Skocz do zawartości

4:40, słońce wstaje


Makk

Rekomendowane odpowiedzi

Wtorkowe przedpołudnie mignęło mi, nawet nie przeleciało. Wstałem rano, zjadłem. Chwila przerwy i ruszałem ze specjalistą ciągnąco-ssącym do sprzątania domu. Żadnych zwierząt futerkowych tymczasem nie mamy, więc aż tak dużo czasu na te czynności nie poświęciłem. Odkurzanie mogę jeszcze przeboleć, nie cierpię za to zmywania. Całe szczęście mamy taką maszynkę, co robi to za nas. Cud techniki.

Po 13 wsiadłem w bryczkę i pojechałem po córkę do szkoły. Ta dosyć szybko się pozbierała i mogliśmy ruszać dalej. Niestety jeszcze nie do domu. Żona zostawiła mi małą karteczkę z zapisanymi zakupami. Chciała jakąś blachę do pieczenia babeczek i silikonowe wiaderko, które te rzeczy mieli dziś dostarczyć do Biedry.

Zajechaliśmy na parking i zaczęliśmy się gramolić na zewnątrz.

— Tatuś, kupisz mi sok? Strasznie mi się chce pić. — mała podała mi rękę i ruszyliśmy w stronę wejścia.

— Pomyślę. W szkole swoje wypiłaś?

— Tak. Za mało mi mama dała. — zaczęła narzekać na swój prowiant przygotowany rano. Po części jej się nie dziwiłem, dziś było jakoś tak duszno. Wg prognozy nie miało padać, ale ja byłem innego zdania.

— Kupię, kupię. Przecież nie pozwolę, żebyś się przekręciła z pragnienia. Najpierw pójdziemy po soczek, a później po te badziewia dla matki. — myślę, iż tymi słowami zażegnałem mocnego kryzysu z pragnieniem.

Drzwi sklepowe się otworzyły i mała wyrwał do przodu biegiem. Skręciła raz, drugi i wpadła w alejkę z pitnymi płynami. Zanim dotarłem na miejsce, ona już wracała z butelką soku w ręku. Zziajana wpadła centralnie na mnie i wysapała:

— Już mam, możemy iść dalej po blachę.

Pokiwałem głową i zaczęliśmy iść w stronę koszy, które były wystawione na środku sklepu. W tym momencie poczułem wibracje telefonu w kieszeni. Pewnie Magda dzwoni- pomyślałem i zacząłem wyciągać fona. Na ekranie wyskoczył napis zapowiadający: ”Grzesiek-Koza”.

— Czołem. Co tam? — rzuciłem na powitanie.

— No siema. Nie przeszkadzam? — jakiś taki zasapany brzmiał mój znajomek.

— Nie, jestem z Wiki w Biedrze. — rzuciłem. — Możemy gadać.

— Mam sprawę do ciebie.

— To mów, słucham cię.

— Ok., to może zróbmy tak: teraz nie będę ci zwracał gitary, może podjadę później? — wyraźnie się chłopak przejął moimi sprawunkami.

Podrapałem się po brodzie karteczką trzymaną w lewym ręku.

— Nie ma problemu. Za jakieś półgodziny góra będziemy w domu. Wpadaj, kiedy chcesz.

— Luz. Widzimy się trochę później. Nie wiem dokładnie, o której uda mi się dobić do was, ale koło 17 będę na pewno. — głos wyraźnie podekscytowany Grześka zabrzmiał. Może miał jakąś ciekawą rzecz lub informację w pracy, to i mu się udzieliło przy rozmowie ze mną.

— Jasne. Na razie. — rozłączyłem się, schowałem smatfona do kieszeni.

 

Podeszliśmy do kosza. Foremki, które znajdowały się na mojej liście były w zadowalającej ilości. Zapytałem córkę, jaki kolor blach bierzemy. Dziewczynka włączyła się od razu i bez namysłu rzekła:

— Fioletowe!

Ten entuzjastyczny kolor został w moim ręku. Następne na liście były bibułki muffinkowe.

Zabraliśmy pod pachę wszystkie cztery rzeczy i poszliśmy do kasy. Przed nami znajdowały się tylko dwie osoby z małą ilością produktów. Całe szczęście.

Odnośnik do komentarza

Masakrycznie tajemniczo... Niby stabilne zycie w malej miescinie a z drugiej marzenia o wyjezdzie z zona w jakims egzotycznym kierunku ;) jestem mega ciekaw rozwiazania. Dawno nie czytalem tak wkrecajacego sie opowiadania ;)

 

Wysłane z mojego LG-D331 przy użyciu Tapatalka

Odnośnik do komentarza

Po zakupach śmignęliśmy raz-dwa do domu. W kuchni zostawiliśmy prezenciki dla żony. Córka zasiadła przy stole i skrobała coś ze szkoły. Jakiś szlaczek, czy coś. Ja już zdążyłem wytłumaczyć jej zawiłości lekcyjne.

Nalałem sobie sok, podszedłem do blatu, to była godzina dobra na szamanie czegoś.

— Te, Wiki, chcesz coś jeść?

Mała odwróciła się na krześle w moją stronę z kredką w ręku:

— Zrób spaghetti. To z torebki. Jest kiełbaska?

— Jest. — odparłem.

— To z nią, i wsadź później topionego. Tak jak ostatnio. — profesjonalna pomoc kuchenna zawsze w cenie, sobie pomyślałem o podpowiedzi Wiktorii.

Wrzuciłem wodę w garnku na kuchnię- niech się gotuje, później sól i makaron.

Usiadłem naprzeciwko córki i wziąłem do ręki gazetę. Ostatni numer CD-Action nie przynosił nic ciekawego, przynajmniej dla mnie. I o gry chodzi, jak i o treść. Ta niestety dramatycznie spadła. Kiedyś ludzie pisali tu lepiej. Zdaję sobie sprawę, iż ekipa się zmieniła, ale treść też. Na gorsze.

Przeleciałem po stronach. Znalazłem może ze trzy interesujące materiały. Zabrałem się za czytanie pierwszego artykułu.

Na dłużej jednak niedane mi było zatopić się w lekturze, krótka chwila ciszy w wykonaniu Wiktorii była wystarczająca dla niej:

— Tato…

— Y? — nie odrywając się od literek, zapytałem, o co biega.

— Makaron.

— Co z nim?

— Chyba już. — wprawne ucho młodego kucharza wychwyciło początkowe bulgotanie wody.

Odłożyłem gazetę i podszedłem do gara. Woda powoli się gotowała. Sięgnąłem do blatu po pojemniczek porcelanowy z solą i wrzuciłem tego specyfiku półtorej łyżeczki. Tym samym narzędziem zamieszałem w prawo trzy razy i w lewo trzy razy. Natenczas wpadła mała i rzuciła pędem:

— Wrzuciłeś już makaron?

— Nie jeszcze, nawet go nie wyjąłem. Innych rzeczy też. ­— odłożyłem sprzęt kuchenny, patrząc na Wiki.

Nie zdążyłem nawet mrugnąć, a ona w połowie już zniknęła w szafce, gdzie po sekundzie odnalazła nitki do gotowania. Położyła na blacie, szybko doskoczyła do lodówki i wyszperała kiełbasę do smażenia.

— Wrzucam makaron i zaraz kroimy kiełbę. Pomożesz mi? — położyłem dwie deski do krojenia obok siebie.

Ona podsunęła sobie krzesło, wdrapała się i wzięła w rękę mały nożyk, który jej przygotowałem.

Wykonaliśmy tę czynność, kiedy usłyszałem przez uchylone okno zamykaną furtkę. Wyjrzałem i mym oczom ukazał się nasz gość z przedwczoraj. Wytarłem ręce, rzuciłem szmatkę na blat. Małej kazałem zejść z krzesła i zabroniłem czegokolwiek dotykać. Sam udałem się w stronę wiatrołapu celem otworzenia drzwi.

Grzesiek nawet nie zdążył zbliżyć palca do dzwonka, gdy ja mu otworzyłem. Od razu wyciągnąłem prawą dłoń na powitanie i dodałem.

— Siema. Właź. Szybko żeś się uwinął.

Kolega podał mi rękę i wszedł do środka. Zdjął buty, a ja zamknąłem drzwi.

— Cześć, cześć. Nie za wcześnie przyjechałem? — lekka wątpliwość pojawiła się w jego głosie.

— Nie, spoko. Właśnie z Wiktorią robimy żarcie. Dziś spaghetti. Zjesz z nami? — zaprosiłem gości do kuchni, gdzie sam wszedłem najpierw wrzucić patelnię na gaz. Czas naglił, trzeba było już zacząć podsmażać mięso.

Grzesiek stanął w drugim koncie kuchni, przywitał się „piątką” z córką. Odwrócił się do mnie i:

— A powiem ci, że skorzystam. Od samego rana piłem tylko kawę. W sumie jestem głodny i chętnie się przyłączę. Pomóc coś wam?

— Nie, dzięki. Siadaj, jak chcesz to tam — wskazałem palcem na spiżarenkę za moimi plecami — masz picie. Nalej sobie, a ja usmażę do końca.

— A naleję sobie soku.

— Bierz. — podałem mu szklankę, a gość zniknął na chwilę w schowku. Wyciągnął butelkę, odkręcił i nalał. Pomoc kuchenna w postaci mojego dziecka z małą nieśmiałością podeszło ze swoim kubkiem do nalewającego. Bez słów porozumieli się i mogła się cieszyć z pełnego naczynka.

Na patelni tłuszczyk skwierczał, moment na spojrzenie na Kozę uzyskałem. Mogłem w końcu się zacząć dopytywać, co w trawie piszczy:

— Co cię sprowadza? Takiś tajemniczy przez telefon byłeś. Coś ci potrzeba?

— Nie, nic. Luz. Będę miał dla ciebie propozycję roboty. Nic specjalnego chyba, ale może ci się spodoba. Blisko byś miał do niej, ociera się mocno o twe zainteresowania. Dużo napracować się nie trzeba. Na luzaku będziesz mógł sporo robić w domu.

Te słowa wzbudziły moją głęboką ciekawość. Uniosłem znacząco lewą brew i powiedziałem:

— Kuźwa! Ale jesteś tajemniczy, niech cię… — gdyby córki nie było w pobliżu, to na bank bym wstawił tu jakieś mocne słowo. — Co ty świrujesz? Mów, co ci leży.

Grzesiek się zaśmiał mocno. Wiedział, że takie tajemnicze gadki mnie zawsze wkurzały. Zrobił to specjalnie dla swojej własnej zabawy. Oczywiście nie miałem wielkiego bólu z tego powodu. Ot, żarciki kumpelskie niskich lotów.

— Zrób ten obiad to powiem wszystko. Od deski do deski. — ironiczny uśmieszek kolegi zniknął za przechyloną szklanką z sokiem.

Odnośnik do komentarza

Potrawa przygotowana na dzisiejsze popołudnie wyszła bardzo dobrze. Wiki nawet nie odezwała się słowem- tak jej smakowało. Zjedliśmy wszystko. Jak wróci Magda, to zrobię jej nową porcję albo zje coś innego.

Odstawiłem naczynia na blat, później pójdą do zmywarki. Wiki poinformował mnie, iż idzie położyć się na sofie i odpocząć- moją aprobatę dostała od ręki. Ja otworzyłem drzwi tarasowe, z fajkiem w ręku wyszedłem na zewnątrz. Grzesiek mi dzielnie asystował w tej czynności. Usiedliśmy.

— No i? — lewą stroną ust wypowiedziałem ledwo co. Prawą miałem zajętą papierosem, którego akurat tam włożyłem i odpalałem.

— Z czym? Aaa! Z robotą? — po chwili zajarzył dopiero Koza.

— Tak. ­—pierwszy dym wyszedł z ust mych.

— No więc… Ostatnio mówiłeś, że szukacz czegoś fajnego i niemocno zajmującego. Wracałem od was i sobie przypomniałem. W poniedziałek zadzwoniłem do znajomego, który był mi winien przysługę. Pogadałem z nim chwilę. Ma dla ciebie wolne miejsce, jakby co. – za wiele to on mi nie wyjaśnił.

— Aha. Fajnie. A co miałbym robić i gdzie? — trochę zniecierpliwionym tonem zapytałem. Strzepałem popiół do słoika i wypuściłem dym.

— To dobre pytanie. — zażartował mój rozmówca. — Myślę, że ci się spodoba. W zasadzie rzut kamieniem od domu waszego.

Słuchałem uważnie, co mówi. Po pierwszych trzech zdaniach, w których padło miejsce, nazwa oraz pobieżne obowiązki, byłem pozytywnie nastawiony do pomysłu. A swoją drogą- zaskoczony. Nie przeszło mi przez myśl, iż mógłbym dorwać takie zajęcie. Jakieś tam doświadczenie miałem, choć dawno nie brałem w nim czynnie udziału.

Nie mogłem się już doczekać opowiedzenia wszystkiego Magdzie i zobaczenia jej reakcji na nowiny. Ze swojej strony obiecałem Grześkowi, że dołożę wszelkich starać, żeby nie musiał się za mnie wstydzić i osoba wisząca mu przysługę miała dobrego pracownika w mojej osobie.

Pogadaliśmy jeszcze dobre 20 minut, czas leciał szybko. Z powodu ciszy i spokoju, trochę zaniepokojony udałem się do domu. Brak dźwięków oraz brak latania małej to zły znak zazwyczaj. Tym razem wszystko było w porządku. Córka smacznie spała na sofie z rozdziawionymi ustami. Podniosłem z oparcia koc i przykryłem ją, nawet się nie poruszyła. W końcu nie ma to, jak drzemka poobiednia.

Po tych czynnościach wróciłem na taras do Grześka, który sobie siedział wygodnie w fotelu, popijał ze szklanki i wpatrywał w dal. Zobaczył mnie i wstał, po czym powiedział:

— Będę się zbierał, muszę jeszcze parę rzeczy w Warszawie załatwić. Jeśli moja propozycja ci się spodobała, to fajnie. Mam nadzieję, że wszystko się uda. — przeciągnął się leniwie.

— Też bym chciał. Podoba mi się ta robota. Chyba. Wypowiem się więcej, jak już zacznę. — we dwóch skierowaliśmy się w stronę wnętrza chatki. Po cichu przeszliśmy przez salon.

Otworzyłem zewnętrzne drzwi, szliśmy ścieżką do zaparkowanego przed bramą samochodu.

Na pożegnanie uścisnęliśmy dłonie.

— No, to do miłego i szybkiego ponownego spotkania. — rzuciłem. — Dzięki za nagranie sprawy. Myślisz, że się sprawdzę?

— Jasne. Nie bój żaby, teraz spokojny czas, to cię przeszkolą. I nie dziękuj. Oby się pracowało dobrze. Lecę już. Trzymajcie się. Pozdrów Magdę. — Koza poklepał mnie po ramieniu i zniknął we wnętrzu auta.

Wykręcił za naszą posesją i odjechał. Ja zawróciłem do domu. Jeśli mała nadal śpi, to sobie usiądę i przeczytam, to co miałem.

Odnośnik do komentarza

Na powrót Magdy czekałem do 17:30. Przez ten czas zdążyłem przeczytać dwa artykuły. Śpiąca królewna była cały czas w objęciach Morfeusza.

Jak tylko usłyszałem podjeżdżający samochód, to poderwałem się i wyszedłem naprzeciw. W wiatrołapie przekazałem, co kto robi. Mogliśmy się normalnie zachowywać, nie być cicho, bo i tak to był czas na pobudkę. Parę razy już mieliśmy takie akcje: podrzemała sobie mała w dzień, a później wieczorem ciężko było ją zmusić do położenia się.

Żona poszła do łazienki, umyła się i przyszła do mnie, do kuchni. Woda na herbatę już prawie gotowa była.

— Chcesz coś jeść? — zagadałem.

— Nie, chyba nie. Zaraz przed wyjściem jadłam słodką bułkę i jogurt. A wy coś jedliście? — rozejrzała się po kuchni i następnie wyjęła torebki do parzenia. – Też będziesz pił?

— Tak, chętnie. My dziś jedliśmy kluchy z sosem. Był też Grzesiek z wizytą. Skorzystał z obiadu. Przyjechał, żeby pogadać i coś mi zaproponować. — szelmowski uśmieszek od razu zagościł na mej facjacie. Próbowałem się powstrzymać, ale słabo wychodziło.

Moja rozmówczyni zalała herbaty i posłodziła. Od razu zauważyła, że coś ukrywam przed nią z tą miną i swoim sposobem mówienia.

— No to mów! Przecież widzę, że się z czegoś cieszysz. Co ci nagadał? A może coś wykombinowaliście?

— Nie. Spokojnie. Przedstawił mi ofertę, gdzie mógłbym zacząć chodzić do pracy. Moim zdaniem brzmi ciekawie. — ledwo wypowiedziałem te słowa, gdy do kuchni weszła Wiki.

Przecierała zaspane oczka. Spojrzała, że ktoś już do nas dołączył i się ucieszyła od razu.

— Mama! — powiedziała już całkiem przytomnie i podbiegła. Przytuliła się, Magda ją objęła za głowę. — Już wróciłaś? Która jest godzina?

— Przed 18. Wyspałaś się? — pogłaskałem ją po włosach.

— Nie. Jeszcze bym spała. A wujek jeszcze jest?

Zaproponowałem, żebyśmy poszli do salonu na kanapę. Rozłożymy się, wypijemy i pogadamy.

— Nie, poszedł już dawno temu. Kazał cię pozdrowić, mamę też. Usiądziemy, to zaraz opowiemy jej wszystko. Ok.?

— Ta… — przytaknięcie zostało połknięte przez ziew.

Usiedliśmy na miejscu, ja z prawej strony, mała w środku. Podsunęliśmy sobie stolik pod nogi. Relaks popołudniowy pełną gębą.

Wiki jeszcze się nie obudziła i raz po raz ziewała i wzruszała się małymi dreszczykami, które po niech przechodziły. Opowiadać wydarzenia z dnia dzisiejszego zaczęła właśnie ona. Mówiła o Biedrze, foremkach i reszcie.

Później do głosu doszedłem ja. Pokrótce przybliżyłem rozmowę z Grześkiem. W międzyczasie dopiliśmy herbaty swoje, a ja usłyszałem do ucha:

— Tato... zrobisz mi też herbatki?

— Zrobię. Wypijesz, a później się zaczniemy szykować do spania.

— Ale... — zaczęła jęczenie, zapewne coś już chciała dalej robić.

— Bez ale! Przypomną, że jutro rano śmigasz z mamą do szkoły. — tym razem wyszedł ze mnie niedobry ojciec. Wstałem i poszedłem do kuchni.

Wieczór mijał łagodnie i bez zgrzytów. Po położeniu małej i poczytaniu "Mikołajka", poszedłem się umyć i spać. Trochę dziś się nadreptałem i nogi wchodziły mi już w zad.

Wyszedłem z łazienki z ręcznikiem w ręku. Jeszcze trochę mokre włosy wycierałem. Magda już leżała na swoim miejscu i czytała książkę.

Zmierzałem w kierunku fotela, aby rozwiesić do wyschnięcia ręcznik, kiedy usłyszałem pytanie skierowane do mnie:

— Mała śpi już?

— Ta. Ledwo dwie strony zdążyłem przeczytać. I to też ledwo. Po połowie zaczęła ziewać mocno.

— Zmęczona dziś. I po szkole i waszych przygodach sklepowo- towarzyskich. — pół żartem pół serio rzuciła. Odłożyła książkę i odsunęła kołdrę, żebym i ja mógł się położyć.

Wskoczyłem z prawej strony łóżka, położyłem się na plecach i przykryłem. Spać mi się specjalnie nie chciało. Tylko te nogi. Żona zgasiła lampkę po swojej stronie i kilka chwil poleżeliśmy w ciemności w milczeniu. W końcu ona odezwała się pierwsza:

— Kiedy się tam wybierasz na rozmowę?

Podrapałem się po uchu i:

— W czwartek. O 12 mam mieć spotkanie z niejakim Michałem Kulesza. Grzesiek zapewnił mnie, że to nawet nie będzie rozmowa kwalifikacyjna. Oni kogoś potrzebują, ja jestem polecony i "wszytko będzie załatwione". — prawą rękę przełożyłem do góry, żeby moja luba mogła się przyłożyć do ramienia mojego.

— Aha. A jak ci się nie spodoba?

— To nic. Podziękuję i już. W końcu to nie mój znajomy. Ja tam nie będę miał żadnych obiekcji. Jak coś, to będzie ich strata, a nie moja. — szczerze to właśnie miałem na myśli.

— Dobrze, dobrze. Nic nie mówię. Ja tam będę trzymała kciuki, żeby i ci się podobało i żeby im się podobało.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę. Dłużej nie daliśmy rady, ziewaliśmy raz jedno raz drugie. Magda wtulona w moje ramie odeszła do krainy snów, ja parę minut później zrobiłem to samo.

Odnośnik do komentarza

Ze snu wyrwał mnie dźwięk budzika. Brzęczał mi centralnie nad głową. Nie otwierając oczy, sięgnąłem po niego i wyłączyłem. Poleżałem jeszcze dwie minuty i się podniosłem. Usiadłem na łóżku i się przeciągnąłem. Trzeba się ogarnąć. Dopiero ósma, dużo czasu zostało.

Dzień mojego ostatniego (taką miałem ogromną nadzieję) przyszedł szybko. Między wizytą kumpla i czwartkowym porankiem czas przyspieszył jak w Sokole Milenium. Ziuu, i nie było środy.

Szybkie lekkie śniadanie- dziś Cheeriosy z mlekiem. Później fajeczek i mycie. Z szafy na dole domu wyjąłem sobie granatowy garnitur, białą koszulę i zielony krawat. Wszystko było gotowe do założenia.

Idąc na taras, zgarnąłem z blatu telefon, chciałem zobaczyć, jaką pogodę zapowiadają. Wyszło, że będzie sympatycznie- 19 stopni i bezchmurne niebo. Dobry omen? Oby.

Po umyciu się i przebraniu się pozbierałem z pokoju naczynie i wyniosłem do kuchni. Na mikrofalówce mignęła mi godzina, była 11:22. Dobry czas.

Zarzuciłem marynarę na grzbiet i wyszedłem. Musiałem wystawić samochód i ruszyć w drogę. Czekała mnie daleka podróż- całe 12 kilometrów do przejechania. Trasa może i nie długa, ale dziś czwartek, a to oznacza targ. Zjadą się ludzie z okolicznych wioseczek i może być problem z zaparkowaniem.

 

Piętnaście minut wystarczyło mi na dojechanie na miejsce. Po uliczkach nie miałem ochoty się błąkać, więc od razu udałem się na Plac Solny. Stąd blisko jest na targ, ale także na moje miejsce docelowe. Swoją drogą tam jest znaczny parking.

Stanąłem, zgasiłem silnik. Już miałem wychodzić, kiedy jakiś latający kasztan zrzucił zawartość swoich jelit centralnie na szybę samochodu. Pod nosem chlapnąłem sobie "kurwa" i otworzyłem drzwi. Czas się przejść kawałek.

Przeszedłem ulicą Lotników do skrzyżowania z Wybickiego. Skręciłem w prawo, jakieś 200 metrów dzieliło mnie od celu. W przeciągu 3 minut dodreptałem na miejsce.

Budynek z lat 60. stał na samym rogu ulicy. Poszarzała elewacja wyglądała słabo, mogliby to zacząć odnawiać, pomyślałem sobie, skręcając za róg. Wejście znajdowało się od strony ulicy Bohaterów Modlina, od ronda, którym dopiero co przed chwilą jechałem.

Oprócz dwudziestu różnych bzdurnych reklam i banerów, które wisiały na przedzie, wysoko, tuż nad rynnami, na małym podwyższeniu murowanym przymocowany był stary neon, który głosił "DOM RZEMIOSŁA". Ot, taki folklor małomiasteczkowy.

Wszedłem przez stare, drewniane drzwi. Po pięciu betonowych schodach wszedłem na wysoki parter budynku. Rozejrzałem się i dostrzegłem na ścianie strzałkę z napisem firmy, do której zmierzałem. Wdrapałem się na pierwsze piętro, skręciłem w prawo. Całość miało swoje lata, co było mocno widać. Przeszedłem przez korytarz kilka kroków i musiałem otworzyć duże przydymione oszklone drzwi. Po przekroczeniu progu moim oczom ukazał się inny widok. Powierzchnia była urządzona nowocześnie- szara wykładzina na podłodze, ściany pomalowane na biało i fioletowo.

Z lewej strony drzwi znajdował się kontuar z napisem "Recepcja", za nim siedziała pani. Podszedłem, ona uniosła głowę i lekko się uśmiechnęła.

— Dobry. Ja jestem Maciej Mak, byłem umówiony z panem Michałem Kulesza na godzinę 12. — rzekłem pewnym głosem i spojrzałem na zegarek, który wskazywał 11:51.

— Dzień dobry. Tak, coś wspominał Michał. Już po niego dzwonię, niech sobie pan poczeka chwilę. — pani dopowiedziała, po czym sięgnęła po słuchawkę telefonu na swoim biurku i wcisnęła dwa przyciski, coś tam powiedziała do mikrofonu i odłożyła na miejsce.

Stałem w pewnej odległości od recepcji i nie słyszałem, co tam szeptała. W zasadzie było mi to obojętne. W końcu nie przybyłem tu do niej i dla niej. Spojrzała na mnie i podniosła się z krzesła:

— Michał już idzie.

Posłałem mały uśmiech i podziękowałem.

Za jakieś pół minuty, zza trzech biurek w dali pomieszczenia, wyłonił się jakiś facet. Tak na oko wyglądał na pana w moim wieku. Podszedł i wyciągnął rękę.

— Cześć, Michał Kulesza. Ty pewnie jesteś Maciek? — energicznie potrząsną na przywitanie, a drugą ręką poprawił okulary na nosie.

— Witam. Tak, to ja. Przysyła mnie Grzesiek.

— Tak, tak. Gadaliśmy o tym. Zapraszam, chodź, tam po lewej mamy małą salkę do spotkań. — uśmiechnięty od ucha do ucha wskazał mi drogę i razem udaliśmy się do rzeczonego miejsca.

Przechodząc przez pomieszczenie pooddzielane ściankami działowymi, zauważyłem kilkanaście osób siedzących w skupieniu i walących w swoje klawiatury. Jakiejś ciężkiej atmosfery tu nie odnotowałem.

Wręcz przeciwnie. Mało kto na mnie zwrócił uwagę, ale wyczuwało się raczej przyjazne powietrze.

Odnośnik do komentarza

Spotkanie mięło szybko. Luźna atmosfera, przyjazny stosunek mojego rozmówcy chyba był do wszystkiego. Do mnie zresztą też. Totalnie nie było jakiejś bariery między nami. Ktoś z boku patrząc, mógłby i odnieść wrażenie, iż jesteśmy jakimś tam znajomymi. Nie było wypytywania o bzdety i nie padały głupie pytania w stylu: "Gdzie widziałby się pan za 5 lat?" albo "Czemu chce pan u nas pracować?", albo "Ile chciałby pan zarabiać?" po czym od razu dodane "Nie możemy niestety tyle zaproponować". Tych i innych 100 pokracznych dylematów, na które nie ma dobrej odpowiedzi, nie padło. Zostały mi nakreślone ramy działalności, oczekiwania co do mojej roli i zakres obowiązków. Sprawa mojej pensji została podana od razu, a i tak to miało drugie albo nawet trzeciorzędne znaczenie. Na tym mi nie zależało. Oczywiście ceniłem i cenię wartość pieniądza i każdego grosika, ale obecnie to nie priorytet.

Po opuszczeniu pokoju, sympatyczny pan pokazał mi trochę biura. Tak pobieżnie, jak przechodziliśmy ku wyjściu. Pożegnaliśmy się uprzejmie. Ustalenia były konkretne. Nie było z mojej strony wątpliwości- to było fajne. To chciałem robić.

Na sam koniec powiedzieliśmy sobie nie "do widzenia", tylko "do zobaczenia". Zadowolony wyszedłem z budynku, słoneczko mocno świeciło i trochę mnie oślepiało. Z wozu zapomniałem niestety zabrać swoich pingli. Skręciwszy za róg, wyjąłem telefon, włączyłem dzwonek. W wewnętrznej kieszeni marynarki znalazłem papierosy. Jednego zapaliłem, numer do żony wybrałem. Cztery sygnały i odebrała:

— Haloo? — przeciągle się przywitała.

— Cześć. Ja już po.

— I jak? Podobało się? Są szanse? — mały wywiad ze mną rozpoczęty.

— Tak. — rzuciłem krótko i wypuściłem dym. — Było miło. Większość rzeczy dogadanych. Ja jestem na tak, oni też. Szczegóły opowiem ci w domu na spokojnie.

— A teraz gdzie jesteś?

— Idę do samochodu, koło parku jestem. Zaparkowałem na Solnym. — kolejny dym wypuszczony przez usta, strzepałem popiół i szedłem już spokojnym krokiem w rozpiętej marynarce.

— Mogę mieć prośbę do ciebie? — już słyszałem ten uśmiech, takie przymilanie się do mnie.

— Haha — inaczej na to nie mogłem zareagować — Tak, możesz mieć prośbę. Co mam zrobić?

— Podszedłbyś na targ i kupił ze dwa kilo ziemniaków. Zrobię jutro zapiekankę ziemniaczaną. A, i jeszcze jakiś boczek albo bekon.

— Dobrze, zaraz zajrzę do bankomatu i pójdę po to.

— Fajno. Obiecuję zrobić dobry obiadek.

— Ok. Kończę już, jestem pod bankiem. Do potem. Pa. — pożegnałem się z żoną, schowałem telefon do kieszeni i podszedłem do maszyny wydającej pieniążki.

Po sprawunkach małych na bazarze wsiadłem do Dacii. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał dopiero 13:03. Wiktoria kończy lekcje za 32 minuty. Akurat podjadę pod szkołę, zabiorę ją i udamy się do domu.

Odnośnik do komentarza

Stałem przed domem, tuż koło werandy. Korzystając z dobrej pogody, sprawdzałem rynny. Coś mi się ostatnio wydawało, że gdzieś na złączeniu przy garażu cieknie. Po kilkunastu minutach doszedłem do wniosku, iż się tylko wydawało. Nie stwierdziłem nigdzie dziury i przecieku po wlaniu wody. Za to przełożyłem oczyszczanie koryta od strony ogrodu na weeknd. Trochę liści tam było. Zlazłem z drabiny, złożyłem ją i niosłem do garażu. Przy zamykaniu wrót usłyszałem silnik samochodu, po pyrkaniu poznałem Corsę żony. Odwróciłem się i wyszło, że miałem rację. Z mojej prawej strony, dróżką dojeżdżała. Żeby nie musiała się trudzić i wychodzić, podszedłem i otworzyłem jej bramę. Samochód wjechał.

Podszedłem, otworzyłem drzwiczki. Magda wysiadła, daliśmy sobie całusa na powitanie.

Zmierzaliśmy ku wnętrzu domu i zaczęliśmy rozmowę, ona zaczęła:

— Gdzie Wiki?

— Siedzi w salonie i coś tam rysuje. Wcześniej mi kazała dwa konie narysować, więc pewnie teraz je męczy. — uchyliłem skrzydło wejściowe i przepuściłem żonę.

— No to dobrze. Pójdę się umyć, przebrać i zaraz mi opowiesz wszystko, co było na rozmowie. — ledwo skończyła to mówić, kiedy do przedpokoju wpadła córka nasza i z zadowoleniem na ustach oznajmiła całemu domowi, kto wrócił z pracy.

W tym miejscu się rozeszliśmy, ja trafiłem do kuchni razem z małą, żona do łazienki się udała. Odstawiłem jej torbę na blat, już miałem zapytać głośno, czy chce herbaty, kiedy zza drzwi padło „wstaw wodę, zrobię sobie kawy”. Toż to od razu zrobiłem. Pstryknąłem czajnik, odwróciłem się w stronę salonu i zobaczyłem, jak Wiki stoi z kubeczkiem w ręku. Popatrzyła na mnie i rzekła:

— Ja też poproszę.

— Też chcesz kawy? Nie radzę, paskudna jest. — zażartowałem, dobrze wiedziałem, o co prosi. Wziąłem od niej naczynie, opłukałem pod wodą. — A co chcesz?

— A co jest? — zapytała.

Zajrzałem do spiżarni i nie wychodząc z niej, zacząłem wymieniać te rzeczy, które mogły zostać wypite przez Wiktorię:

— Sok pomarańczowy, sok jabłkowy, malina-jabłko, woda cytrynowa, Neastea brzoskwiniowa.

— To Neastea poproszę.

Wyjąłem butelkę, wymieszałem i nalałem. Nie chowałem jej, bo wiedziałem, że za jakieś góra 10 minut będzie potrzebna dolewka.

Przeszedłem na sofę, usiadłem. Obok na stoliku trwało kolorowanie. Kubeczek oczywiście był już w połowie pusty.

— Co tam skrobiesz? Kunie? — rzuciłem.

— Tak. — usłyszałem w odpowiedzi, a jej wzrok nawet na nanosekundę nie został oderwany od kartki z malunkami.

— A czemu ten jeden ma różne wzorki kolorowe na sobie? Jakieś dziary ma jak ja?

— Nie. Nie ma tatuaży. Taki miałam pomysł i go tak pomalowałam. A wiesz jaki będzie drugi?

— Nie mam zielonego pojęcia.

— No zgadnij. — nadal nie odrywała oczu od kredek i swojego działa.

— Brązowy?

— Nie. Będzie szary. Taki siwek.

— Aha. No dobrze, dobrze. Maluj dalej, skończysz, to wrzucimy na lodówkę. — wstałem z sofy i miałem udać się w stronę kuchni.

— Nie dam. Zabiorę do swojej teczki z rysunkami. — Wiki spojrzała już tym razem na mnie i pokazała język. Mały diabeł w całości. Odpowiedziałem dokładnie tym samym.

Usłyszałem pstryknięcie czajnika. Woda gotowa. Ta osoba, która chciała kawę, musi sobie sama ją zrobić. Ja nawet zapachu nie toleruję, śmierdzi mi i tyle.

Odnośnik do komentarza

Moją szklankę napełnił czarny płyn pod tytułem cola. Zamoczyłem usta, kiedy usłyszałem zamykanie drzwi od łazienki. Magda najpierw podeszła do małej i spojrzała, co ta rysuje. Pocałowała ją w głowę i dołączyła do mnie. Z szafki nad blatem sięgnęła słoik z kawą. Wsypane dwie łyżeczki brązowego pyłu zostały pokryte po chwili miałem proszkiem. Brakowało tylko wody, którą właśnie miałem zalewać do wywaru. Wykonałem tę czynność i oddaliłem się na bezpieczną odległość, która zagwarantuje mi brak zapachów wydobywających się ze środka kubeczka.

Żona podziękowała za pomoc. Zamieszała całość trzy razy, oblizała łyżeczkę i odłożyła ją do zlewu. Jeszcze nie piła gorącej smoły, zwróciła się jednak ku mnie:

— Jedliście coś?

— Tak, parówki gotowałem. Też chcesz?

— Nie, przegryzę coś później. Teraz nie jestem głodna. Poza tym idzie lato, trzeba się odchudzać. Gruba jestem. — gadka szmatka chyba każdej kobiety, na którą wręcz trzeba odpowiedzieć. Przemilczeć lub zbyć tego nie można.

— Taa, gdzie? Chyba w uszach. — akurat to nie było kłamstwo ani jakieś miganie się od odpowiedzi. W tym nigdy nie byłem dobry. Stety albo niestety. Mówienie tego, co się myśli i prosto z mostu czasem nie wychodziło dla mnie dobrze.

— W brzuch mi idzie, nogi też już urosły wszerz. W cycki też już mogłoby nie iść.

Uniosłem brew lewą, spojrzałem okiem „profesjonalisty”, i od stóp do głów rzuciłem spojrzeniem na moją lubą. Nie jestem pantoflarzem, zapatrzony jakoś ślepo też nie. Staram się patrzeć na takie rzeczy obiektywnie. Tym razem to samo:

— Nie widzę. Wszystko jest dobrze. Nogi długie i zgrabne masz nadal. Mnie się podobają. — dokładnie tak było. Magda ma 175 cm wzrostu, przy czym nogi są takie, jak opisałem bez ogródek. Nie było w tym żadnej przesady. – Brzuszek masz akuratny. Co do cycków… hmmm… mi tam pasują. Są dobre do mojej ręki, dobrze się je trzyma i międli. Jędrne też. — w końcu 75 d to nie w kit dmuchał. Jest za co złapać i co potrzymać.

— Taaa, jasne. Co mi tak słodzisz? — moje małe zamyślenie o rozmiarze tych dwóch zostało przerwane. Tego samego czasu Magda złapała się dwoma rękami za swoje piersi i poruszała. Opuściła dłonie z jakimś takim małym niesmakiem. — Już nie takie jędrne.

— Nie prawda! Są! Wieczorem sprawdzę dokładnie. — wyszczerzyłem się mocno i puściłem jej oczko. — Poza tym tak nie rób. Wisz, że mnie to nakręca.

— Lubisz, jak laska trzyma się za swoje cycki? — zapytała tak, jakby tego już nie wiedziała. Zdecydowanie było to prowokacyjne z jej strony.

— Nawet bardzo i dobrze o tym wiesz. Będę ci bardzo wdzięczny, jak zrobisz tak w sypialni. — Magda się popukała w czoło, a ja szczerzyłem się dalej. Uniosłem szklankę do ust i pociągnąłem łyka i przy okazji puściłem oczko po raz kolejny.

Ona podniosła swój kubeczek z kawą i odwróciła się w kierunku tarasu, przez ramię rzuciła:

— Idziemy? Bo gadasz o bzdurach, a o pracy nic. Coś ukrywasz? — i poszła.

Ja udałem się wprost za nią ze swoją szklaną picia. Po drodze zgarnąłem fajeczka i zapalniczkę.

Odnośnik do komentarza

Rozpłaszczyłem się w fotelu ogrodowym, odstawiłem picie na stół. Peta włożyłem do ust, lewą ręką zakryłem zapalniczkę i odpaliłem ją. Ogień wyszedł i zaczął przypiekać biały papierek w paseczki. Mój wzrok się podniósł, gdy usłyszałem dalsze narzekania kobiece:

— I też bym zrobiła coś z włosami. Może przefarbuję się? Z jednej strony bym chętnie zapuściła, ale z drugiej denerwują mnie takie dłuższe. — przeczesała palcami swoje włosy i potrząsnęła głową. Ułożyły się do pierwotnego założenia.

— Ja tam lubię, jak masz krótkie. Uważam, że w nich sexy wyglądasz. I są praktyczniejsze zarazem. — krótkie konkretne stwierdzenie, bez gdybania. — Jakbyś miała długie, to podczas snu bym ci je obciął.

— To, co z nimi zrobić? Przefarbować? Może na rudo? — łyk kawy na chwilę przerwał te przemyślenia.

— Sexy ruda, długonoga kicia będziesz. — prychnąłem mocno śmiechem i zaciągnąłem się papierosem.

— Yhy. Może. Dobra, teraz już na poważnie. Co tam było na spotkaniu, bo zaraz będzie słońce zachodzić, a ty omijasz temat.

— Na poważnie mówiłem. — położyłem jej rękę na kolanie i pogłaskałem na znak ugody. — A więc… Nie wiem, od czego zacząć? Hmm…

— Od początku. Wybierasz się? Zamierzasz pracować tam pracować?

— Tak. Bardzo mi odpowiadała warunki wszystkiego. Start 10 czerwca. Wtedy odchodzi typ, który teraz jest na stanowisku, a ja wskakuję na jego miejsce. Będziesz miała męża dziennikarza. — kolejny dym został wypuszczony przez usta.

— Super. Cieszę się. To, co kiedyś tam pisałeś, było niezłe. Umiesz to robić.

— Coś tam umiem. Z drugiej strony- nie oszukujmy się, „Tygodnik Nowodworski” wysokich lotów gazetą nie jest. — to była prawda. Po części tłumaczyłem sobie to tym, że ma trafić do założonego targetu czytelników i wyrafinowanych słów oraz sformułowań pisać nie można. — Nie mniej jednak cieszę się.

— A samo spotkanie? I ten koleś, który gadał z tobą?

— Michał Kulesza. Sympatyczny typek, uśmiechnięty. Jest szefem działu „Sport”. Gawędziło się dobrze, nie było durnych pytań. Powiedział, czego ode mnie oczekuje, jak to ma wyglądać.

— Czyli chodzisz na mecze, oglądasz, piszesz o tym i jeszcze ci płacą? — nie było to złośliwe stwierdzenie żony. Nie odebrałem tak i dobrze. Raczej zdanie określające, to co będę robił.

— Tak. Mniej więcej. Cała redakcja mieści się na jednym piętrze, wiesz, w tym szaro- białym budyneczku tu przy parku. — otworzyłem słoik, wrzuciłem niedopałek.

— Wiem, kojarzę. W środku też tak wygląda?

— Całość tak trochę, ale firma jest odnowiona mocno. Kolory, nowe rzeczy i takie tam. Pod wykładziną i tak słychać skrzypienie klepki. Nie wiem, ile ludzi tam pracuje. Chyba coś koło 20. Tak mi się wydaje, zapomniałem o to zapytać Michała.

— Pytał, czy jesteś kibicem i czy często chodzisz na stadion? — uśmiech na twarzy Magdy się pojawił znaczny. Dobrze wiedziała, że z tym stadionem to ostatnio cienko. Jakoś tak od 5 lat nie odhaczyłem całego domowego sezonu. A to mała, a to budowa domu, a to tamto. Wyniki śledziłem, zawsze. Mecze wyjazdowe na YouTubie oglądałem.

— Pytał. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Natomiast dodałem od razu, że patrzeć obiektywnie też umiem. Poza tym to drużyna lokalna, można trochę naginać zasady. Nakład „Tygodnika” oscyluje w granicach 4- 4 i pół tysiąca. Większość ludzi i tak pewnie czyta o planach gminy i o sporcie. — dopiłem swoją colę, Magda kawę.

— A twoje doświadczenie?

— Też. Wspomniałem o tych dwóch portalach, do których skrobałem materiały. Nic wielkiego, ale na plus. Styczność z redagowaniem mam. Resztę poznam. — odetchnąłem spokojnie i założyłem ręce za głową. Wstawać mi się nie chciało. Mojej towarzyszce ewidentnie też, odsunęła trzecie krzesełko i wyciągnęła na nie nogi swoje.

Żadne z nas się nie podniosło z miejsca, leniwe popołudnie trwało. Nasz spokój długo nie trwał, zaraz przyleciała Wiki i zaprzęgła mnie do grania w piłkę. Wyjścia nie miałem. Przed snem dobrze jej zrobi bieganie. I mi też. Później szybciej pójdzie spać, a my będziemy mogli przystąpić do gorącego kopulowania. Tak mi się wydawało. Dziś zaszła mnie mocna chęć na sex poprzez zachowanie Magdy. Dalsze losy bohaterów z książki i „Gry o tron” poczekają. Jutro dzień w domu, coś tam podłubię i pooglądam serial.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...