Skocz do zawartości

Listy do Chaton


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Stary, drewniany dom. Jemielno. Wczesna wiosna. Za oknem liście spadają z drzew, wieje delikatny wiatr. Dwoje ludzi siedzi przy drewnianym, popękanym stole. Kuchnia. Po prawej, pod ścianą stoi kaflowy piec a na nim pyrka w stalowym garnku rosół. Pod sufitem wisi sześć ząbków czosnku połączonych żyłką rybacką.

On – ubrany w niebieskie jeansy i modny, bawełniany podkoszulek z nadrukiem „ Jedno piwo, drugie piwo, trzecie piwo, gleba ”. Białe skarpety z grawerunkiem „ Puma ” podwinięte pod kolana idealnie pasują do brązowych sandałów zapinanych na trzecią dziurkę. Krótkie kudły postawione na pastę do włosów. Obgryza nerwowo paznokcie. Po lewym kciuku spływa mu kropla krwi.

Ona – ubrana w zwiewną, niebieską sukienkę z niewielkim rozcięciem po lewej stronie. Opalone nogi wcisnęła w białe kozaki zapinane na złote zamki. Włosy rozpuściła tak, że opadają na ramiona; rozrzucane po nich przez wpadający do pomieszczenia podmuch wiatru. Spogląda w Iphona i ustawia „ lubię to ” pod każdym zdjęciem nowododanym przez znajomych.

- Remiza u stryjka Boryny spalona. Sklep Podwojskiej zdemolowany, a nasz Golf ma wybite szyby. Zadowolona jesteś?

Ona spogląda na niego obojętnie i mruży oczy.

- Czy ty masz w ogóle jakieś uczucia? Czy tylko wściekliznę macicy?

- Gdybyś o mnie dbał nic podobnego by się nie wydarzyło. Mieczysław kupił beemwu, zatankował elpidżi pod korek i po prostu wziął mnie na spacer swoją bryką no nie? Czy to coś złego? – parsknęła śmiechem wypluwając na stół kilka kropel śliny. Porzeczkowa guma do żucia utkwiła jej między zębami. Wstała z krzesła obnażając pociągłą bliznę po podrdzewiałej sprężynie i przemieszała rosół drewnianą łyżką nucąc pod nosem popularny utwór kapeli „ Weekend ”.

- Widziałem was. Rozumiesz? Ostrzyli my ze stryjem bronę, bo nazajutrz miał jechać w pole.

- Co niby widziałeś? – wstrząśnięta odwróciła się na pięcie mierząc końcówką łyżki prosto w jego lewe oko. Zmarszczyła czoło i zacisnęła lewą dłoń na metalowej klapie od pieca, na której wisiały drewniane widelce, warząchwie i ozdobne staropolskie koziki.

- Jak on brał cie!

- Co?

- W aucie. Cię! – on poderwał się na równe nogi i zamachnął lewicą usiłując wymierzyć jej cios sprawiedliwości konfliktowej. Na ten czas drzwi od izby otwarły się na oścież, a w drewnianym progu swoją prawą piętę postawił znużony Boryna.

Boryna miał na sobie rozpinaną, flanelową koszulę w kolorze skorupy od jajka. Głowę zdobił pukiel włosów zaczesany w popularny „ koński ogon ” – do tyłu – a reszta czerepu była łysa jak łono kobiety w dwudziestym pierwszym wieku. Gumowe, złowieszcze śniegowce oblepione były kompostem, a dresowe czarne portki z czterema niebieskimi paskami po bokach były mokre od wody ze studni.

- Gdzie z tą łapą pod mym dachem chłopcze? Do kapłona zajrzyj bo drze się od rana!

- Stryju, dobrze wiesz o co chodzi.

- Ja tam w cudze się nie pcham. O swoje dbam. A zasady z ojcowizny nabyte mówią, że baby lać pod dachem nie można. Co najwyżej z chałupy wypędzić.

Boryna miał staropolski akcent, podobny do tego, którym posługiwał się Pawlak.

Ona zadarła nos do góry i przetarła czoło prawą dłonią. W myśli przywoływała obraz rozłożonych siedzeń trzysta szesnastki, betonową nadbudówkę kowala i starą jabłoń z papierówkami.

- Może to ja się powinienem wyprowadzić? Gdzieś w świat? Czego ja tu szukam?

On rozdrapał strupa na lewej nodze i syknął z bólu.

Za Boryną do izby wszedł proboszcz Ostoja. Pod lewą pachą trzymał trzy księgi obite niebieską skórą. Zatrzymał się w pół drogi do wolnego krzesła. Zmierzył pogardliwym wzrokiem panienkę, pokręcił z niedowierzaniem głową, a później wykonał znak krzyża na swoim sercu. Przez trzy sekundy wszyscy patrzyli z przejęciem na kapelana, aż duszpasterz rzekł :

- Niektóre kobiety są po to, by je wielbić. Inne – po to by je bzykać. Problem mężczyzn polega na tym, że ciągle mylą pierwsze z drugimi.

Boryna próbując mięsny wywar zachłysnął się wrzątkiem i nabierając powietrza począł się dusić. Dziewczyna urażona przeczesała grzebieniem palców bujną fryzurę i nie czekając na rozwój wydarzeń minęła prezbitra w przejściu.

- Zaprawdę powiadam wam – ci, co przeprawiają się przez morze, zmieniają niebo nad głowami, ale nie żagle – proboszcz po tych słowach usiadł wygodnie na drewnianym zydlu i pochwycił kawałek podsuszanej kiełbasy, który leżał na menażce tuż pod oknem.

 

 

Nazajutrz, gdy kur zapiał po raz pierwszy, cała mieścina ruszyła na bazar. Siedem ciągników z furmankami stało przy plebanii, a na drewnianych wozach stacjonowały płody rolne, rodzime produkcje serowe, gorące wypieki i różańce wykonane z dzikiej róży, jarzębiny i wędzonego boczku. Zaraz przy ostatnim Osiłku palonym na korbę stał wielki baniak z samogonem, a przy nim stary Grzyb polewał za dwa złote do plastykowych kubków. Receptury samogonów były przekazywane z dziada pradziada i dynastia Grzybów posiadała całą linię produkcyjną tego specyfiku. Zatrudniali „ na czarno ” trzech malinowych nosów, którzy w nocy, gdy cała parafia spała, czuwali nad procesem pędzenia.

 

On miał na imię Jeremiasz. Pochodził ze wsi Miedzianka. Z zawodu kowal, z zamiłowania rzeźbiarz, malarz, wizjoner. Zaprojektował trzy systemy melioracji pól na ojcowiźnie i swoje patenty sprzedał rolnikom z Mysłowa, Radomierza i Janowic Wielkich. Za zarobione pieniądze wykupił remizę strażacką w Jemielnie, w której otwarł wraz ze stryjem Boryną potupajkę. Otwarcie było gwarne, jako że zjechały się przyległe wsie na recital zespołu Boys, który od dłuższego czasu śpiewał i grywał do kotleta. A że Jeremiasz doskonale radził sobie z planowaniem imprez, oprócz potańcówki zorganizował również u kapelana Odpust Zupełny. W ciemnym namiocie przykościelnym za dwa tysiące złotych można było uzyskać rozgrzeszenie ostateczne, które eliminowało wszystkie grzechy popełnione za życia. Po takim odpuście osoba rozgrzeszona mogła iść od razu do nieba.

 

Ona miała na imię Sara, ale cała wieś nazywała ją „ Małą mi ”. Pseudonim nie miał nic wspólnego z kreskówkową postacią z Muminków. Chodziły słuchy, że Sara urodziła się mężczyzną w Kobyłce pod Warszawą. Szeptano o niej „ Miriam ”, ale żeby nikogo nie urazić zmiękczono formę do postaci Małej Mi. Nigdy nie nosiła spodni. W zimę zakładała ciepłe rajtuzy, w cieplejsze dni rajstopy, a latem pokazywała wszystkim swoje opalone, nagie kończyny.

 

Mieczysław był synem wdowy po pracowniku budowlanym, który zginął na Saksach pod ciężarem spadającego cynkowanego koguta który miał wyznaczać na dachu kierunek wiatru. Trudnił się handlem używanych części do ciągników, a w wolnym czasie tuningował swój nowy nabytek naklejając na karoserię wymyślne rysunki i napisy.

 

- Jeremiaszu, komisarz Pałąg dostał pismo z tej całej jełuropejskiej junii, że trzeba zapłacić za szkody. Wieś dostała subsydium na rozwój miejsc kulturowych, a oprócz rozwalonej remizy mamy zdemolowany amfiteatr. W piśmie jest jasno powiedziane, że gdyby nie twoja remiza, nie było by takiej sytuacji. Pałąg czeka na wyjaśnienia. Ojciec Ostoja może pójść z tobą – Boryna na jednym oddechu wybąkał przez zęby strumień słów, a później zamoczył środkowy palec w sosie czosnkowym i przetarł zawiesistą konsystencją po zębach.

- Niech Sara się tłumaczy. Jak by nie częstowała kroczem to by nie było młócki. Mieczysław ją brał, a chcieli brać i tamci. Z Lubina byli bydlaki. Co jeden to większy, zakapiory, tacy w tatuażach. Oni stryju soli pod stopy nie sypią jak mróz.

- Ja tam nie wiem. Podwojskiej wstawię okno, zlutuję co trzeba i naprawię zawiasy w drzwiach. Tylko kto odda za alkohol? Ukradli wszystko co można i czego nie można!

- Jak oszczędzała na syrenie to tak ma. Widzisz stryju jakie to życie niesprawiedliwe? Człowiek ma wizję, realizuje zakusy, a później kopią go w dupę. Muszę stąd wyjechać.

- Wyjechać? – Boryna zakasał rękawy i wziął się pod boki jak gospodyni domowa. – ale gdzie ty chłopcze wyjedziesz? Z czego będziesz żył? Tu jest twoje miejsce. Między swemi. Gdzie twoja wieś, twoi przyjaciele, gdzie twoje interesy.

- Jakie interesy stryju? Toż przecież remiza spalona. A tam były wszystkie moje złotówki wsadzone. Został mi marny ochłap na bankowych kontach. W sam raz na rozpoczęcie nowego życia.

- A Sara?

- Sara? A co z nią? Obdzieli wszystkich swoją słodyczą. Wywiozą ją na taczce jeszcze. Prawdę ci powiadam.

Kapelan Ostoja uniósł dłoń na wysokość piersi i nabrał powietrza w płuca. Do Grzyba ustawiło się kilkunastu chłopów z plastykowymi kubkami, a piekarz Sławek próbował uruchomić starego Ursusa szarpiąc za zardzewiałą korbę.

- Na Saksy pojadę. Będę pracował gdziekolwiek, byle nie myśleć o tym wszystkim. Po co ja tu, skoro nic tu po mnie? Baby nie mam, pracy nie mam. Nawet Argos zdechł pod budą. Musiał żem go zakopać. O, tymi rękoma – Jeremiasz uniósł ręce w górę.

- A rób sobie co chcesz. Młody jesteś przeca. Tylko pamiętaj, że gospodarka to nie pies. Nie można wyjechać, a potem wracać zbity. Jak ci się nie uda miejsca tu nie znajdziesz.

- Poradzisz sobie stryju beze mnie?

- Radziłem kiedyś, poradzę i teraz. Ziemniaki cza posadzić zaraz, a i w sadzie owoce dojrzeją bo słońce już teraz grzeje mocno. Co ty na tej obczyźnie będziesz robił? Języka nie znasz, pracy nie znasz, ludzi też nie.

- Poradzę sobie.

Po tych słowach Jeremiasz ruszył w kierunku komisarza Pałąga. Utuczony karzeł z wąsiskami zakręconymi w górę jak u Onufrego Zagłoby dzierżył w prawej ręce właśnie kielich ze śliwkowym winem. Nie zważając na rangę swej osoby maczał usta w trunku, a później mlaskał głośno pokazując całej wsi, że jest znawcą tego napoju.

- Komisarzu Pałąg, zeznań nie złożę bo i nie mam co mówić. Przyjechali ci z Lubina, chcieli Sarę, ale Mietek ją brał wtedy u kowala na polu. Znaczy się na skórze swojej beeemy. Tej z Holandii co mu przywieźli w zamian za buraki. O tam, pod jabłonią – wskazał palcem na stare, zwaliste drzewo rosnące na pustkowiu. – szukali jej u nas, szukali na wsi. Wypili za dużo, ukradli Podwojskiej towar, zdemolowali mi dancing i ot, cała historia. Nic wyjątkowego.

- Mówisz mi to bo …

- Bo nie będę za nic płacił. Przeca ja nie mam ani grosza przy duszy, a kieszenie puste jak łepetyna tej dziewuchy.

- Mówisz o Małej Mi? To taka śliczna dziewczyna przecież. Aż się wierzyć nie chce.

- Puszczała się z tą Nowacką zza płota dwa tygodnie temu w jakiejś potupajce w centrum. Widać zna się na rzemiośle skoro aż taki kawał po nią jechali. Cóż ja mogę?

- Przyjdź jutro, pogadamy, spiszemy co mamy spisać i zobaczymy co będzie dalej. A tymczasem, masz ochotę na Sen Sołtysa? Dobre wino. Dobre, tanie, tylko trochę siarką zachodzi.

 

Wieczorem, gdy Boryna sprowadził z pól ostatnią krowę Jeremiasz zarzucił tornister na plecy, nałożył na głowę furażerkę z napisem „ New York ” i nie żegnając się z nikim wsiadł do ogórkowego Autosanu zmierzającego w stronę wielkopolskiego Leszna.

Odnośnik do komentarza

Leszno. Dworzec PKS, bar mleczny, ławka odarta z farby. Jeremiasz siedzi na niebieskim taborecie przykręconym do szarej, wyłożonej płytkami, podłogi. Drzwi do bistra co chwila otwierają się na oścież i w progu stają mistrzowie tanich alkoholi. On trzyma przy lewej nodze tornister z ciuchami. Je zupę pomidorową z ryżem i popija całość kompotem z czereśni. Szklanka ma okleinę z Kaczorem Donaldem i Hyziem, Dyziem, Zyziem.

Po zjedzeniu ciepłego posiłku rusza w kierunku rozkładu jazdy. Wielki napis „ Odjazdy ” udowadnia mu, że z Leszna nie ma połączeń z Niemcami.

- Psia mać – mówi sam do siebie dłubiąc palcem wskazującym w uchu. Po chwili wyjmuje ze środka dwa kawałki woskowiny, lepi z nich kulkę i strzela nią w zamknięte okienko kasowe. Po kilku chwilach namysłu wybrał drogę do Poznania.

 

Na Ławicy można było poczuć ten fantazyjny zapach ekscytacji. Staje przy głównym wejściu i spogląda na postój taksówek. Z Forda Mondeo z 2003 roku wysiada para. On ma na sobie luźne, dresowe spodnie, bluzę z kapturem i czarne buty z trzema białymi paskami. Ona jest ubrana podobnie, tylko zamiast bluzy ma na sobie ortalionową kurtkę. Płacą taksówkarzowi i pędzą przed siebie.

 

- Ty też do Anglii? – spytał chłopak Jeremiasza ładując w usta parującą parówkę z hot doga.

- A gdzież ja do Anglii. Języka nie znam przeca – odparł czując, jak twarz powoli zaczyna przypominać ogniskowy żar.

- I co z tego? Ja też nie znam, a już trzy lata tyram na taśmie. Pakujemy perfumy. Spoko fuszka, tylko kręgosłup mnie nawala po dniowej orce. Wiesz jak to jest. Ale pensja to już całkiem w mordę. Kupić można sporo, a i zaoszczędzić idzie.

Jeremiasz zmarszczył czoło i spojrzał na bułkę ociekającą keczupem. Być może to jest ten moment, gdy trzeba brać byka za rogi? Jak nie teraz, to kiedy?

- A ciężko tam tyrkę załapać?

- Ciężko, nie ciężko. Wiesz jak to jest kolego – chłopak puścił oczko do niego marszcząc czoło.

- Mogę ci coś odpalić. Tylko musiałbym na gotowe przyjechać. Tak żeby majster mnie wziął od zara i pokazał gdzie mam zasuwać. A pracy to się nie boję. Tymi rękoma zrobię wszystko co mi każą.

- A bilet masz?

- Mam! – Jeremiasz z dumą uniósł w górę bilet autobusowy.

- Nie taki. Ale czerep z ciebie. Na samolot.

- Samolot?

- No, taki autobus ze skrzydłami. Nie gadaj, żeś nie widział nigdy. Baśka, dawaj tu do nas. Nowy chłop do roboty będzie! Tak w ogóle to Staszek jestem. – mężczyzna pochwycił prawicę Jeremiasza i bez zgody szarpnął nią energicznie w górę i w dół.

- Co to to nie. Jaka robota? Gdzie? U nas? – dziewczyna fuknęła ładując obie ręce pod boki.

- Cicho głupia – syknął jej Staszek puszczając oko – tak więc ze sto funtów nam odpalisz i będziemy kwita. Ale chałupy sam poszukać musisz. Facet idziesz na ten układ?

Na ekranie wiszącym nad głównym wyjściem z hali wyświetlono informację, że za godzinę zamykają odprawę na Wyspy Brytyjskie. Jeremiasz poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz emocji i niepewności, wspina mu się po plecach i pikuje w samo serce. Nabrał powietrza w płuca i odszedł kilka kroków pod ścianę.

- To ty się tu chłopie zastanów, a my idziemy się odlać. Cho Jadźka, cza kartofle odcedzić! – Staszek zamachnął się na kobietę, a później dziarsko ruszyli przed siebie symetrycznie stawiając stopy.

- Odprawa? Bilety? Anglia? Samolot? Co jest cholera? – gadał sam do siebie. Ze zdenerwowania wsunął obie dłonie w kieszenie wytartych jeansów Lee i natenczas barczysty ochroniarz szepnął mu przechodząc obok :

- Panie, nie graj pan w ping ponga, bo ludzie dziwnie się gapią. Ja wiem, że te fruźki wyglądają apetycznie, ale naprawdę nie wypada.

 

Ryanair, trzeci rząd po lewej, siedzenie tuż przy oknie. Jeremiasz zapiął pasy i uważnie zaczął studiować naklejkę na poprzedzającym fotelu. Droga ewakuacji. Staszek z Jadźką usiedli na pozostałych fotelach. Gdy trzy stewardesy - rodem z filmów o Jamesie Bondzie – zaczęły przedstawienie instruktarzowe Jeremiasz zdębiał. Najpierw myślał, że ta najbliższa pokazuje do niego, więc przytakiwał odpinając i zapinając zapięcie pasowe. Później gdy chwyciła za maskę tlenową oblał go zimny pot, bo przecież ona takowej nie posiadał. Zaczął nerwowo szukać pod fotelem, ale gdy uniósł głowę, kobiet już nie było. Światło przygasło i samolot ruszył z impetem unosząc dziób w górę.

 

- Kogoś w kraju zostawiasz? – spytała Jadźka rozrywając worek z orzechami pistacjowymi.

- Stryja. W Jemielnie został.

- W Anglii pełno naszych. Element poleciał, ale są i normalni. Na tych drugich ciężko trafić.

- Chcesz u nas robić, czy sam poszukasz czegoś? Masz w ogóle jakieś funciory? – Staszek wsunął całą dłoń do worka i wyjął sążnistą garść.

- Jak jest tyrka u was, wolę u was. Nie obcy wy, a jak pomożecie to i dobrze zapłacę. Kantora tylko mi trzeba, bo tylko polskie pieniądze mam.

- Przy sobie?

- Na koncie. Bilet drogi był. Baba gadała, że jak bym zamówił wcześniej to taniej. A że później to drożej. Nie rozumiem. Jak mi na imprezę szli, to Wacek im sprzedawał bilety na miejscu.

- Przylecimy to dasz z nami na rewir. Mamy miejsce na poddaszu. Wstawi się materac, kibel jest wspólny. Jutro z rana idziemy do czifa to się pogada.

- A gdzie my w ogóle lecimy?

- Do stolicy! – ryknął Staszek.

- Londyn?

- Nie. Lepiej. Do stolicy North West England koleżko.

Odnośnik do komentarza

St. Andrews Street, dwudziesta trzydzieści sześć, łazienka. Jeremiasz odstawiony w biały ręcznik zgrabnie przeskakuje nad dwoma żółtymi miednicami z damską bielizną. Pomieszczenie jest wyłożone pożółkłymi płytkami, a na szarym plafonie błyska jarzeniówka.

- Dwa krany? Ale w jaki sposób mam się umyć? – powiedział sam do siebie usiłując pojąć sens instalowania oddzielnych kranów dla wody zimnej i ciepłej. Spojrzał w stronę lustra. Przy sedesie stał biały, plastykowy kosz na brudne ubrania, a na nim leżał karton chusteczek.

- Papieru toaletowego też nie mają? Chusteczki? Jak ja mam tym się podetrzeć? – uniósł dwie, kwadratowe chustki i przyłożył je do pośladków zastanawiając się nad tym, jaki jest sens podcierania się takim wyrobem, a nie szarym papierem toaletowym? Po kilku chwilach opadł na zamkniętą klapę sedesową, wyjął z tornistra ładowarkę telefoniczną i począł szukać gniazdka. Gdy je odnalazł – skryte za szafką z kosmetykami – wybałuszył oczy.

- A to cóż za tałatajstwo? Gniazdka też inne? A mówiłem na Saksy jechać. Na cóż mnie to było? No i jak ja prądu dostarczę do aparatu? Job twoju mać.

Pochwycił żółty ręcznik, powiesił go na spłuczce, a później wkłuł się pod prysznic zasuwając za sobą portierę. Pomimo zamknięcia drzwi na klucz Jeremiasz wolał się asekurować na – tak zwany – „ wypadek W ”. Wstyd do swej nagości został mu wpojony przez rodziców za czasów, gdy jeszcze mieszkał w Miedziance. Mama zawsze prawiła mu kazania, że nagość jest wyłącznie dla niego. A gdy baba się rozbierze, ma zasłonić oczy i –jeśli musi - wyłącznie przy zgaszonym świetle, pod kołdrą.

 

Dwudziesta pierwsza jedenaście. Kuchnia. Podłoga obita brązową wykładziną. Trzy krzesła z odzysku ustawione po wschodniej stronie stołu. Na blacie parują frytki w misce, obok okręgi cebuli w grubej panierce. Przy Jeremiaszu, Jadźce i Staszku, na talerzu stygnie fasola.

- Fasolkę po bretońsku uwielbiam. – Jeramiasz chwyta za łyżkę i zatapia ją w gorącej mazi.

- Fasolkę może i owszem, ale tą nazywamy „ Beans ”. Nie ma tu mięsa ani innych dodatków. Masz wyłącznie fasolkę i sos. Tutaj – Jadźka dotknęła palcem wskazującym potrawy wyglądającej zupełnie tak, jak polskie oponki – masz cebulę w panierce i frytki. A miseczkach nalałam sosu czosnkowego. Smacznego panowie! – uśmiechnęła się fałszywie spoglądając z ciekawością na gościa.

Gdy Jeremiasz degustował nowe potrawy Staszek otwarł lodówkę i z górnej półki wyciągnął Strongbowa. Położył czarną nakrętkę na stole i nalał Jeramiaszowi szklankę.

- A tutaj, kolego, masz Jabłecznik.

- W płynie! – parsknęła rechotem Jadźka i wtenczas z jej nosa wysunął się dwucentymetrowy gil. Spojrzała zdetonowana na kamratów, a gdy ci nie zareagowali wciągnęła go z powrotem.

- U nas … to znaczy na zsyłce … nazywa się to cydr. Taki napitek alkoholowy co się go robi z przefermentowanych jabłek. Nie piłeś pewnie tego w Polsce, bo u nas to inne przetwory się chłepta.

- Toć to jak nasze ojczyste wygląda. A smakuje jak … jak bym Perłę zmieszał ze Snem Sołtysa. Całkiem względne. – Jeremiasz uśmiechnął się przechylając szklankę napoju na raz. Chwycił w dłoń widelec i zaczął młócić frytki i cebulę ku zdziwieniu domowników.

- Smakuje ci? – spytała Jadźka luzując przyciasny rzemień na fałdach mięśnia piwnego.

- No pewnie! Na śniadanie też coś będzie takowego?

- Na śniadanie to będzie cza se zapracować kurna. Za darmo tu siedział nie będziesz. Wziął byś się od jutra za szukanie tyrki, bo u nas to Dżony Łelker z kranu się nie leje. – urażona dziewczyna wstała od stołu i podeszła do okna.

- Śmiesznie tu u was. Żrycie coś, czego żryć u nas niepodobne. Gadacie coś po ichniemu czasem, że normalny człek was nie zrozumi. I do tego jeździcie pod prąd, jak by biesa chcieli wyciągnąć z kopytami z piekła.

- Biesa? Mówże po polsku, bo nie rozumiemy o czym gadasz.

- Od jutra szukam tyrki. Jakiem Jeremiasz, syn Drogomysła i Cirzpisławy. A teraz bym poszedł spać, bom styrany nieznacznie.

- Do baby nie napiszesz? Moja to jak bym jej nie napisał, łeb by urwała przy samej dupie.

- Do baby? – Jeremiasz wspomniał przez moment Sarę. Miał ochotę napisać jej wiadomość, że wyszedł na swoje pomimo wszystko. Chciał, by poczuła, że miała Złoty Róg, a teraz pozostało jej tylko czekać na gorszego. Ale ta chwila trwała zaledwie kilka sekund. Wstał od stołu, wypiął dumnie pierś i rzekł :

- Baby to ja nie mam. Miałem kiedyś, tak myślałem, ale kurwiszonem się stała. I to takim podrzędnym. Na dzień dzisiejszy jestem wolny. Dobranoc!

Gdy znikał w drzwiach Staszek spojrzał na zażywną Jadźkę. Fałdy smalcu wylewały jej się jak kisiel z salaterki, a tłuste kołtuny spięte w kok przypominały bardziej faworki posypane cukrem pudrem niż damską fryzurę.

- Wolny – szepnął sam do siebie pod nosem – szczęściarz.

Odnośnik do komentarza

Główny hall firmy pakującej perfumy. Cztery taśmy produkcyjne, kilkudziesięciu alochtonów : Hiszpanie, Polacy, Szkoci, Irlandczycy. Powietrze cuchnie smarem i mieszanką różnych zapachów wód kolońskich. Jadźka i Staszek ubrani w firmowe liberie szykują się do pracy. Jeremiasz siedzi na drewnianym taborecie pod ścianą portierni i sączy z białego, plastykowego kubka wodę mineralną.

- Zaraz przyjdzie do ciebie menedżer i wtedy sprawdzisz co i jak z pracą! – krzyknął Staszek ruszając w stronę swego posterunku.

Jeremiasz podciągnął białe skarpety pod same kolana, a później wsunął obie dłonie w kieszenie. Po kilkudziesięciu sekundach stanął przed nim rudowłosy albinos odziany w markowe, sportowe ciuchy.

- Do you speak English? – spytał przekręcając czaszkę z lewej na prawą.

- Co ty do mnie ględzisz? – odparł czując, jak zimny pot oblewa jego całe ciało.

- Of course. You are Pole. I understand. Come with me! – machnął ręką do Jeremiasza i nie czekając na reakcję ruszył wąskim przesmykiem w stronę gabinetu z napisem Chief. W środku wskazał na obite drewnem siedzenie, a później uniósł słuchawkę telefonu i wybełkotał :

- Mr. Wercynsky, please come here!

- Again?

- That’s an order! – odłożył słuchawkę I wyjrzał przez oszkloną ścianę na pracowników. Jeremiasz wlepił wzrok w ubranych na zielono zatrudnionych, którzy pieczołowicie rozpakowywali i zapakowywali fiolki z perfumami. Polaków można było poznać po tym, że mknęli na pełnych obrotach. Hiszpanie niemrawo przechadzali się pomiędzy stanowiskami, a Irlandczycy i Szkoci co chwila ścierali się ze sobą wrzeszcząc i wymachując rękoma.

- Football fans. We have a lot of problems with them. Do you like football?

- Futbol? A, chodzi ci chłopie o piłkę nożną? Grali my często Jemielno na Wińsko, albo na tych z Rawicza. Tamci to byli skurwiele. Jak dostawali w dupsko, to łapali za sierpy i kosy i do walki stawali. A mnie miękką pytą nikt nie robił, to co se będę pozwalał. O, patrz tu – Jeremiasz podwinął lewą nogawkę odsłaniając pociągłą szramę zaczynającą się na kości piszczelowej, a kończącą na łydce – to mi Shultz wyrypał finką. Ciął jednakowo z trawą. Ale zaraz my go na bronę dopchali i wrypał se szpikulca w pośladek. Stękał jak stara kurewnica przez całą wioskę chędożona. Mówię ci chłopie, co tam się działo. – Jeremiasz pacnął się dłonią po czole.

Anglik uśmiechnął się do Jeremiasza, chwycił w garść filiżankę herbaty z kleksem mleka i westchnął.

- Funny polish boy.

Po tych słowach drzwi od pomieszczenia rozwarły się, a w do środka wszedł Wercynsky. I gdy spojrzał na Jeremiasza dźwignął wysoko powieki i wrzasnął :

-Kurewniku jebany, chabeciarzu, fajdusie! Kulasy ci połamię! Przydupnik biksy, końską pytą wyjebanej żesz ...

- No, dawaj dyndasie! Dawaj! – Jeremiasz podniósł gardę i czekał na atak.

- What is it? What are you doing?

- This is Jeremiah. I am here because he fired me from work man!

- Psi synu. Sam żeś naważył piwska w potupajce, to co miałem robić? Pałąg mi chciał dyskotekę zamknąć boś sprzedawał bimber pod ladą, a później chłopy się lali do upadłego na dworze i pod sklepem Podwojskiej. Tankowałeś potem razem z nimi, a mi sztachety w płocie rwaliście i na wioskę przepędzać tych co w agroturystyce siedzieli.

- Miałem rodzinę na utrzymaniu!

- A jaka to rodzina? Nowacka, co z moją Sarą się puszczała w Lubinie. Za darmo to robiła?

- Ty suczy chwaście Wercynsky ruszył z impetem na Jeremiasza, ale pomiędzy nimi stanął chief.

- Enough! Go back to work! Your friend here will not work!

- Tyrki na obczyźnie się zachciało? A na ojcowiźnie Borynę żeś pozostawił na pastwę losu? I kto mu teraz pomoże na żniwach? Może twoja kurtyzana co? – Wercynsky wziął się pod boki jak gospodyni domowa i począł tupać nerwowo stopą.

- A cóż ci do tego? Ta wyspa jest wielka i szeroka na tyle, żebym i ja tu zagrzał coś miejsca. Zarobię swoje i wrócę tam, gdzie me korzenie. A ty co? Na obczyźnie się dorobisz i zostaniesz tu jako na swoim?

- Pies ci mordę lizał warchole. Wynoś się stąd pókim dobry, bo przetrące ci te chude kości!

- Fakju!

Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń Jeremiasz wyszedł na dwór, nabrał powietrza w płuca i ruszył zmęczony w stronę mieszkania. Wercynsky zatrzymał się jeszcze na moment przy wejściu, odpalił peta i prychnął sam do siebie :

- Już ja ci życie utrudnię dyndasie jeden. Już moja w tym łepetyna.

 

Nazajutrz, gdy kur po raz pierwszy miał zapiać Jadźka wrzuciła do frytury cztery jajka. Na talerzu położyła brytyjskie kiełbaski, nalała soku pomarańczowego do szklanego dzbanka, a później otwarła okno na oścież by wpuścić do izby nieco świeżego powietrza.

Jeremiasz pojawił się chwilę później. Bez słowa wziął się za pałaszowanie poczęstunku.

- Co z tyrką? Udało ci się dogadać z naszym? To dziarski chłop. Trzeba mu posmarować czasem, ale wszystko idzie załatwić.

- Nie będę tu pracował.

- Jak to? A gdzie będziesz? Tu na krzywy ryj siedzieć nie ma gdzie. Płacić cza, rachunki, żarcie, to nie jest za uśmiech kolego. Staszek ci dał dach nad łbem, ale ja ci powiadam, że to potrwa jeszcze kilka dni. A potem fora ze dwora jak miedziaków nie dasz.

- Widziałem – przełknął kęs papierowego mięsa – że szukają kogoś do sportowej drużyny. Jakiegoś opiekuna czy coś takowego.

- Opiekuna? A co ty wiesz o sporcie?

- Coś tam wiem. Ociupinę, ale jednak. Nie od razu Miedziankę utworzyli no nie? A ty co? Od razu żeś stanowisko przybrała? Pewnie na początku też było niemrawo?

- Było, czy nie było, gówno cię to obchodzi. Mam to, na co sobie zapracowałam i do ziemi wracać nie planuję.

- Idę zapytać. Staszek polezie ze mną, bo po ichniemu nie porozmawiam.

- To się ucz. Masz tu – położyła mu na stół samouczek do języka angielskiego i słownik polsko-angielski – wkuj na blachę po 10 słówek dziennie. W dwa miesiące ogarniesz wszystko. A ten cały opiekun to gdzie?

- Czekaj, gdzieś ja zapisał. Uno momento – Jeremiasz wsunął prawą dłoń w kieszeń i wydobył ze środka pomiętą, żółtą kartkę – 113 Pollard Street M4 7JA.

- Toć to rzut beretem. Tylko pospieszcie się, bo Staszek ma na drugą zmianę!

Odnośnik do komentarza

Karl Marginson wyglądem przypominał kapitana Hectora Barbossę z filmu Gore Verbinskiego. Lubował się w gromadzeniu pamiątek dotyczących piłki nożnej. Całość zarobionych pieniędzy wydawał na podróże, przez co jego pierwszy związek małżeński nie przetrwał próby trzech lat. Z drugą żoną rozstał się już w dwa lata po sakramentalnym „ tak ”, bowiem zamiast w podróż poślubną, polecieli na finał Ligi Mistrzów do Stambułu, a po narodzinach pierwszego syna zamiast go ochrzcić imieniem Joseph ( jak pierwotnie planowali ) Marginson stanowczo stawiał na – Harry Stafford Marginson – od imienia i nazwiska byłego kapitana Newton Heath Football Club – obecnego Manchesteru United. Po wojnie stoczonej w brytyjskich sądach ostatecznie syn pozostał u matki, zaś Karl osiadł na mieliźnie nieopodal Gigg Lane i objął stery klubu, który miał napisać kilka pięknych rozdziałów w kronikach brytyjskiej piłki nożnej.

 

Jeremiasz ze Staszkiem przycupnęli na moment i otarli pot z czoła. Cukierkowy gmach, wykonany w najnowocześniejszym stylu architektonicznym miał w sobie „ to coś ”. Jeremiasz czuł w sercu, że niebawem wydarzy się coś niespotykanego i – na wszelki wypadek – wsunął w kieszeń trzonowiec swojej prababki zalaminowany przez Strączka, sąsiada Boryny i jego byłego kamrata z wojska – na szczęście.

- Czujesz? – spytał Staszek piszcząc zębami.

- Puściłeś bąka?

- Nie, durny. Ja czuję bezlitosną moc bijącą z wnętrza tego budynku. Jak by go kto napromieniował i potem tym nas obdzielił. Obczaj te kolumny przy wejściu. Mają w sobie takie czerwone światło, tak jak cały dach. Zainstalowali te diody pewno po to, żeby czarować ludzi co tu przychodzą. I co nie przychodzą zresztą też. Na dole jest sklep z pamiątkami. Ja tam pamiątek nie kupuję bo mi funtów szkoda. Odkładam, na bachora cza zbierać. Ale ty to co innego. Pamiętaj, że i nam jesteś winien kilka walut no nie?

- Dziwne rzeczy gadasz. Ja tam czuję, że muszę tyrkę zmontować, bo mnie Jadźka na taczce z chałpy wywiezie.

- Gentelmen, welcome. Come to the center! – krzyknął mężczyzna ubrany w grafitowy smoking.

- Ty idź, a ja poczekam.

- Jakie idź? Ja nie wiem o czym oni do mnie traktują to jak ja mam się dogadać?

- No dobra, ale musisz wkuć ten język na blachę, bo wszędzie to ja z tobą łazić nie będę.

 

- We are here to select the best candidate for the job!

- Co?

- Mówi, że che najlepszego do tej tyrki no I że przesrane będzie.

- Please CV. Do you have the appropriate qualifications?

- Czy możesz tu robić? Masz jakieś papierzyska?

- Skąd ja je wezmę? Nic z Polski nie przywiozłem to i nie mam. Niech telefonują do Boryny, albo do sołtysa z Jemielna. Oni wszystko potwierdzą. A jak nie będą wiedzieli o co chodzi to też potwierdzą, tylko potem trzeba im gorzałki polać. Ale po co?

- Tu nie chcą posadzkarza tylko kogoś, kto będzie trenerem.

- Kim kurna?

- We have to check everything, You go to a restaurant for an hour Gentelman.

- Dawaj. Idziemy coś wszamać na ich koszt. Chociaż tyle mi po tym, żem tu przylazł. Zobaczymy co mają. Słodkich ziemniaków bym wciągnął i jakiegoś browara łyknął. Tylko na raz, bo zaraz i ja muszę leźć i zapierdzielać na swoje. To może ja mu powiem żeby spinał poślady co?

Jeremiasz usiadł na skórzanym, czerwono – czarnym siedzisku i założył nogę na nogę. W jego głowie toczyła się wojna pragmatyzmu z moralnością. Nie miał żadnych dokumentów potwierdzających jakiekolwiek kwalifikacje, a perspektywa komunikacji w obcym języku napawała go strachem. Każdy ma takie chwile, gdy w duszy deszcz pada. Jedyne co chciało by się teraz płakać. I jakie decyzje człowiek podejmie w kluczowych momentach jego kariery życiowej, tak też później to życie się poukłada. Wystarczy chcieć. A tylko słabi zostawiają coś na jutro. Nie bez kozery utarło się porzekadło – co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. A co masz zjeść dziś, zjedz jutro a będziesz zdrowszy. Ryzykując naprawdę niewiele można zyskać coś, co zaprocentuje w przyszłości. Tylko trzeba jeszcze owo coś od siebie dać. Jeremiasz miał świadomość, że jeśli nie przysiądzie nad językiem, nie zdobędzie odpowiednich kwalifikacji, za granicą będzie mógł co najwyżej być pomagierem budowlańca.

- Ej, mówię do ciebie. Co będziesz szamał?

- Nic. Poczekam na werdykt.

 

Po trzech kwadransach ten sam mężczyzna wszedł do restauracji, wzrokiem odnalazł Polaków i usiadł obok zamawiając herbatę z kleksem mleka.

- You don’t under stand english?

- No, He didn’t. But he learns.

- Of course. Of course – mężczyzna przyjął to do wiadomości I zamoczył usta w gorącym trunku.

- We have three candidates. But only you have a clean file of offenses. Therefore we give you this job.

- Ja pierdole!

- But … what? What does that word “ pjelole “ ?

- Nothing – Staszek parsknął rechotem I położył dłoń na przedramieniu kompana.

- But you'll have to do courses and have the appropriate papers. You understand?

- Co?

- Mówi, że od jutra startujesz tylko musisz wkuć język I zdać.

- Ale co zaczynam?

- Welcome In FC United!

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...
  • 2 miesiące później...

Przesmyk prowadzący na kantynę. Drzwi pomalowane w romby, cztery nowoczesne żarówki wychylające się poza płaszczyznę sufitu i wykładzina stylizowana na kobierzec. Jeremiasz ubrany w najnowszy dres, który zakupił jeszcze za czasów Jadźki i jej maniakalnych zapędów do kupowania byle czego byle tanio.

- Toż to jakieś tałatajstwo. Co ja żem zrobił biorąc tę tyrkę? – drapał się po głowie jednocześnie wydłubując z ucha woskowinę. Nie bał się pracy. Bał się bariery językowej. Bo jak tu zrozumieć kogoś, kto gada po hebrajsku czy w języku suahili?

Na kantynie siedziała garstka mężczyzn w wieku od 18 do 25 lat. Każdy miał krótko przystrzyżone kołtuny. Przed każdym leżał mały talerz z kartoflem pokrojonym na osiem równych kawałków. Ze środka parował drobno starty ser i tłuszczyk z przetopionego masła.

- Witam! – krzyknął ktoś zza stołu – posil się młodzieńcze! Dzisiaj twój pierwszy dzień.

Jeremiasz zwrócił wzrok w stronę baru sałatkowego. Stał tam starszy mężczyzna z wyraźnie zaznaczonym siwym zarostem. Ubrany w zwiewny drelich kuchenny i poczwarny śliniaczek pod szyją dziarsko pchał na talerze trzem piłkarzom po porcji świeżo skoszonych roślin okopowych.

-Jesteś Polakiem? – spytał Jeremiasz zaciskając niespokojnie dłoń na lewym palcu wskazującym.

- Żeby tylko. Szef kuchni pochodzi z Jaworzna, dwóch kelnerów co stoi tam o – wskazał na drzwi prowadzące do toalety – z Olsztyna i Białegostoku. Ja jestem z Poznania, a sprzątaczki kolejno z Bogatyni, Jasła i Zielonej Góry. Każdy tu zarabia najniższą krajową, ale w przeliczeniu na złotówki wychodzi całkiem szlachetny zysk. To są twoi podopieczni – starzec wskazał otwartą dłonią na kilku piłkarzy zajadających ciepły popas. Jeremiasz zmarszczył czoło, otarł spotniałą nasadę dłoni o spodnie i ruszył w stronę wyjścia na darninę.

 

Boisko treningowe wyglądało tak, jak koronne płyty boisk które oglądał w telewizji. Znacznie się różniły od Wąsosza i Rawicza. Przy każdej bramce – a było ich aż osiem – spoczywały słupki, piłki, obręcze, harfy, koszulki i rękawice bramkarskie. Po wschodniej stronie ustawiono trzy mury zlepione z tekturowych gwiazd najwyższego formatu. W jednym stali kolejno Henry, Trezeguet, Deschamp i Dugarry. W drugim Overmars, Bergkamp, Kluivert i Cocu. Trzeci to Batistuta, Ortega i Recoba.

Po kilku chwilach na murawę wbiegło kilkunastu chłopaków i bez słowa przywitania rzucili się na piłki. Każdy kuglował, podbijał piłkę stopą, udem, kolanem, barkiem. Dwóch bramkarzy położyło się naprzeciwko siebie i zaczęli rzucać na wysokość klatki piersiowej futbolówkę wykonując przy tym brzuszki. I na to wszystko pojawiło się dwóch starszych dżentelmenów w dresach Nike.

- Ja mówię po polsku, więc będziesz się komunikował ze mną. Zarząd wybrał się na menedżera, więc musimy się podporządkować właśnie tobie, ale nie będę ukrywał, że większość została już poukładana. Nie wiem jakie masz referencje, nie interesuje mnie skąd jesteś, ile masz dzieci i ile dziewuch rozdziewiczyłeś. Chcę tu być, odwalić swoje i wracać do domu, do rodziny. Więc róbmy co do nas należy i nie wdawajmy się w zbędne dyskusje. Czas to pieniądz, a pieniądz na Wyspach jest najważniejszy. Zrozumiałeś?

Jeremiasz wybałuszył trzeszcze i przez moment poczuł, jak język staje się ciężki jak z ołowiu. Nie potrafił wykrztusić ni słowa, a już uczynienie jakiegoś gestu było tak samo niemożliwe jak odwrócenie tubki pasty do zębów na lewą stronę.

Po chwili jednak zdołał wykrztusić :

- Cholewka, no spoko. – po czym kopnął niezdarnie lecącą po ziemi futbolówkę. Ta zakręciła łagodny łuk i trafiła drugiego trenera prosto w potylicę, za co ten ukarał Bogu ducha winnych piłkarzy okrążeniem murawy w kuckach.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...