Skocz do zawartości

Tańcząc z Guanczami


Fenomen

Rekomendowane odpowiedzi

Keith Flint, wiem o tym ;) Spodziewałem się, że taki wpis może wywołać tego typu komentarze. Tym niemniej poniosła mnie trochę fantazja, ale myślę, że możemy to złożyć na karb fikcji literackiej. Wszak nie wszystko musi być tym, czym jest w rzeczywistości ;)

 

 

 

Halinka miała rację mówiąc, że Pico Viejo to zdradziecka góra. Nie rozumiałem też, czemu to jedyny szlak, który ma najwyższy poziom trudności na całej wyspie. Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale ostatnia wycieczka z Niemcami pokazała mi potęgę tego aktywnego wciąż wulkanu.

Moi mocodawcy chyba pomyśleli podobnie, bo pod koniec wycieczki coraz głośniej rozmawiali o tym, że dobrze się dzieje, że ta wycieczka już się kończy i niedługo będą mogli wrócić do Niemiec.

Co również i mi było na rękę.

Tego samego dnia wieczorem postanowiłem zadzwonić do Mario.

 

- Hej, kolego. Dawno się nie słyszeliśmy, ani się nie widzieliśmy.

- Marco, to ty, przyjacielu?

- Aye! Jak już pewnie wiesz, jestem na Teneryfie i chętnie obalę z tobą małe co nieco.

- Jasne, z przyjemnością. U tej twojej znajomej nie mogłem się zjawić, bo miałem urwanie dupy w pracy.

- To co? Może jutro?

- Hmm... wolałbym pojutrze, jak dasz radę.

- Damn, pojutrze z rana wylatuję już do siebie.

- Dobra, to ustawmy się na jutro. Zrobię tak, żeby mieć wolny wieczór.

- Bueno. Gdzie się spotkamy?

- Coś wymyślę i zadzwonię do ciebie.

- Ok, let it be.

- I znajdę coś odpowiedniego do picia na tę okazję.

- Wiem, że w tej materii zawsze można na ciebie liczyć - zaśmiałem się do słuchawki.

- Jasna sprawa, no to hasta la manana.

- Jasne. Do jutra.

 

Ponieważ ostatni dzień wycieczki obiecałem Niemiaszkom spędzić na zakupach souvenirów i leżeniu na plaży, dałem im wolną rękę. Zaproponowałem tylko, że w tym celu najlepiej wybrać się do El Medano, Las Americas czy do La Laguny. Dzięki temu zagwarantowałem im zajęcie na cały dzień, a ja na spokojnie się spakowałem, odpocząłem na plaży, a wieczorem spotkałem się z Mario, który wcześniej zadzwonił i powiedział, gdzie się możemy ustawić.

 

- Mario, kupę lat. Świetnie się trzymasz! - zawołałem gdy tylko go zauważyłem.

- Dzięki, tobie też niczego nie brakuje.

- Bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać.

- Nawet nie wiesz, jak ja też - odparł. - Mam coś na dzisiaj, likier bananowy, taki jak oryginalny tylko, że lepszy, bo mojej roboty.

 

Oczywiście Mario nie wspomniał o tym, że jak jest jego roboty, to ma dwa razy więcej woltażu, ale byłem na to przygotowany. Taki już on po prostu jest.

 

- Co robisz tu na Teneryfie?

- To co zwykle. Pokazuję bogatym ludziom ładne miejsca na ziemi i biorę za to kasę.

- Ech, tobie to dobrze.

- Nie wiem, czy tak dobrze. Zaczyna mnie coraz bardziej męczyć ta robota.

- Chyba cię rozumiem, sam też momentami mam ochotę rzucić tę robotę.

- Dalej robisz w tej gazecie?

- Aye. Ale ostatnio nie mam dobrych wieści, które mógłbym opisywać?

- A co się dzieje?

- Wszystko się pierdoli. Sytuacja z piłką na wyspie staje sie nie do zniesienia.

- A konkretnie?

- Kasa się kończy. Odkąd pojawił się kryzys, parlament nie chce już tak finansować klubów, jak robił to jeszcze kilka miesięcy temu. Nie wiem czy wiesz, ale tu zawsze lokalne władze, w sensie nasz parlament, wspierały futbol. Teraz kasa się kończy i kluby od razu to odczuły. Na pewno żaden z nich nie będzie się liczył w walce o awans.

- Smutne.

 

...

Odnośnik do komentarza

- A jest i będzie tylko gorzej. Chociaż parlament nie daje już kasy na kluby, to jako główny ich udziałowiec wymusza podejmowanie decyzji politycznych, które nijak nie mają się do sportowych. Przez to kluby są prowadzone przez trenerów nieudaczników, z nadania rządowego.

- Ale kwas...

- Oczywiście, że kwas. Do tego nic nie można z tym zrobić, bo chociaż trenerzy może i mają odrobinę pojęcia o futbolu, to mają związane ręce przez upartyjnionych działaczy. Takiego syfu dawno tu nie było. Z resztą w samej Hiszpanii nie jest lepiej. Zobacz co dzieje się w San Sebastian, Betisie, czy Herculesie. Identyko sytuacja.

- I mówisz, że nie ma perspektyw na zmianę?

- Póki co, to nie. Nie ma nikogo, kto by rozgonił to towarzystwo. Co prawda ostatnio pojawili się zagraniczni sponsorzy, ale władze klubów nie chcą oddawać tej władzy. Trenerzy wykonują polecenia z góry, a piłkarze wykonują polecenia trenerów. Takiego sterowanego futbolu nie było tu od dawna.

- Heh, znam to z Polski. Przerabialiśmy to wielokrotnie.

- I jak sobie z tym poradziliście?

- Nie poradziliśmy sobie. Problem cały czas istnieje. U nas, żeby było ciekawiej, jeszcze co tydzień wsadzają kogoś do paki za kupczenie meczami.

- U nas na pewno też kupują mecze, ale nikt o tym głośno nie mówi.

- A wy, dziennikarze, nie możecie nic z tym zrobić?

- Przecież u nas kierownictwo też jest z góry i jak pojawi się niewygodny artykuł to mogę się pożegnać z robotą.

- Szach-mat...

- Dokładnie. Jedyny sposób to zagraniczni dziennikarze, którzy chcieliby o tym pisać w swoich mediach.

- Wiesz co, może mam kogoś, kto mógłby taki artykuł napisać.

- Poważnie, a kto?

- Mam znajomą w redakcji sportowej Newsweeka Polska. Mogłaby o tym zrobić artykuł. Newsweek to znana marka, raczej nie powinna mieć z tym problemów. A sama mnie ostatnio pytała, czy nie słyszałem o jakiejś sportowej aferze.

- O widzisz, może to byłby impuls dla tych dziadów. Bo jeszcze trochę i piłka w Hiszpanii upadnie.

- Może aż tak źle nie będzie, ale zobaczymy, co da się zrobić.

- A ty jeszcze siedzisz w temacie trenerki?

- Nieee, zrobiłem kursy i szkolenia, ale nie było dla mnie roboty w kraju, więc olałem. Pracuję jako przewodnik więc kasa jest. Stąd nie szukałem na siłę czegoś nowego.

- A nie chciałbyś spróbować?

- Taaa, może jeszcze tutaj?

- No właśnie. Może nie jako pierwszy trener, ale kluby szukają trenerów od przygotowania fizycznego, czy taktycznego.

- Nie mam międzynarodowych papierów, z czym do ludzi?

- To się da załatwić. Pytanie tylko czy chcesz?

- Kurwa, nie wiem...

- Dobra, to potraktuj to jako luźną propozycję pracy. Wróć do kraju, rozlicz się ze wszystkich spraw, zastanów się nad tym i jeśli uznasz, że oferta ci się podoba, to wracaj.

- Panie, przecież ja tu nikogo nie mam, kto by mnie wprowadził gdzieś do klubu.

- Gówno tam. Wystarczy, że popytasz. Ludzi do sztabów szkoleniowych ciągle potrzeba. Ci pseudotrenerzy ratują się fachowcami, bo sami po prostu nie potrafią tego ogarnąć. A ja mam jakieś kontakty, więc coś tam dałoby się załatwić.

- No dobra, pomyślimy o tym. Wiesz co, muszę już lecieć, bo rano mam samolot.

- Jasne. Miło było się znów spotkać.

- Mnie również.

- Mam nadzieję, że jednak niedługo tu wrócisz.

- Pożyjemy, zobaczymy...

Odnośnik do komentarza

Powrót do kraju (a właściwie to najpierw do Niemiec) minął mi pod znakiem bitwy. Bitwy z myślami, czy rzeczywiście nie byłby to dobry kierunek. Nawet nie wiem kiedy i jak pożegnałem się z Jurgenem i jego żoną (cholera, czy ja w ogóle pamiętam, jak ona miała na imię?) i wróciłem do siebie.

 

Pierwsze co zrobiłem, ogarniając sprawy na miejscu to zadzwoniłem do Gośki, koleżanki ze studiów, która wylądowała w Newsweeku i powiedziałem jej o tym materiale na artykuł. Napaliła się na niego jak Arab na kursie pilotażu, więc pewnie coś z tego będzie.

 

Potem zadzwoniłem do Martina i zjebałem go za to, że znalazł mi takich lewych marudnych turystów, chociaż tak naprawdę nie była to prawda, bo od czwartego dnia wojażu w ogóle niemal nie zwracałem na nich uwagi. Ale tradycji musiało stać się zadość i Martin musiał słuchać mojego marudzenia na temat klientów, których mi znalazł.

 

I pytanie, co teraz?

 

Gośka obiecała, że artykuł będzie gotowy na przyszłe wydanie, tylko będzie chciała się ze mną spotkać, żebym jej przekazał wszystko co wiem. Ustawiliśmy się na następny dzień, żeby mi nic nie wyparowało z tego, co przekazał mi Mario. Poza tym gdzieś tam w głębi myślałem o tym, że ta rozmowa z Gośką może mi pomóc podjąć decyzję. Skałki i przewodnictwo górskie są fajne, ale miłość do futbolu, chociaż w ostatnich latach zaniedbana, wciąż była we mnie żywa.

 

Rzeczywiście, rozmawiając z Gośką o sytuacji w Hiszpanii i na Wyspach Kanaryjskich, coraz bardziej się nakręcałem, żeby tam wrócić. A ona chyba to widziała, bo próbowała mnie subtelnie do tego zachęcać. Potrzebowałem jednak mocnego impulsu.

 

Tak impuls nadszedł dwa dni po nowym wydaniu Newsweeka z artykułem Gośki na temat syfu w hiszpańskim futbolu. Zrobiła karierę, a artykuł dostał się do międzynarodowego wydania magazynu.

 

Nie musiałem długo czekać na telefon od Mario.

 

- Ej, stary, dobra ta twoją Gośka. Mamy piekło w Hiszpanii - Mario przywitał mnie z wrzaskiem.

- Po pierwsze primo to nie żadna moja Gośka. Koleżanka jeszcze ze studiów - sam nie wierzyłem w to, że się przed nim tak tłumaczę.

- Dobra, nieważne. Słuchaj, zrobiła się konkretna awantura. Stołki trenerów, selekcjonerów i członków sztabów szkoleniowych zwalniają się i wyrastają jak grzyby po deszczu. Władza widzi, że traci grunt pod nogami i przerzuca odpowiedzialność na trenerów, bo na nich najłatwiej. Poleciał już trener Malagi i Almerii, a u nas Vecindario i San Isidro.

- No to grubo. Nie wiedziałem, że aż takie mogą być konsekwencje...

- Także nie zastanawiaj się i jeśli chcesz spróbować czegoś nowego to wbijaj na Teneryfę. Jest kupa roboty w trenerce.

- Dobra, wiesz co, chyba mnie przekonałeś. Pewnie niedługo się tam zjawię.

- No i o to chodzi. Będziesz jak misjonarz, ratujący hiszpański, czy może raczej, kanaryjski futbol.

- Nie sądzę - roześmiałem się - ale mimo to chętnie spróbuję.

- Super. Do zobaczenia na wyspie.

- Ciao.

 

Decyzja została podjęta, jedziemy na Kanary i rozpoczynamy nowy etap w swoim życiu.

Odnośnik do komentarza

Spędziłem w kraju całe dwa tygodnie od momentu powrotu z Kanarów, dopóki nie wyjechałem tam ponownie. Biznes zawiesiłem, swoich klientów przekazałem znajomym z branży, na których zawsze mogę liczyć, że w razie klapy w Hiszpanii będę miał do czego wracać w kraju. Pozamykałem niezamknięte sprawy i, mówiąc brzydko, spierdoliłem z tego kraju.

Sytuacja w Hiszpanii rzeczywiście była ciężka. Mimo, że od feralnego artykułu minął już tydzień, jego konsekwencje wciąż miały pewne miejsce, niczym abonament, na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych gazet sportowych, poczynając od madryckiego Asa czy Marki, przez El Mundo Deportivo, na sporcie i La Vanguardii kończąc. Z lotniska odebrał mnie Mario, który obiecał przekimać mnie przez pierwsze dwie-trzy noce, dopóki się tutaj nie ogarnę. Nie wiem, czemu aż tak starał się mi pomóc, ale nie zamierzałem z tej oferty rezygnować.

Po zainstalowaniu się w jednym z pokoi wyciągnąłem flaszkę i rozpocząłem tzw. “analizę wycinka rzeczywistości”.

 

- No, to teraz możesz mi dokładnie opowiedzieć, co tu się wyrabia.

- Tak jak ci mówiłem. Artykuł wywołał konkretną burzę. Od dawna wszyscy wiedzieli, że jest burdel, ale właśnie brakowało czegoś takiego. Trenerzy padają ze stołków jak muchy. Władza oficjalnie się nie przyznaje do maczania swoich macek w sprawy klubów, ale wszyscy wiedzą jak jest. Niedługo polecą kolejni, a za nimi kolejni.

- No i co? Będzie robota dla mnie?

- Jasne. Wystarczy, że tylko do tych naszych lokalnych klubików wyślesz papiery i na bank coś dostaniesz.

- Z zaskakująco dużym spokojem mówisz o tej dostępności pracy...

- Panie, nie pierdol. Jest robota i tyle. Z resztą skoro już się przyczyniłeś do rozbudzenia tego piekiełka, to teraz grzechem byłoby z tego nie skorzystać.

- A jak się wyda, że ten artykuł to przeze mnie?

- Posrało cię? Strasznie zeschizowany jesteś. Artykuł napisała jakaś Polka. Ciebie jak na razie jedyne co z nią łączy to kraj pochodzenia. Z resztą, kurwa, nie daj się zwariować.

- Dobra, może i masz rację, trochę się sram, ale zrozum - zostawiłem wszystko i przyjechałem tutaj bo wyzwoliłeś we mnie dawne demony ukochania futbolu.

- O to chodzi. Masz papiery, lubisz tę robotę, więc coś tu znajdziesz i będziesz w tym dobry. Tylko muszę ci załatwić papiery na Hiszpanię, bo z tymi co najwyżej możesz się podetrzeć. Ale to jest kwestia jednego, dwóch dni i sprawa będzie załatwiona. W wydziale szkolenia tutaj pracuje znajomy jeszcze z czasów liceum. Na pewno nie będzie robił problemów. Zwłaszcza, że większe wałki tutaj odchodziły.

- Dobra, to elegancko. Podejdę jutro tu i tam i popatrzę jak to wygląda w tych klubikach.

- Na razie lepiej nigdzie tam nie łaź, dopóki nie będziesz miał papierów, bo mogą się na ciebie krzywo patrzeć. Z resztą i tak na początku będą się na ciebie spode łba łypać, bo tu nie lubią obcokrajowców, którzy przyjeżdżają za pracą. Zwłaszcza takich, którzy będą węszyć w środku oka cyklonu, bo tak trzeba nazwać to co się dzieje z piłką tutaj.

- Dobra, to poszukam sobie jakiegoś lokum i odnowię stare znajomości. Wygląda na to, że dłużej tutaj zostanę.

- To jasne, robota będzie. Na razie możesz śmiało tu zostać tak długo, dopóki sobie czegoś nie znajdziesz.

Odnośnik do komentarza

Mario miał rację przynajmniej w tym względzie, że załatwienie hiszpańskich papierów szkoleniowych na podstawie tych moich polskich nie było skomplikowane. Faktycznie dostałem je dwa dni później i już z oficjalnym dokumentem w łapie mogłem szukać roboty.

Na Teneryfie swoją siedzibę miały dwa kluby, gdzie mogłem uderzać: bardziej znane Tenerife, w którego szeregach grali między innymi tak znakomici niegdyś piłkarze jak choćby Ivan Kaviedes. Aktualnie w kadrze tego zespołu też znajduje się kilku ciekawych graczy, ale ponieważ gra on na zapleczu ekstraklasy, więc specjalnie nikt tam nie chciał ze mną rozmawiać.

Dużo lepiej poszło w San Isidro. Klub z miejscowości, w której mieszkałem z Niemiaszkami podczas ostatniego pobytu może się pochwalić wychowaniem Pedro Rodrigueza, czołowego skrzydłowego FC Barcelony i reprezentacji Hiszpanii. Jest to niewielki, biedny klubik, w którym generalnie wszystkiego brakuje. A przynajmniej takie odniosłem pierwsze wrażenie. Zgodnie z tym, co wcześniej mówił Mario, w klubie tym, jak we wszystkich innych w regionie, panował spory bałagan i nikt tak naprawdę nie wiedział, czy może się czuć pewny swojej posady.

“Średnie miejsce na start” - pomyślałem, ale ponieważ specjalnego wyboru nie miałem, zaryzykowałem rozmowę z przedstawicielem HRu (tak jest - dorobili się nawet takiego działu!).

 

- Co Pan chce u nas robić?

“Pracować, kurwa!”, pomyślałem, ale w porę się opamiętałem.

- Chciałbym podjąć pracę jako trener od przygotowania taktycznego lub fizycznego. Proszę, oto moje referencje - powiedziałem, wskazując na dokumenty potwierdzające posiadanie odpowiednich kwalifikacji.

- Wie Pan, może być trudno. Mamy już jednego speca od treningu motorycznego i jednego od treningu taktycznego.

- Ale dlaczego twierdzi Pani, że nie będę łepszy od nich?

- Nic takiego nie powiedziałam. Chodzi mi o to, że podpisujemy umowy na cały sezon, a aktualnie mamy środek rozgrywek.

- Ech, no to może chociaż na pół etatu?

- Nie sądzę. Nie zatrudniamy ludzi na takich warunkach.

- Czyli co? Nie mam tu czego szukać?

- Na to wygląda..

- W takim razie żegnam panią.

- Do widzenia.

 

I cluj. Pierwsze podejście pod znalezienie pracy okazało się nieskuteczne. Coraz więcej wskazuje na to, że znalezienie pracy na Kanarach może nie być wcale tak proste, jak opowiadał o tym Mario. Na pewno swoje robi fakt mojej narodowości i zapewne nagłe (czytaj: w trakcie sezonu) zainteresowanie taką pracą.

 

- Jak poszło szukanie pracy? - zagadnął Mario wieczorem po powrocie z redakcji.

- Do dupy. W CD Tenerife nawet nie chcieli ze mną gadać, a w San Isidro mają obłożenie na wszystkich etatach.

- No to kijowo, ale spróbuj w takim razie na Gran Canarii. Tam siedziby mają Las Palmas i Vecindario.

- No chyba nie mam wyjścia, ale zanim tam popłynę czy polecę to wyślę maila z zapytaniem, żeby na darmo się tam nie wybierać.

- Nie radzę. Nie licz na to, że ktoś tam odczyta twojego maila. Zwłaszcza z prośbą o pracę. Musisz tam się osobiście pofatygować.

- Co za kraj... Dobra, jak tam się najlepiej dostać?

- Z Reyna Sofia fruwają samoloty do Las Palmas. Po kilka na dzień. Lot trwa około pół godziny. Nie kosztuje dużo. To chyba najlepsza opcja.

- Ok, w takim razie z rana uderzam na lotnisko. Podrzucisz mnie?

- Jasne.

Odnośnik do komentarza

Lot z Teneryfy na Gran Canarię rzeczywiście trwał dwadzieścia kilka minut. Samolot jeszcze dobrze się nie wzbił w powietrze, a już pilot ostrzegał przed lądowaniem i prosił o zapięcie pasów. Sama wyspa zrobiła niezłe pierwsze wrażenie, ale ponieważ nie po to się na nią udałem, żeby zwiedzać, od razu poprosiłem taksówkarza o kurs do siedziby UD Las Palmas.

W siedzibie klubu oczywiście nikt się mnie nie spodziewałem, ale wchodząc widziałem sprzeczkę dwóch mężczyzn, która zakończyła się tym, że jeden w końcu rzucił papierami, które miał ze sobą i wybiegł w furii.

W biurze powiedziano mi, że faktycznie klub szuka trenera od przygotowania fizycznego, ale z moim marnym CV nie mam tam czego szukać. Las Palmas szuka trenera z dużym doświadczeniem, najlepiej jeszcze z międzynarodową reputacją i gdyby jeszcze był Hiszpanem to już by było pięknie, chociaż moim zdaniem najważniejszy dla nich był właśnie ten ostatni warunek. W Las Palmas zatem nie miałem czego szukać.

Ostatnią deską ratunku była wizyta w Vecindario - mieście o którym nie miałem żadnego pojęcia, podobnie z resztą jak o klubie o tej samej nazwie. Tu jednak spotkała mnie miła niespodzianka. Okazało się bowiem, że kilka dni temu zwolniony został pierwszy trener tej drużyny (jako ofiara czystki prowadzonej przez prominentów kanaryjskiego futbolu). Jego miejsce na tym stanowisku zajął dotychczasowy asystent, uruchamiając jednocześnie wakat na swojej pozycji.

 

- Więc chciałby pan pracować jako asystent menedżera w Vecindario?

- Tak, bardzo bym chciał.

- Jakie ma pan doświadczenie?

- W prowadzeniu drużyny - niewielkie, ale mam wysokie kwalifikacje w zakresie szkolenia i przygotowania fizycznego. Proszę, oto moje referencje - powiedziałem podając odpowiednie dokumenty.

- Rzeczywiście nie ma pan zbyt bogatego doświadczenia, ale nadrabia pan to umiejętnościami... Jakie są pana oczekiwania?

- Niewysokie. Po prostu chcę dostać tę pracę i móc nabierać doświadczenia.

- Powiem prosto z mostu. Vecindario to nie jest znany klub, ciężko nam o dobrych członków sztabu szkoleniowego, dlatego można powiedzieć, że spadł pan nam z nieba.

- Czyli co? Mam tę pracę?

- Chciałam pana jeszcze uprzedzić, że Vecindario boryka się z poważnymi problemami finansowymi, dlatego nie mamy możliwości sowicie wynagradzać pana pracy.

- Wystarczy mi na razie 600 euro tygodniowo, żebym miał za co latać samolotem z Teneryfy, gdzie się zatrzymałem.

- Niestety nie możemy panu tyle zaproponować. 500 euro to maksimum na co nas stać. Może znajdzie pan jakieś mieszkanie tu na wyspie?

- Chyba nie mam wyboru w tej sytuacji. Dobra, biorę tę robotę.

- Umowa będzie obowiązywała do końca sezonu. Zakres pana obowiązków przedstawi już właściwa osoba, z którą spotka się pan niebawem. Dowie się pan więcej telefonicznie we właściwym czasie, ale proszę być dyspozycyjnym.

- Dziękuję, do usłyszenia.

- Do zobaczenia.

Odnośnik do komentarza

Tego dnia wieczorem to ja postawiłem Cobanę z racji podjęcia przeze mnie pierwszej pracy na Kanarach.

 

- No i jak? Co z tą robotą? - zapytał z właściwą sobie subtelnością rzeźnika Mario.

- Dostałem fuchę.

- O, zajebiście. Gdzie?

- W Vecindario.

- Oho, no to będziesz miał wesoło - twarz Mario wyraźnie się zachmurzyła.

- Czemu? - “Pewnie wpadłem po uszy w gówno, skoro tak mówi” - pomyślałem.

- Ten klubik to niezłe bagno. Parę lat temu jeszcze coś tam grali, ale ostatnio jest konkretna padaka. Prezesi zmieniali się częściej niż trenerzy i generalnie atmosfera w drużynie jest chyba nienajlepsza. Ostatnio też jakiś dym był.

- No wiem. Zwolnili trenera i jego miejsce zajął asystent, który tym samym zwolnił posadę dla mnie. - natychmiast wtrąciłem, co dowiedziałem się na miejscu.

- Nie no, fajnie, że masz tę fuchę, ale lekko nie będzie miał. Trenerem tam jest niejaki Mikel Preciado - ten, który był wcześniej asystentem. Słyszałem o nim mało ciekawe opinie.

- To znaczy?

- To znaczy, że alkoholik, damski bokser i hazardzista. - odrzekł niepewnie.

- No to grubo - Mario musiał zauważyć, że mnie tym zeschizował. - Wpadłem z deszczu pod rynnę.

- Ale z drugiej strony mówią o nim, że dobry fachowiec i nigdy nie wyciął żadnego numeru w robocie, więc może nie będzie tak źle - próbował wycofać się rakiem dziennikarz.

- Oby, bracie, oby.

- Kiedy zaczynasz?

- Niebawem. Mają się do mnie odezwać telefonicznie.

- A jak będziesz dojeżdżał?

- Chyba nie będę. To za drogi biznes latać w te i nazad przy zaproponowanych mi warunkach.

- Można wiedzieć, ile ci dali?

 

Nie miałem przekonania, czy powinienem mu odpowiadać na to pytanie, ale w końcu zaryzykowałem.

 

- Pięć stów tygodniowo.

- No to szału nie ma, ale spokojna głowa. Poszukamy czegoś na Gran Canarii. Mam tam sporo znajomych.

- Spoko, dzięki. Ja też już zacząłem szukać i uruchamiać do pomocy swoje kontakty.

- No i elegancko. Musisz temat mieszkania ogarnąć zanim do ciebie zadzwonią, żeby potem się z tym nie pałować.

- Nom, też tak sądzę.

- Dobra, to rano zaczniemy coś działać. Ja jeszcze popytam w redakcji, a teraz spadam spać, bo miałem przesrany dzień w robocie.

- Nom, ja też. Dzięki za pomoc.

- Nie ma sprawy, od tego jestem.

- Jest jest. Jeszcze raz dzięki.

Odnośnik do komentarza

- Dzień dobry pani Halinko - bałem się, czy jej nie obudzę dzwoniąc o siódmej rano, ale nie mogłem długo zwlekać.

- Aaaa, witam cię Marco? Co się stało że dzwonisz? - w jej głosie słychać było zaskoczenie.

- A to musi się coś stać, żebym zadzwonił? - zapytałem, próbując bagatelizować sprawę.

- Przepraszam. Nie spodziewałam się teraz telefonu od ciebie. Zwłaszcza, ze nie tak dawno się widzieliśmy.

- Zgadza się, ale jestem w potrzebie.

- Czyli jednak masz jakąś sprawę?

- Tak - odparłem zawstydzony.

- No to słucham - rzekła z triumfem w głosie.

- Tak się składa, że wróciłem na Kanary i potrzebuję lokum, bo podjąłem tu pracę.

- Pracę? Jaką pracę?! Opowiadaj mi tu wszystko - teraz to dopiero wyczuć można było w jej głosie podenerwowanie. Czy może właściwie - ekscytację.

- Dostałem robotę asystenta trenera w Vecindario na Gran Canarii, niedługo zaczynam i muszę czym prędzej znaleźć jakąś klitkę dla siebie. To tak w dużym skrócie. Więcej opowiem, jak wpadnę na jakąś Cobanę.

- To się nawet dobrze składa. Pamiętasz Pedro, mojego byłego? On siedzi na Gran Canarii i ma jakąś agencję nieruchomości. Popytam go, czy nie ma czegoś na zbyciu.

- Obawiam się, że za mieszkanie z agencji to zapłacę jak za zboże.

- Nie bój nic. To mój były, ale dobrze się dogadujemy. Wynegocjuję ci dobrą stawkę.

- Dziękuję za pomoc. Nie wiem, jak się mogę odwdzięczyć.

- Po prostu wpadnij do mnie od czasu do czasu na jakieś małe spożycie.

- Nie omieszkam. Dziękuję raz jeszcze i czekam na info od Pedro.

- Jasne. Odezwę się jak tylko będę coś wiedziała - odparła i się rozłączyła.

 

“Podejrzanie sprawnie na razie wszystko idzie” - pomyślałem, ale nie zamierzałem szukać teraz dziury w całym. Celem było szybkie znalezienie mieszkania, dopięcie spraw tutaj na Teneryfie i zorganizowanie przeprowadzki.

Nie minęło jeszcze pół dnia, a już miałem telefon od Halinki.

 

- Słuchaj amigo, jest lokal blisko stadionu i siedziby klubu. Pedro musi tam kogoś wsadzić, żeby nie stało puste - Halinka mówiąc to była zdyszana, jakby uciekała przed pociągiem.

- Za ile?

- Marudził coś o 600 euro za miesiąc, ale pobajerowałam go trochę i zgodził się za 400 euro na miesiąc - znów usłyszałem ten szelmowski uśmiech blondyny.

- Ale to pewnie zgodził się dla Pani, a nie dla jakiegoś nołnejma, jakim dla niego jestem.

- Nic nie bój. Masz załatwione mieszkanie za 400 euro. Jak będą jakieś problemy, to będę z nim rozmawiać. Zaraz ci wyślę do niego numer telefonu, żebyście sobie obgadali szczegóły.

- Ale jak ja się z nim dogadam? Mój hiszpański jest mocno słaby. Gdyby nie możliwość negocjacji w Vecindario po angielsku to z hiszpańskim na pewno bym poległ - nie mam pojęcia skąd się wzięła ta nagła panika we mnie...

- Pedro zna hiszpański, angielski i polski trochę też. W końcu przez te piętnaście lat jakie razem spędziliśmy, zdążyłam go trochę nauczyć naszego pięknego języka.

- Aha, czyli zna “kurwa mać”?

 

Halinka roześmiała się do słuchawki.

 

- Tak zna, ale zna jeszcze dużo więcej. Spokojnie się z nim dogadasz.

- Dziekuję bardzo za pomoc.

- Nie ma za co. Do usłyszenia.

 

Potrzebowałem jeszcze jakiegoś kontaktu do kogoś, kto lepiej zna realia futbolu w Vecindario i tutaj liczyłem na pomoc Pedro i Mario. O ile ten pierwszy może nie być skory do pomocy, bo przecież w ogóle mnie nie zna (a nie wiem, jaki wpływ ma na niego Halinka) o tyle musiałem przycisnąć trochę w tym temacie Mario.

Skoro mam wdepnąć w gówno to dobrze wiedzieć wpierw, czy mocno śmierdzi.

Odnośnik do komentarza

Zobaczymy... ;)

 

 

- Buenos dias. Mikel Preciado. Chcę się z panem spotkać.

- Pan Preciado? Pierwszy trener Vecindario?

- W rzeczy samej. Powinniśmy się spotkać i omówić zasady naszej współpracy.

- Jasne, jak najbardziej. Ja będę na Gran Canarii od jutra. Dziś jeszcze załatwiam ważne sprawy na Teneryfie.

- Dobrze, w takim razie jutro, godzina 11.00, Cafe la Playa koło stadionu, pasuje?

- Jasne, będę na sto procent.

- Mam nadzieję.

- Do zobaczenia.

- Żegnam.

 

„No to niedługo się przekonamy, czy rzeczywiście jest aż tak źle, czy tylko mnie straszą”, pomyślałem, zamykając połączenie. Ekscytacja z tytułu podjęcia nowej pracy mieszała się z pewną obawą o formę, jaką ta współpraca przyjmie, ale miałem nadzieję, że przy jasno zdefiniowanym podziale obowiązków i zadań nie będziemy sobie przynajmniej wchodzić w drogę, co może zapewnić w miarę satysfakcjonującą formę współpracy.

Następnego dnia z rana dostałem telefon od trenera, który zadzwonił uprzedzając, że się lekko spóźni. Ja jednak zamierzałem zjawić się punktualnie, nie dając mu już na wstępie okazji do wykazania swojej wyższości nade mną i rozpoczęcia procesu dewaluacji mojej pozycji.

Punktualnie o jedenastej zjawiłem się w rzeczonej knajpie.

Na szczęście nie musiałem długo czekać.

Zaledwie pół godzinki…

 

- Marco Polo?

- Tak to ja. Rozumiem, że mam przyjemność z panem Preciado?

- W rzeczy samej. Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać – to sformułowanie aż ociekało sarkazmem…

- W porządku. I tak nie miałem nic ciekawszego do roboty – a co niby, kurwa, miałem powiedzieć?

- Dobrze, przejdźmy od razu do rzeczy. Jako mój asystent, chciałbym, żeby zajmował się pan kilkoma sprawami.

- Proszę kontynuować.

- Zanim o tym opowiem, mam jedno pytanie.

- Słucham?

- Grał pan kiedyś w Football Managera?

- Że, przepraszam, co?! – tego się absolutnie nie spodziewałem…

- Grał pan kiedyś czy nie?

- A czy to ma jakieś znaczenie? Oczywiście, że grałem, jak każdy kto chciał zostać trenerem.

- No to zapewne pamięta pan, jakie zadania można było delegować na asystentów. Chciałbym, żeby pan zajmował się podobnymi sprawami.

- Prowadzenie drużyny w sparingach? Negocjacje kontraktowe z zawodnikami? Prowadzenie rozmów motywacyjnych? Kontraktowanie sparingpartnerów?

- Widzę, że doskonale pan pamięta. Tak, to są główne obszary pańskiej działalności, ale z pewnymi ograniczeniami i uściśleniami.

- Zamieniam się w słuch.

- Będzie pan prowadził drużynę w sparingach podczas mojej nieobecności. Oczekuję również, że będzie pan mi towarzyszył podczas meczów ligowych, które pozostały do końca sezonu. Nie ma na nas wielkiej presji, ale chcę, żeby pan mógł zapoznawać się lepiej z drużyną.

- Dziękuję.

- W sprawie negocjacji kontraktowych, będzie się pan zajmował głównie kontraktami graczy z rezerw bądź graczy pierwszego składu, ale nie grających regularnie.

 

„Facet ma strasznie wyjebane na swoją pracę”, pomyślałem. Ciekawe jakby zareagował, gdybym mu to już teraz powiedział…

 

- Rozumiem.

- Podobnie z rozmowami motywacyjnymi. Jeśli w jakimś meczu się okaże, że nie widzę potrzeby osobistego motywowania zawodników, dostanie pan swoje pięć minut - oznaczało to jedno: „Jak będzie szło chujowo, to ty się wtedy martw” – W sprawie kontraktowania sparingpartnerów daję panu wolną rękę, ale proszę o konsultowanie ze mną pana propozycji przed wysyłaniem zaproszeń.

- Jasna sprawa.

- To chyba tyle. Ma pan jakieś pytania?

- Na razie chyba nie… Kiedy pierwszy trening?

- Dziś o siedemnastej. Proszę być punktualnie.

 

„A w ryj chcesz?”, cisnęło się na usta. Z trudem się powstrzymałem.

 

- Oczywiście, że będę. Nie mogę się już doczekać.

- Żegnam. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia.

Odnośnik do komentarza

Nie wiem :>

 

 

 

Zanim udałem się na trening, zastanawiałem się jeszcze, jaką tak naprawdę motywacją kieruje się trener tej drużyny, skoro na jej prowadzenie ma tak bardzo, mówiąc kolokwialnie, wyjebane. Wszystko wskazywało na to, że jego praca będzie się ograniczać do występowania na konferencjach prasowych i zbieraniu ewentualnych laurów, a cała praca u podstaw spadnie na moje barki, bo choć tego wprost nie powiedział, sposób podziału obowiązków wskazywał na możliwą ewolucję w tym zakresie.

O siedemnastej byłem punktualnie na stadionie. Oczywiście nikt nie miał pojęcia kim jestem. W szczególności portier, który nie wpuścił mnie na stadion. Od razu przypomniałem sobie sytuację Andresa Iniesty, którego spotkała podobna niespodzianka na jego pierwszym treningu z dorosłą drużyną Barcy, a teraz jest tak znakomitym graczem. Może to będzie dla mnie dobry znak?

 

Jeszcze przed pierwszym rozruchowym okrążeniem, trener zawołał wszystkich piłkarzy (o dziwo, tym razem się nie spóźnił) i krótko mnie przedstawił.

 

- Witajcie. Jak zapewne wiecie, od niedawna klub ma nowego asystenta menedżera. Pan Marco Polo będzie pomagał mi realizować obowiązki związane z prowadzeniem drużyny. Mam nadzieję, że pomożecie mu szybko zaaklimatyzować się w nowym otoczeniu. Panie, Polo, czy chciałby pan coś dodać?

- Powiem tylko tyle, że liczę na owocną współpracę. Wiem, że nie mam zbyt mocnej pozycji na starcie ze względu na swe nikłe doświadczenie i zapewne też pochodzenie, ale postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby zdobyć wasze i trenera zaufanie. Bo bez zaufania pomiędzy trenerami i zawodnikami nie ma mowy o dobrej atmosferze w drużynie, która jest niezbędna do uruchomienia mentalności zwycięzców.

 

Zgodnie z moimi przypuszczeniami od samego mojego przyjścia słychać było po kątach różne mało przyjemne komentarze pod moim adresem. Pomrukiwania w stylu „Czego ten Polaczek tutaj szuka?”, albo „Niech spada do siebie naprawiać krany, podobno w tym Polacy są dobrzy”. Wiedziałem, że czeka mnie tu trudna praca.

 

Na starcie mam wrogów nie tylko w osobie trenera, ale i piłkarzy.

 

Łatwo nie będzie.

 

O samym pierwszym treningu nie mogę za wiele powiedzieć. Ot standardowy zestaw ćwiczeń. Na starcie kilka okrążeń dla ogólnego rozruchu, potem rozciąganie, kilka ćwiczeń doskonalących technikę i na koniec nimi gierka 8x8.

 

Nie to jednak było w tym momencie najważniejsze.

 

Przyglądając się uważnie piłkarzom na treningu nie zauważyłem u choćby jednego z nich chęci, determinacji. Wygląda na to, że piłkarze absolutnie nie zamierzają za swoim szkoleniowcem skakać w ogień. To dla mnie wielka szansa. Umiejętne rozegranie najbliższych tygodni może dać przepustkę do lepszego zajęcia i lepszego życia.

 

Cel jest jasny – wysadzić z siodła pana Preciado.

Odnośnik do komentarza

Początki mojej pracy w roli asystenta menedżera nie napawały optymizmem w kontekście walki o stanowisko pierwszego szkoleniowca. Zajmowałem się sprawami pobocznymi. Można powiedzieć, pierdołami, którymi nie chciał się zajmować Preciado (i nawet po części go rozumiem). Negocjacje kontraktowe z juniorami to nie jest zajęcie pozwalające na intensywne budowanie swojej pozycji w zespole. Ale z drugiej strony, pracując u podstaw z tymi najmłodszymi, mam przestrzeń do budowy popierających mnie struktur.

Na miesiąc przed końcem sezonu, Vecindario zajmowało dwunastą pozycję w ligowej tabeli Segunda Division i było jasne, że nie grozi nam ani awans, ani walka o utrzymanie. Ot kolejny nudny sezon zakończony niczym. Trener zdawał się być z tego zadowolonym, piłkarze również i wszyscy byli szczęśliwi. Ten brak determinacji u ludzi wkoło coraz bardziej mi uwierał, ale na razie trzeba było schować dumę do kieszeni i pracą u podstaw pokazać, że tu, na Gran Canarii można jeszcze zbudować solidną piłkarska markę (oczywiście pod moją wodzą, ale o tym jeszcze nikt nie musi wiedzieć).

Mecz 34 kolejki Segunda Division zapamiętam jednak długo. W tym właśnie spotkaniu miałem po raz pierwszy mieć możliwość wykazania się swoim talentem motywatorskim. To był jeden z tych meczów, kiedy drużynie wyraźnie nie szło, ale trener, zamiast walczyć o obudzenie ducha w zespole, olał temat i zrzucił odpowiedzialność za wynik na mnie. Do przerwy Vecindario przegrywało z Badajoz 3:0 i raczej nic nie wskazywało na możliwość odmiany tego spotkania. Sytuacja beznadziejna?

Się okaże.

 

- Panowie, powiedzcie mi, po co gracie w piłkę?

- Dla kasy – odezwał się ktoś z szatni.

- Tylko?

- A po co więcej? Przecież tu nie ma żadnych perspektyw…

- Mówicie, że tu nie ma perspektyw. To ja wam coś powiem. Pracowałem przez pewien czas w czwartej lidze polskiej z budżetem w wysokości setnej części ligi, w której gracie. I co? I tam chłopaki zapierdalali po boisku aż miło było patrzeć. Dlaczego? Bo to lubili. Futbol był całą ich pasją. Robili, co kochali i walczyli o sławę swojej małej wsi w konfrontacji z równie zapyziałem klubem z sąsiedniej miejscowości. Dla nich każdy mecz to było święto, walka na śmierć i życie.

- No i po co to wszystko? – znów odezwał się ten sam głos z sali.

- Po co? Bo piłka pozwalała im zapomnieć o gównianej rzeczywistości, w jakiej żyją. Była jak narkotyk, a oni ją zażywali, bo mieli dość szajsu, który ich otaczał. Dzięki temu czerpali radość z życia. A gdzie jest wasza radość z życia?

- Jak się cieszyć z życia, skoro ono takie nudne i dupne?

- Właśnie tak jak oni, grając w piłkę. Pokażcie Hiszpanom, że z gry w piłkę, nawet jeśli nie jest to mecz La Liga albo finał Pucharu Króla, można się cieszyć. Podejmijcie wyzwanie! Cieszcie się grą! A reszta przyjdzie sama.

 

Ten mecz przegraliśmy. Ale to było do przewidzenia. Druga połowa jednak była zupełnie inna od pierwszej i spotkanie ostatecznie zakończyło się wynikiem 2:3. Gracze Vecindario pokazali, że jeśli im się zachce, to potrafią składnie kopać piłkę. Determinacja, jaką w nich widziałem w drugiej odsłonie sprawiała, że aż przyjemnie było na nich spoglądać. Dodawało to również wiary, że może wcale sytuacja nie jest tak beznadziejna, jak początkowo sądziłem.

 

Polo versus Preciado, 1:0.

Odnośnik do komentarza

- Panie Polo, jest sprawa.

- Słucham?

- Jednemu z juniorów, niejakiemu, Mario Gimenezowi, kończy się wraz z końcem tego sezonu umowa. Chciałbym, żeby poprowadził pan negocjacje.

- W porządku, nie ma problemu – nie była to dla mnie pierwszyzna, więc się zgodziłem. Prawdę powiedziawszy nie miałem jednak innego wyjścia.

- Proszę się skontaktować w takim razie z zawodnikiem i ustalić warunki nowej umowy.

- Jasna sprawa.

 

Z piłkarzem spotkałem się po jednym z treningów. Rozmowa w cztery oczy uświadomiła mi, dlaczego Mario tak długo pozostawał bez nowej umowy. On jej po prostu nie chciał podpisać.

 

- Mario, co jest? Czemu nie chcesz nowego kontraktu?

- Trenerze, moja współpraca z panem Preciado się nie układa. Sam pan widzi, że nawet teraz nie spotkał się ze mną osobiście, by omówić warunki nowego kontraktu.

- Pan Preciado ma bardzo dużo innych spraw na głowie, a ja jestem od tego, żeby go w takich kwestiach zastępować. To moja praca – kłamałem jak z nut. Aż sam się sobie dziwiłem.

- Tak pan sądzi? Czy po prostu musi pan tak mówić?

- Tu nie ma znaczenia, co ja sądzę. Wykonuję po prostu swoją pracę. Ale nie zmieniaj tematu.

- Nie zmieniam. Wciąż pozostajemy w temacie. Bo tematem nie jest moja nowa umowa, ale współpraca trenera z zawodnikami.

 

„Hmm, czyżbym pozyskiwał właśnie sprzymierzeńca?”, pomyślałem. Musiałem jednak zachować fason i udawać głupiego.

 

- Jakim prawem wypowiadasz się w imieniu grupy?

- Mówię, jak jest. Trener Preciado zachowuje się wobec piłkarzy lekceważąco. Podobnie podchodzi do zawodu. Nie przekazuje nam żadnej nowej wiedzy, żadnych wskazówek technicznych, czy taktycznych. Wszystkiego uczymy się sami. Nie chcemy, żeby tak było nadal.

- Twoi starsi koledzy mówią co innego. Ich zdaniem wszystko układa się z trenerem w porządku.

- To nie są moi koledzy. To najemnicy, którzy grają w Vecindario dla kasy. A ja gram tutaj od ósmego roku życia. Tu się wychowałem i tu chcę kontynuować karierę, ale tylko przy założeniu, że będę mógł tutaj się rozwijać przy wsparciu trenera.

- Chcę żebyś został. Widzę w tobie potencjał i determinację do tego, by stawać się coraz lepszym. Mogę ci zagwarantować, że jeśli podpiszesz nową, profesjonalną umowę, obejmę nad tobą szczególną opiekę, abyś mógł się rozwijać.

- Sam nie wiem. Nic o panu nie wiem.

- W takim razie będzie okazja się lepiej poznać. Ale mamy podobne cele. Obaj chcemy, żeby ten klub wygrywał. Myślę, że to na początek wystarczy.

- W porządku, przekonał mnie pan. Zostaję.

- To mądra decyzja, dobra dla nas obojga, jak i dla klubu.

- Oby miał pan rację.

- Do zobaczenia na kolejnych treningach.

 

Polo vs. Preciado, 2:0.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...