko raz świetnie interweniował Costa, a reszta ataków rywali kończyła się na dwudziestym, trzydziestym metrze. Na drugą połowę umotywowałem chłopaków i tych bardziej podmęczonych zostawiłem już na ławce, dodatkowo kazałem im nie otwierać się tak na rywali, tylko czekać na okazję do kontry, w sercu liczyłem, że chociaż jedną stuprocentową sytuację sobie wypracujemy. Od samego początku cisnęli nas goście, którzy chcieli nas po prostu skończyć, ale chłopaki nie załamali się, choć w 62 minucie byliśmy świadkami kolejnej kontuzji w pechowym ostatnio tygodniu, tym razem Piedra został brutalnie potraktowany, na co zareagowałem dość nerwowo pokrzykując do bocznego sędziego, by opamiętał głównego do stawiania kartek za nieczyste wejścia. Do końca meczu dotrwaliśmy tylko z jednym błędem! Mimo porażki naprawdę mogłem być zadowolony z gry drużyny w obronie, bo wystrzegali się wielu błędów, niestety klasowy zespół wykorzystuje swoje okazje i jedną bramkę straciliśmy, ale 0:1 nam ujmy nie przyniosło, wręcz przeciwnie nawet część działaczy przyjęła wynik z małym uśmiechem. Na całe szczęście Piedra został tylko solidnie poobijany i za dziewięć dni do Hawanny, na pierwsze ligowe starcie pojedziemy najprawdopodobniej bez trzech piłkarzy, bo do wyjazdu będzie już zdolny Rey Angel Martinez. Pojedziemy walczyć o trzy punkty! -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Na początek rozkład jazdy na końcówkę stycznia i luty: 25.01 La Habana (w) [Kubańska Liga Krajowa] - 1/18 Kolejka 1.02 Las Tunas (d) [KLK] - 2/18 Kolejka 8.02 Hologuin (w) [KLK] - 3/18 Kolejka 15.02 Ciego de Avilla (d) [KLK] - 4/18 Kolejka 22.02 Guantanamo (w) [KLK] - 5/18 Kolejka Następnie wiadomości ze szpitala (stan na 16.01): Rey Angel Martinez (naciągnięcie mieśni skośnych brzucha) - powrót do gry od 5 do 11 dni Maykel Sanchez (uszkodzenie łąkotki) - powrót do gry w ciągu 3,4 tygodni Sergio Urrutia (naciągnięcie mięśnia czworogłowego uda) - kontuzja na 2,3 tygodnie Diosvelis Guerra (naciągniecie mięśni uda) - kontuzja na 3 tygodnie I podsumowanie sparingów z amerykanami:
  12. Czas mijał coraz szybciej i szybciej, ja nawet nie zdążyłem zauważyć, że nadchodzi sylwester. Dzień po naszym wyjeździe przekazałem skautowi kolejne pieniądze do przekazania żonie, tym razem już z życzeniami na Nowy Rok. Następnie przedłużyłem kontrakty moich współpracowników na rok, tak na wszelki wypadek, żeby, chociaż ich zabezpieczyć, nie wiem ile te papiery będą warte, ale mam nadzieję, że sporo. W sylwestrowy poranek udałem się do klubu na trening biegowy. Zawodnicy jakby poczuli się do tego, by już sobie trochę odpuszczać przed wieczorną imprezą i musiałem ich sprowadzić do parteru, co ciekawe w zapowiedziach brylowali nieletni, ciekawe, co te pędraki wiedzą o imprezach pomyślałem. Przebiegliśmy na spokojnie około ośmiu kilometrów, bo dzień później czekał nas już sparing w Hawannie, nietypowo, bo wieczorem. Wiedziałem już, że będę miał obstawę w postaci Diego, gdyż od czasu feralnego telefonu zobligował się do towarzyszenia mi we wszystkich wyjazdach na wchód Kuby. Dlatego też poprosiłem Cristiane by nie wybierała się pod stadion, by nie prowokować kłopotów. Zwłaszcza, że ostatnio mam ich stanowczo za dużo. Na koniec treningu przybył do nas sam prezes. - Witajcie panowie! - Dzień Dobry! – przywitałem prezesa. - Dość ważną tradycją w naszym klubie jest nasze spotkanie sylwestrowe godzinę przed północą by wspólnie, choć przez krótki czas złożyć wspólny toast i złożyć życzenia na następny rok. Dla tych, co nie wiedzą to taka jakby mała gala przed sezonem, na której przedstawiamy całej radzie skład na nadchodzący sezon, jak ktoś zechce zostać to może to zrobić i w wąskim gronie się będziemy bawić, ale z umiarem, bo standardowo czeka Was pewnie sparing noworoczny, czyż nie? - Tak, jutro zbiórka przed siedzibą o czternastej, bez spóźnień i bez kaca. – wyraził się jasno Rene. Prezes jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął i burknął tylko do widzenia na wyjściu. Takie spotkania jak dzisiejsza, a zwłaszcza, gdy wypadają spontanicznie nie są dla mnie przyjemnością, ale z poczucia odpowiedzialności za drużynę musiałem się na nim pojawić. W końcu nastał wieczór i zgodnie z kubańskim zwyczajem w wielu domach zalano wszystkie naczynia wodą. W jakim celu? Po to, żeby po północy, kiedy już nadejdzie nowy rok, wylać ją przez okno, zapewniając staremu pomyślną drogę, jest to taka dość dziwna tradycja, którą wciąż kontynuują Kubańczycy. Także w siedzibie klubu znaleźć można było sporą ilość naczyń, choć na razie były napełnione szampanem. W pierwszej części „programu” przedstawiona została drużyna baseballistów, przy moich zawodnikach wyglądali na profesjonalistów i to prawda, w nadchodzącym sezonie szykują się na zwycięstwo nie tylko w lidze krajowej, ale i w karaibskiej lidze. Co ciekawe w lidze znajduję się też zespół z mojej wyspy. Po tych szumnych zapowiedziach baseballistów przyszła pora na naszą skromną drużynę. Najpierw prezes sporo na ściemniał o bogacie przepracowanym okresie przygotowawczym i okienku, które wciąż trwa. Potem głos zabrałem ja. - Chciałbym podziękować za dane mi zaufanie. – mówiłem z udawanym przekonaniem komfortu. Mamy przed sobą jeszcze trzy sparingi, które myślę pokażą, że tak jak baseballiści możemy powalczyć o Mistrza Kraju i dać z siebie wszystko w Mistrzostwach Klubowych Karaibów. – tutaj widziałem szydercze uśmiechy baseballistów patrzących w stronę naszych zawodników. W sali dało się usłyszeć ogólne rozbawienie tym, co mówiłem ja, a wcześniej prezes. Przede wszystkim chciałbym jednak skupić się jak najbardziej na szkoleniu zawodników, a w drugiej kolejności na trofeach, które z pewnością zdobędziemy. Na szczęście nastał koniec tej szopki i jakoś bezwładnie, bez mojej kontroli mikrofon został przekazany prezesowi, który wziął się do składania toastów. Życzył oczywiście szczęśliwego, nadchodzącego roku i wielu standardowych formuł wygłaszanych przy durnych uroczystościach. Trzeba przyznać, że jedno, co smakowało w tym całym wydarzeniu to szampan. Po oficjalnych uroczystościach jakoś nie wielu piłkarzom z mojego klubu chciało się zostać i w sumie został tylko Corrales z dziewczyną. Reszta zawodników, w tym młodzi wybyli już po prezentacji. Dojechałem do domu i akurat wybiła północ, bo właśnie wyleciała w powietrze pokaźna ilość fajerwerków, a z okien lała się woda, mogę powiedzieć za to, że u sąsiadów lała się nie tyle woda, co wóda. Pijackie wrzaski z tej imprezy nie dały mi zasnąć do trzeciej. Nie wiem, czemu, ale nigdy jakoś szczególnie nie obchodziłem Nowego Roku, dla mnie w życiu liczył się każdy kolejny dzień, a to całe świętowanie było dla mnie czymś zabawnym. Spałem do godziny dwunastej, gdy zbudziły mnie dzwony kościelne. Ogarnąłem się w miarę szybko, zjadłem obiad i przed wyjazdem do siedziby spotkałem sąsiadkę w dość skąpym stroju, ale i kiepskim nastroju, wyglądała jakby dopiero, co wróciła z imprezy. - Cześć sąsiadko, a co to dopiero z imprezy wracamy? – spytałem dość natarczywie. - Co to Pana obchodzi, niech Pan tak do mnie nie mówi, dla Pana jestem Pani Consuelo Garcia. – odezwała się chłodno. - Dobrze nie chciałem atakować. Dziwi mnie po prostu, że Pani wraca o tej porze z imprezy. - Dla Pana wiadomości, musiałam opuścić dom, bo mój mąż wypił za dużo ze znajomymi i wyszłam do swojej koleżanki na imprezę, nie chciałam wiedzieć, co zrobi w środku, bo teraz będę to musiała sprzątać. Żegnam. Dziwne to, na jej ramieniu zobaczyłem jeszcze siniec, chyba nie chodziła tylko o stan upojenia, ciekawe, co jej się stało. Nie zaprzątnęło mi to na długo głowy i z pośpiechem wyjechałem do siedziby i zdążyłem, co do minuty na godzinę czternastą. Pojawili się wszyscy zawodnicy, co bardzo mnie ucieszyło, choć nie wszyscy wyglądali na świeżych po imprezie, jaką sobie wczoraj urządzili. Poprosiłem na szczęście prezesa by załatwił nam autobus i mimo, że nie był on najnowszej generacji, ale otrzymaliśmy swój własny Giron, którym od Nowego Roku mieliśmy jeździć na nasze wyjazdy. W nim przynajmniej nie było ścisku i każdy zawodnik mógł się jeszcze zdrzemnąć przed meczem. Z pewnym opóźnieniem, bo dopiero o dziewiętnastej dojechaliśmy do Hawanny. Od razu przy wyjściu z autobusu zaskoczyło mnie jedno spotkanie. - Tato, Tato – krzyknął mój syn. - Synu, co tu robisz, kto Cię tu przyprowadził. - Mama powiedziała, że tu…- przymknąłem mu usta, właśnie z autokaru wyszedł Diego i od razu na mnie spojrzał. - To tylko jakiś chłopiec chce pieniędzy. - Nie dawaj pieniędzy, potem będzie za Tobą chodził i Cię okradnie, idziemy. Młody spojrzał na mnie zrezygnowany i zażenowany, że się do niego nie przyznałem, ale chyba zrozumiał, że nie powinien nic mówić i kiwnąłem mu tylko głową na pożegnanie. Zrobił obrażoną minę i nie chciałem na nią dalej patrzyć i oddaliśmy się od parkingu. Co, jak co, ale stadion w Hawannie robił wrażenie, na oko wyglądał na grubo ponad dziesięciotysięcznik i faktycznie byłem blisko oceny, bo może on pomieścić dwadzieścia tysięcy widzów, a podobno w centrum Hawanny jest jeszcze większy, co mnie dziwi, bo piłka nożna jest wciąż sportem drugo czy trzeciorzędnym. Patrząc na stadion szybko zapomniałem o sytuacji, w jakiej byłem postawiony przed synem. Przed meczem poprosiłem tylko chłopaków by zagrali swoje. Od mocnego uderzenia mogli zacząć gospodarze w 3 minucie, ale uratował nas Guerra. Nie chcieliśmy pozostać dłużni i po ładnej akcji trójki Piedra (dałem mu szanse zamiast Osaya Martineza, który nie prezentował się wcześniej dobrze, a dziś na starcie był lekko mówiąc nieświeży) - Howard – Quintero ofiarną obroną uratował rywali z kolei Mercado. Nikt nie chciał, żeby to był mecz bramkarzy i Valdes strzelił nam nawet na bramkę, na szczęście sędzia zauważył spalonego. Na pierwsze 30 mniut musiałem jednak stanowczo zareagować, bo wyglądało to kiepsko. Aż w końcu w 38 minucie po ćwiczonym na treningach rożnym i świetnym przyjęciu piłki przez Restę, który skupił na sobie trzech obrońców i wyłożył piłkę Howardowi, wyszliśmy na jednobramkowe prowadzenie. Trzy minuty później było już 2: 0, gdyż po kolejnym zamieszaniu po rożnym dość przypadkowo do piłki doskoczył Danny Cienfuegos i pokonał bramkarza strzałem przy słupku. Choć wynik mógł się podobać, to gra mniej i zaakcentowałem ten problem zawodnikom. Dodatkowo zmieniłem tych bardziej podmęczonych i wróciliśmy na drugą połowę z jeszcze większym entuzjazmem. Koncert naszej dobrej gry trwał, bo w 56 minucie świetną wrzutką, którą wykończył Coro popisał się Quintero. Żeby nie było jednak słodko, moi młodzi obrońcy nie potrafili w 75 minucie upilnować Zamory i pięknym strzałem z osiemnastego metra pokonał Guerre. Był to jednak koniec strzelania na dzisiaj. Dzisiejszy zawód? Początkowe, słabe trzydzieści minut jakby piłkarze je przespali i kiepska gra Piedry, któremu dałem szansę, a w końcówce zszedł i miałem z nim krótką rozmowę na temat formy, jaką zaprezentował, nie był zbytnio zadowolony z moich uwag, ale przyjął je ze zrozumieniem. To, co mi się podobało to gra napastników, Howard strzelił bramkę, a Quintero był jednym z lepszych zawodników na boisku. No i zagrały różne, które ostatnio ćwiczyliśmy częściej. Po tej dość przekonywującej wygranej mogę być coraz bardziej przekonany, że plamy w lidze nie będzie. Późnym wieczorem opuściliśmy Hawanne i wspólnie w autokarze powspominaliśmy sobie wydarzenia wczorajszego wieczora, było dużo śmiechu z powodu mojego wystąpienia, a potem zawodnicy śmiali się z jakiegoś innego wydarzenia. W ich życie prywatne jednak nie zamierzyłem wnikać, zwłaszcza, że spisali się tego dnia na medal… Niestety nie wszyscy byli szczęśliwi, jak się potem okazało na cztery tygodnie wypadł nasz doświadczony Rey Angel Martinez z powodu naciągnięcia mięśni i była to duża strata dla nas, gdyż oznaczała, że w pierwszym meczu ligowym się nie pojawi. Na dodatek Maykel Sanchez uszkodził sobie kolano i lekarz dał mu zwolnienie na półtorej miesiąca, na szczęście był to "tylko" rezerwowy snajper. Ja mogłem z kolei z niesmakiem wspominać spotkanie z synem..... ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- No i smutne info na koniec, czyli kontuzje, w tym jedna psująca koncept na początek sezonu: Rey Angel Martinez (naciągnięcie mieśni skośnych brzucha) - kontuzja na 4-5 tygodni Maykel Sanchez (uszkodzenie łąkotki) - 6,7 tygodni Czyli otwieramy szpital, tfu !
  13. Wypłynęliśmy na szerokie wody kubańskiej strefy przybrzeżnej. Część z zawodników nie podzielała mojej pasji do pływania po morzu i grali w karty pochowani w swoich kabinach. Faktycznie dwóch z nich (Guillermo i Saturnino) miało wykazaną chorobę morską i lepiej było, żeby nie siedzieli pod pokładem, bo tylko pogarszali swoją sytuację, o czym ich uświadomiłem. Ale nie mogę się dziwić, nie każdy Kubańczyk jest żeglarzem, nie każdy człowiek jest w stu procentach zdrowy. Tak, więc w mniejszych grupkach, ale razem spędzili popołudniowy czas zawodnicy. Ja w tym czasie mogłem w spokoju obmyślać plan na nadchodzące godziny w Nueva Geronie i analizować poprzedni mecz już na spokojnie. Wieczorem przybiliśmy do miasta i było to dla mnie sporym zaskoczeniem, bo zostałem przywitany przez spore grono znajomych, od tych, których pamiętałem ze szkolnych ław do niedawno poznanych na plantacji, gdzieś wodziłem wzrokiem w poszukiwaniu Miguela, ale albo tu go nie było, albo nie chciał tu być. - Ostatnio zniknął, zaszył się gdzieś, z wyspy raczej nie wypłynął, bo byśmy o tym wiedzieli. – rzekł Papa, jeden z radnych w Urzędzie Miasta. - No nic, może umówimy się na wspólne piwo za jakąś około godzinkę w barze. Ja muszę z piłkarzami pojechać do hotelu. I pojechaliśmy do oddalonego od centrum miasta o około trzy kilometr motelu tuż nad morzem. Rozciągał się stąd piękny widok na morze i jak na kubańskie warunki było tu naprawdę przyjemnie. Nie miałem jednak czasu delektować się tym miejscem i zostawiłem piłkarzy i asystenta. Przed dojazdem do baru, stwierdziłem, że pora bym odwiedził dom i sprawdził czy jeszcze coś z niego zostało. Z pozoru wszystko było na swoim miejscu, ale zaniepokoiło mnie otwarte okno, nie przypominam sobie żeby Cristiana zapomniała zamykać okien, zwłaszcza przy tak długim wyjeździe. Na domiar złego, gdy wychyliłem swoją głowę przez okno usłyszałem jakiś ruch w krzakach. To mógł być ptak, pospiesznie jednak przecząc swojemu własnemu mózgowi zamknąłem owe okno. Kiedy wróciłem w stronę wyjścia wszystko stało się dla mnie jasne i klarowne, na podłodze znalazłem sporą kartkę z wydrukowanym kolorową czcionką i wyboldowanym napisem: PRZESTAŃ WĘSZYĆ. A więc jednak ktoś tu był i to na krótko przede mną, jednak uciekł w nerwach, kiedy usłyszał moje wejście do domu. Czy chciał mnie tylko nastraszyć czy czegoś tu szukał? Wszak większość rzeczy, a już tym bardziej wartościowych wywieźliśmy ze sobą. Sprawa mnie zaniepokoiła i po wyjściu z budynku oglądałem się nerwowo we wszystkie strony, ale była aż niespokojna cisza, przyspieszonym krokiem podążyłem do baru. Dopiero tam uświadomiłem sobie, co tak naprawdę się stało i stwierdziłem, że to może mieć związek z Miguelem, ale skąd ktoś wiedział, że go szukałem, przecież to musiał być któryś z moich znajomych, których jako pierwszych zapytałem o niego. W barze nie było wszystkich znajomych, gdyż część z różnych powodów się rozpłynęła bądź zdążyła się ulotnić. - Co się dzieję Tiago, możemy Ci pomóc, jesteś blady, gdzie Ty byłeś, czekaliśmy na Ciebie. – spytała się Evangelina, moja szczera przyjaciółka, a w zasadzie eks z czasów, gdy byłem jeszcze nie poważnym młodzieńcem. - Byłem w domu, nie stało się nic złego. – zaakcentowałem to nawet trochę za mocno, ale żeby uniknąć kolejnych pytań, zmieniłem trochę temat. – Jestem blady, bo na dworze dziś chłodno muszę się czegoś napić. I po chwili otrzymałem Cristala w kuflu wprost od barmana. Trochę się rozluźniłem, powspominałem stare czasy i w lepszym nastroju na nogach wróciłem do motelu, kiedy położyłem się spać było grubo po drugiej w nocy. Kiedy wstałem było z kolei już grubo po śniadaniu, jako ostatni z nieogoloną twarzą i zmęczoną twarzą siadłem do niemal już pustego stołu. Jedzenie nie należało tutak do wybitnych i prawdę mówiąc z lekka obawiałem się nie tylko moich niestrawności, ale i piłkarzy. W okolicach 13.30 wyruszyliśmy na stadion o wdzięcznej nazwie El Rodeo, to tu mogłem szkolić młodzież i w zasłudze otrzymałem od władz klubu Isla de la Juventud, honorowy dyplom i koszulkę z moim nazwiskiem i numerem 14, moim ulubionym. Potem mogliśmy już przystąpić do meczu, sędzia zagwizdał po raz pierwszy o godzinie 15. Pierwsza połowa spotkania nie zachwyciła mnie zbytnio, zawodnicy jakby zmęczeni podróżą nie szaleli. Dopiero w 27 minucie błąd obrony gospodarzy, choć sam czułem się trochę gospodarzem, wykorzystał w polu karnym Resta, znakomity moment dla debiutanta. Bramka nas jednak nie ożywiła, a wierzyłem, że pójdziemy za ciosem i do przerwy była podobna sytuacja jak w poprzednim meczu. W głowie wmawiałem sobie, że to wciąż dopiero drugi sparing i nie mogę oczekiwać cudów. W ich oczekiwaniu na drugą połową puściłem troszkę świeższą trójkę graczy. Niestety wykrakałem, nie wiem, co to za zrządzenie losu, ale strzeliliśmy i straciliśmy gola w podobnym przebiegu, co w ostatnim sparingu, ospałość naszej obrony w 53 minucie wykorzystał Puga, ewidentnie zawalił wprowadzony w przerwie Cedeno. Po bramce zareagowałem zmianami, a zespół akcjami ofensywnymi, w jednej z nich obrońca gospodarzy faulował w polu karnym i sędzia wskazał, na „11”, którą chwilę później wykorzystał Howard. Niestety od tego momentu znów nasza gra siadła, co tym razem na nasze szczęście nie zdołali wykorzystać gospodarze. Wygrana, ale gra nie zachwycała. Ten mecz uświadomił mi, że tego typu podróże, co ta wczorajsza nie wpływają dobrze na zespół. Chyba, że będąc wczoraj poza ośrodkiem ominęła mnie jakaś przykra sytuacja, która sprawiła, że zawodnicy dziś nie byli w pełni formy, ale chyba jednak główną rolę zagrało dziś słońce, które było niemiłosiernie palące. Po meczu nie mieliśmy dużo czasu na zastanawianie się, bo trzeba było szybko opuścić wyspę, by przed totalnym zmrokiem dopłynąć do La Colomy i o w miarę normalnej porze dojechać do Pinar. Tym razem już znakomita większość zawodników poszła na pomeczową drzemkę do swoich kabin, ja z kolei zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę stało się z Miguelem i kto do cholery włamał się do mojego domu. Życie ma to do siebie, że zaskakuje nas wszędzie tam, gdzie tego nie oczekujemy…… ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
  14. Wigilię i Pierwszy Dzień Świąt obchodziliśmy zawsze hucznie na Isla de la Juventud, nawet mimo tego, że nie byliśmy szczególnie wierzący. Te święta są zawsze hucznie obchodzone na wyspie i nie da się nie być częścią tego wielkiego wydarzenia, a przynajmniej tak mi się wydawało do tych świąt. Swoją wigilię spędziłem pierwszy raz sam w całym moim życiu. Uraczyłem się rumem, zjadłem naprawdę dobrą Karitę, a pozostałą część wieczoru spędziłem na czytaniu o laleczkach wudu i innych omamach Haitańczyków w książce „Królestwo z tego świata” Alejo Carpentera. Nie żebym miał schizmę, ale sam czułem się trochę jak lalka wudu, po prostu obrzydliwie jak część jakiegoś gusła. Tego wieczora dużo też rozmyślałem o tym jak ten wieczór spędza moja żona, której posłałem już kolejne pieniądze i list z prośbą o zrozumienie mojej sytuacji. W pierwszy Dzień Świąt zostałem obudzony przez mojego asystenta, w imieniu prezesa i całego klubu złożył mi życzenia i wręczył skromny upominek, może nie aż tak, bo jednak zegarek, ale nie jakiś firmowy, tylko zwyczajny bez udziwnień, jak stwierdził żebym zawsze był na czas. Było mi głupio, bo ze swojej strony mogłem go tylko poczęstować jedzeniem, które przygotowałem na pierwszy dzień Świąt, do południa siedzieliśmy i gaworzyliśmy jak nigdy wcześniej. W końcu poznałem w nim naturę spokojnego człowieka z prowincji, który cieszy się każdym dniem. Była to bardzo miła rozmowa, na wyjściu podziękowałem za wspólne spędzenie czasu, a Rene przypomniał mi jeszcze o przybyciu dwóch zawodników następnego dnia. Popołudniu z kolei zostałem zaproszony do mojego sąsiada, który wciąż głowił się jak tu przejąć stery w klubie. Nie wiem czy to święta tak zmieniają ludzi, ale ten prawdopodobnie Włoch, bo w końcu wyczułem akcent, czego nie chciałem dowodzić, by nie wyjść na prowokatora, naprawdę pogodził się z żoną i zachowywał się jak na męża przystało. Przy winie zaczęliśmy się z nim kłócić o to, która drużyna wygra Ligę Hiszpańską, on był wielkim zwolennikiem Realu Madryt, ja z grzeczności musiałem stwierdzić, że to Barca gra najlepszy futbol, choć zawsze kibicowałem i będę kibicował Sevilli. W pewnym momencie trochę przesadziliśmy już z alkoholem i stwierdziłem, że pora wrócić do domu, ale była okazja wymienić jeszcze parę zdań z żoną pseudo prezesa. - Możesz to uznać za natarczywość, ale czy Twój mąż zawsze się tak zachowuje? – W pewnym upojeniu starałem się nie atakować zbyt ostrymi słowami. - W gruncie rzeczy to dobry człowiek, jest nerwowy i to go czasem gubi, ale ja go kocham. – stwierdziła Consuelo. - A jak on się naprawdę nazywa? - Tego Ci nie powiem, mnie też obowiązuje pewna tajemnica, niech on będzie Matiasem, byłym piłkarzem Parmy. - Parma? Czyli jednak Włochy, tak jak sądziłem. - Wiedz, że on naprawdę chcę przejąć klub i zrobić z niego najlepszy zespół na Karaibach i przy tym podnieść poziom kubańskiej piłki, bo tak jak zakochał się we mnie, tak kocha tą wyspę. - Nie dziwi mnie to specjalnie. – uśmiechnąłem się. - Późno już. – odezwała się lekko speszona. - Fakt, miałem już wyjść. Jutro mamy pierwszy trening w pełnym składzie. Toteż żegnam Panią. - Do widzenia. Lekko już zmroczony wróciłem do domu, na zegarku wybiła godzina jedenasta, odświeżyłem się trochę, napisałem esemesa do skauta i zasnąłem… Rano zbudziłem się lewą nogą, a że jakoś nie byłem pewny czy na pewno jestem już w pełni trzeźwy, byłem zmuszony pojechać rzadko kursującą komunikacją w okolice stadionu baseballowego, stamtąd już paręset kroków i w końcu ujrzałem dwóch zawodników, jeden przyszedł do nas jak już wspomniałem z młodzieżówki La Habany, drugi środkowy pomocnik Osay Martinez przybyło nas z drugoligowego Industriales, z którym nomen omen spotkamy się w Nowy Rok na boisku w Hawannie. - Witam Panowie, jak tam podróż z Hawanny? - A dobrze proszę trenera, jakoś przeżyliśmy, choć nocna jazda nigdy nie jest bezpieczna na Kubie. – z lekkim zacięciem językowym mówił Pietro, co bardzo mi przypominało akcent „Kolumbijczyka”. - Ja tam nie wiem, czuję się wymęczony, ale w końcu poznałem klub, poznaję chłopaków, naprawdę ciekawie się to zapowiada. – mówił z niebywałą szczerością Martinez. - To dobrze się składa dziś pogramy sobie piłką, a potem krótki wykład taktyczny na temat drużyny z mojego miasta rodzinnego, jutro popłyniemy sobie z rana na Isla de la Juventud. Nowi zawodnicy znakomicie wkomponowali się w resztę drużyny dość szybko łapiąc kontakt ze swoimi odpowiednikami na pozycjach, a ja mogłem być w pełni usatysfakcjonowany, że kręgosłup drużyny oparty o ośmiu zawodników z kontraktami został utworzony. Na treningu taktycznym zwracałem uwagę na plusy i minusy przeciwnika, którego przecież tak dobrze znałem, a na koniec przypomniałem o planie naszego wyjazdu. Następnego dnia wyruszyliśmy dość nadzwyczajnie, bo planowo, naszym trakiem w stronę La Colomy, gdzie miał już na nas czekać statek. Nie śpieszyliśmy się przesadnie, bo mieliśmy dzień czasu, żeby trafić na wyspę. Ja w planach miałem sprawdzić, co się dzieję z moim domem i spotkać się z paroma znajomymi, chociaż na chwilę, toteż zadzwoniłem do Urzędu Miasta, że jutro się pojawię, a pracowało tam paru moich znajomych. Zawodnicy w tym czasie dobrze się bawili, zagadując lokalne dziewczyny i grając w piłkę z dziećmi na ulicy w drodze do przystani. W okolicach południa zawinęliśmy z portu, a jak przystało na mentora grupy przejąłem stery i krzyknąłem do zawodników. - Ahoj kamraci, płyńmy ku przygodzie. - A la orden senor. A la orden………… -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- KADRA PINAR DEL RIO NA SEZON 2014 aktualna na 26.12.13 r. (możliwe minimalne zmiany) Bramkarze Diosvelis Guerra (l.24, CUB, wart 525 $) Manolo Costa (l. 17, CUB, wart 0 $) Nie mam raczej innego wyboru jak postawić na Guerrę i w niektórych mniej ważnych meczach dawać szansę Manolo. Obrońcy Jorge Luis Corrales (l. 22, CUB, wart 625$) Octavio Suarez (l.17, CUB, wart 0$) Arnaldo Santos (l.17, CUB, wart 0$) Oriol Cedeno (l.17, CUB, wart 0$) Saturnino Falcon (l.17, CUB, wart 0$) Pietro Resta (l. 21, ITA, wart 500$) ç przybył za 100 dolarów za La Habana U-20 Alain Garcia (l.32, CUB, wart 320$) Na środku Resta na razie nie wiem z kim, ale w pierwszym sparingu wybił się Suarez i to on powinien się tam „zadomowić”. Na lewej flance będzie grał doświadczony Alain Garcia, którego w każdej chwili może zastąpić Corrales, który z kolei siłą rzeczy musi grać na swojej nienaturalnej pozycji, czyli na prawej flance. Pomocnicy Gulliermo Piedra (l.17, CUB, wart 0$) Ruben More (l.17, CUB, wart 0$) Jacinto Coro (l.17, CUB, wart 0$) Osay Martinez (l.22, CUB, wart 450$) ß przybył za 120 dolarów z Industriales Sergio Urrutia (l.17, CUB, wart 0$) Rolando Cienfuegos (l.17, CUB, wart 0$) Danny Cienfuegos (l.17, CUB, wart 775$) Alejandro Carranza (l.17, CUB, wart 0$) Lorenzo Ordonez (l.17, CUB, wart 775$) Rey Angel Martinez (l.32, CUB, wart 80$) Na lewej pomocy zdrowa rywalizacja braci bliźniaków, którą wygrywa jedyny z wychowanków z podpisanym kontraktem, czyli Danny. Na środku będą grali gracze z popularnym nazwiskiem Martinez (Osay i Rey Angel), ale tego drugiego będzie zmieniał chociażby Ordonez czy Piedra. Na prawej flance widzę lidera w Jacinto Coro, aczkolwiek kto wie…. Napastnicy Maykel Sanchez (l.17, CUB, wart 0$) Antonio Martinez (l.17, CUB, wart 0$) Sebastian Quintero (l.17, CUB, wart 825$) Howard (l.22, CUB, wart 825$) Howard wydaję się naturalnym liderem, ale w pierwszym meczu się nie popisał i wyręczył go pomocnik, a w drugiej połowie lepiej w jego miejscu grał Martinez, sprawa drugiego napastnika jest więc wciąż otwarta. PODSUMOWANIE Trudno mi ocenić co możemy zwojować z takim składem, wszystko zależy od rywali, ale jak dla mnie kompletnie nie mam ławki, już nie wspominając o tym że boki pomocy są jaką kpiną, także liczę na solidną obronę, wtedy może będę nawet w stanie powalczyć o mistrzostwo. Na razie czekają mnie jeszcze cztery sparingi.....
  15. Przez ostatnie półtorej tygodnia mogliśmy w końcu spokojnie poćwiczyć w jednej grupie. Nie czułem znacznego progresu z naszej strony, tą miał zweryfikować dopiero pierwszy sparing. Niestety z braku jakichkolwiek kreatywnych zawodników będziemy zmuszeni grać klasycznym 4-4-2, choć osobiście preferuję 4-1-3-2. Sporo czasu rozmyślałem czy Cristiana domyśliła się, dokąd jadę na pierwszy sparing. Nawet, jeśli to miałem być pilnowany, więc byłem pogodzony z tym, że co najwyżej ją zobaczę. W końcu nadszedł feralny dzień sparingu, który od samego rana nam się komplikował. Już z rana dostałem telefon od asystenta, że jedzie z nami człowiek związany z mafią, który planuje wykupienie klubu. Czy chodziło o mojego sąsiada czy o kolejnego świra? Asystent dodał, że ten sparing może być ważny dla mojego być albo nie być w klubie! Cóż za głupota, wywalać trenera po pierwszym sparingu? Głupota. Dziś miał się do nas dołączyć również Diego. W drodze pod siedzibę klubu przypomniałem sobie, że zapomniałem notatek. W rezultacie przybyłem spóźniony dziesięć minut. - Jesteś Tiago, już mieliśmy do Ciebie dzwonić. – przywitał się zaniepokojony asystent. - Przepraszam musiałem pojechać po notatki. - Muszę Ci jeszcze kogoś przedstawić. Oto Elias Andino, nasz nowy skaut, który poobserwuje sobie wstępnie nasz mecz, a potem pojeździ trochę po Kubie. Pochodzi z Hawanny. - Witam Pana, my sobie jeszcze pogadamy potem. – uścisnąłem mu dłoń i mrugnąłem przyjaźnie. - Wsiądźmy już do naszego traka. Patrząc na ten pojazd trudno mi było uwierzyć, że zmieścili się tu wszyscy oprócz mnie, ja usiadłem na przedzie ciężarówki obok kierowcy. Za nami prywatnymi samochodami pojechali Diego i ten cały wielce zainteresowany „Kolumbijczyk”. Po czterech godziny drogi przez pola, parę urokliwych miasteczek i obwodnice Hawanny dojechaliśmy na miejsce. Cały czas myślałem o żonie, czy ona w ogóle wiedziałaby jak trafić na stadion w tym mieście, wątpię. - Dobra Panowie, wysiadamy i pora na rozgrzewkę. – powiedziałem zawodnikom. Sam podążyłem zaś do Kolumbijczyka, który jak się okazało przyjechał za swoją żoną, której nie szanował. - Dzień dobry, Tiago. Jak już pewnie wiesz przymierzam się do kupna klubu i chcę zobaczyć jak się spisuję pod Twoją wodzą, oczywiście mam na uwadze, że to pierwszy sparing, co nie zmienia faktu, że jeśli zaliczycie dziś klapę to nie możesz liczyć u mnie na taryfę ulgową. A no i przedstawiam Ci moją żonę, Consuelo. - Dzień dobry. – podaliśmy sobie dłonie. Oczywiście postaramy się dzisiaj o jak najlepszy wynik, ale musi mieć Pan na uwadze, że gram tak naprawdę młodzieżą, więc łatwo nie będzie. - Niech Pan nie szuka wymówek przeciwnicy to cieniasy. Widzimy się w takim razie po meczu. A to bufon. Nie zamierzałem się jednak nim przejmować. Od Diego dowiedziałem się, że nie widział mojej żony ani na ulicach Matanzas ani jego ludzie nie zaobserwowaliby opuszczała swój dom w Hawannie. A więc przełknąłem gorzką pigułkę. Zawiodłem ją i pewnie układa sobie życie na nowo… Ta smutne myśli mogło odgonić jedynie powodzenie w meczu z drugoligowym rywalem z nadmorskiego miasta Matanzas. Jest to dość bogate miasto jak na warunki kubańskie i mają solidną bazę treningową, dziwię się, czemu nie są w kubańskiej ekstraklasie. O tym miałem się przekonać albo nie na boisku. Mecz zaczął się punktualnie o piętnastej. W wyjściowej „11” było u mnie aż sześciu zawodników z kontraktami, ale reszta na boisku i na ławce byli to młodzi zawodnicy bez kontraktu… Pierwsza połowa była długimi momentami nudna niczym opery mydlane. Dopiero w dwudziestej trzeciej minucie swoją pierwszą okazję wykazania się miał nasz nowy nabytek 22-letni Howard, ale spudłował z osiemnastu metrów. Kolejną po pięknym podaniu Cienfuegosa, który był wspomnianym jedynym juniorem z kontraktem, zmarnował w czterdziestej minucie. Na szczęście wyręczył go dwie minuty później nasz młody pomocnik Guillermo Piedra po pięknej zespołowej akcji. Do przerwy skromnie, ale prowadziliśmy 1:0. - Tiago, przyszła Twoja żona. – zawołał do mnie asystent po gwizdku sędziego. Rzeczywiście za bramą boiska, stała kobieta, którą ciężko mi było poznać. Tak się złożyło, że akurat Diego toczył właśnie wywód z „Kolumbijczykiem”. Skorzystałem, więc z tego i podbiegłem do bramy. - Witaj. – odrzekła chłodno Cristiana. - Cześć. - Dobrze się bawisz? – spytała. - Dobra powiem Ci szybko, zanim ten zbir (wskazałem palcem na Diego) do mnie podejdzie. Jestem uwięziony, mam poprowadzić zespół do zwycięstwa ligowego w przeciwnym razie zabiją mnie albo wyślą na wieczne roboty do Kolumbii, więc nie mów mi, że się dobrze bawię (gdzieś przez myśl przechodził mi mój dom w Pinar del Rio). - Jaką mam pewność, że mnie nie oszukujesz? - Taką, że Cię nie okłamałem i chciałem się spotkać. Słuchaj, wiem, że jest Wam ciężko, musicie jeszcze trochę przetrwać. Zatrudniliśmy dziś skauta, który będzie Wam przekazywał z mojej strony wszystko, czego będziecie potrzebowali, a teraz trzymaj 300 peso i idź stąd, bo jak nas zauważą, to może być z nami źle. - Dobrze. Mam nadzieję, że to, co mówisz to prawda. W przeciwnym razie już nigdy się nie zobaczymy. – pocałowała mnie, zapłakała i szybko podążyła w stronę stacji kolejowej. Kiedy ta męka się skończy? Biedna kobieta, straciła już nawet zaufanie do swojego męża, mniejsza o to czy słusznie czy nie, ważne, przez kogo. Takie spotkania jak dziś jednak wciąż mnie motywowały do dalszej pracy. Aby nie dać plamy musiałem dziś wygrać, więc czym prędzej pobiegłem do szatni, zawodnicy byli już gotowi do wyjścia na drugą połowę. Zrobiłem tylko pewną roszadę i upewniłem się, że każdy zna swoje zadanie. Tych młodych chłopaków nie trzeba było specjalnie motywować. Niestety rywale wyszli podwójnie zmotywowani na drugą połowę i już w 52 minucie doprowadzili do remisu, a dokładnie Socorro, po pięknie bitym wolnym z dwudziestki. Do końca meczu próbowaliśmy się otrząsnąć, ale obydwa zespoły dysponowały dość szczelną obroną tego dnia i mecz zakończył się smutnym remisem 1:1. - Oj Panowie, koncentracja szwankuję, nie można dopuszczać do takiej sytuacji, żeby przeciwnik miał wolnego przed polem karnym. Mówiłem Wam o tym. – Trochę zdenerwowany rzuciłem w stronę graczy. Reszta funkcjonowała dobrze, teraz się przebierajcie, jedziemy do domu, żeby wrócić na wieczór do domu. Przypominam, że przed świętami jeszcze raz spotykamy się na siłowni. Wyszedłem z szatni i od razu złapał mnie „Kolumbijczyk”. Niestety miałem z nim gadane. Stwierdził, że remis jest żałosnym wynikiem, ale że mnie nie przekreśla, gdyż widział pozytywne aspekty naszej gry i z nadzieją patrzy na rozwój klubu i przyjazd w drugi dzień świąt dwóch nowych zawodników na otwarcie okna. Zapewnił mnie też, że nie wie, kiedy i czy w ogóle przejmie klub, bo ma też inne interesy na Kubie. Późnym wieczorem wróciliśmy do Pinar del Rio. To był długi dzień, przed odjazdem z siedziby zdążyłem jeszcze zaczepić naszego skauta. - Elias, mam dla Ciebie dodatkowe zadanie, połączysz pracę z przysługą, za którą Ci zapłacę. - O co chodzi? – dość niepewnie spytał. - Moja żona mieszka w Hawannie, będziesz jej przekazywał pieniądze, część będziesz mógł sobie potrącić, tylko dil jest specyficzny. - Tak a na czym on polega? - Musisz udawać, że jesteś dostawcą, powiedzmy jedzenia z restauracji. Wiedz, że moja żona jest obserwowana, nie możesz, więc przychodzić do niej prywatnie, od tak. - Załóżmy, że się zgodzę, ale skąd ja wezmę cały ekwipunek? - To Ci zapewnię nie martw się. W drugi dzień Świąt spotkajmy się przed siedzibą klubu o ósmej rano, wszystko Ci przekaże. - Ok. Do widzenia. - Jeszcze raz, dzięki, że się zgodziłeś. – uścisnąłem mu dłoń. Wszystko zaczynało się składać w pozytywną układankę, teraz „wystarczyło” zaledwie zrobić z tych nieokrzesanych nastolatków zdobywców, zabójców i mężczyzn….. -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Pierwszy sparing za mną, osobiście jestem nawet w miarę zadowolony, gra rzeczywiście się już kleiła, ale zabrakło chłodnej głowy, choć muszę mieć na uwadze, że przeciwnik nie był wygórowany i powinniśmy to wygrać
×
×
  • Dodaj nową pozycję...