Skocz do zawartości

April Fool's Day


tio

Rekomendowane odpowiedzi

- Nie będę grał z Gackiem w jednej drużynie. Jeszcze mam z nim trenować i walczyć o miejsce w bramce? Po moim trupie.

- JMK, nie zapędzaj się może z tym...

- A no faktycznie, przepraszam.

- I tak jesteś wiecznie na tym L4, co my z ciebie mamy...

- Jak to co? A dofinansowanie z PFRONU? Powiedziałem już, póki Gacek będzie w klubie z innym stanowiskiem niż podawacz ręczników, ja bronił nie będę. I niech prezes pamięta, wchodzi nowy przepis wyposażenia stanowiska pracy dla takich jak ja, nowe siatki, nowa trawa, a może nawet nowy komputer jakbyście dali mi kolejną 1/17 etatu w sztabie jako głównego analityka, Smętek na pewno coś poleci po taniości...

 

Prezes wziął do ręki kalkulator, a potem podał chusteczki jmk, który jak zwykle był przeziębiony. Wyprosił bramkarza z sali, a następnie wezwał do siebie Geja z niemym "b", aby mu obliczył w Excelu ile procent budżetu klubu stanowią dofinansowania z PEFRONU na rozwój sportu wśród niepełnosprytnych, znaczy niepełnosprawnych.

 

W tym samym czasie jmk grał ... w drugim klubie. Czuł się jak ryba w wodzie, pozwalał sobie na coraz więcej, aż w końcu. L4 w jednym klubie nie przeszkadzało mu w graniu "na czarno" w drugim, w końcu M. robił wszystko co wydawało się dobre, ale w jego mniemaniu. Kiedy jednak jmk mocno podpadł u samego M., kiedy na jego stronie dał samemu wielkiemu autorowi "słabe" i to bez podania powodu, wtedy M. szukał haka na swojego nowego gracza i w końcu doszedł do tego, że jmk leci sobie w kulki.

 

- Masz zakaz trenowania na 2 tygodnie z moją wielką drużyną. A jak się nie dostosujesz i nie dasz mi "mocnego', a do tego nie przeprosisz to zgłoszę cię do ZUS-u!

 

Jmk coś tam przebąkiwał o swoich powiązaniach we Włoszech, o swoich kolegach z jakiegoś piekiełka, ale M. był głuchy na takie argumenty, bo i kto by wiecznie umierającemu wierzył. Od tej pory jmk balansował na krawędzi dwóch klubów i tylko czekał na rozwój sytuacji. Nie chciał ulec ani presji M. ani trenować z Gackiem. Postanowił więc ... nie robić nic i czekać na to, co przyniesie los.

Odnośnik do komentarza

Jak co wieczór, w Gorzelni Vamiego zebrała się cała śmietanka wsi. Było to idealne miejsce do budowania więzi pomiędzy ludnością, a klubem piłkarskim.

 

- Dybuk, Dybuk jest najlepszy!

- Nie, co Ty człowieku gadasz, Zojer jest najlepszy. Jest owsiany, piję go na śniadanie!

- Panowie, dla każdego trzeźwego kolejka gratis!

- Vami Lwie serce!

 

Gwarno, tłumno. Co rusz ktoś nowy wchodził przez Saloon'owe drzwi. Tak, to te, które dostrzec można było w amerykańskich Westernach.

Gdy posiedzenie trwało w najlepsze, do lokalu weszła ciemna, zakapturzona postać. Wszyscy ucichli, nawet siedzący przy barze wszechwiedzący Gacek zamarł, wpatrując się w wejście.

Postać weszła niepewnym krokiem, nie unosząc głowy, usiadła przy ostatnim pustym stoliku w Gorzelni. Cisza trwała. Nikt nie miał pojęcia, kim jest nowy przybysz. Nie zamawiał nic. Po kilku minutach rozmowy się wznowiły. przodownikiem był ubrany cały na biało - Ajer, który rozprawiał o testowanym przez niego w ostatnim czasie BMW e36.

Nagle do osamotnionego przybysza podszedł pijany jak belka Stefan.

- Wypierdalaj !

Po czym osunął się na ziemię, ściągając przy okazji upaprany od orzeszków obrus na siebie.

Cisza znów nastała. Przybysz wstał, podszedł do baru, gdzie sam właściciel obsługiwał i spytał się po cichu:

 

- Szukam Doktora, mógłbyś mi powiedzieć, gdzie mogę go szukać?

- Doktora? Coś Ci dolega? Jesteś Chory?

- Nie, skąd, przyszedłem tutaj na testy, do klubu piłkarskiego...

- Aaa, to szukasz pewnie Profesora. Musisz się udać wzdłuż korytarza do Sali Politycznej, ostatnio tam się dużo udziela...

- Ok, dziękuję. Mam nadzieję, że trafię.

 

Przybysz wstał, wytarł swoje lekko spocone dłonie w płaszcz i podążył w stronę sali.

- Hej, a jak Ty w ogóle się nazywasz przybyszu? zawołał Vami

- Dickson. Dickson jestem.

 

Nowy wszedł do Sali Politycznej. Nikt nie spodziewał się, że następnego ranka świat nie będzie już taki, jak do tej pory...

Odnośnik do komentarza

Tymczasem pod kościołem…

 

Kapitan Karierowej Wólki stał sobie spokojnie koło wysłużonego golfiaka, palił papierosa. Może i auto wyglądało jak totalny rzęch, jednakże była to najszybsza kupa złomu w galaktyce. No ok., w dwóch najbliższych wioskach. Kilku chłopaczków spod sklepu nadal się wychylało i z odległości łypało z małą zazdrością w oczach na tego VW.

Dopalił szluga, pstryknął na jakieś dwa metry. Sięgnął do kieszeni po paczkę, miał ochotę zapalić jeszcze jednego. Włożył fajkę do ust. Sołtys wyjął zapalniczkę, podpalił sobie i Makkowi.

W zasadzie nie wiadomo na co czekali.

Oparci o gablotę spostrzegli wychodzącego nowego przybysza, co szukał prezesa. Dobre sobie!

– Te, młody! Chce on podrzucenia?

– Ja? – zdziwiony azakarsan wskazał na siebie palcem.

– No, on, on. Do niego mówię. – rzucił Sołtys. Makk taki otwarty i sympatyczny nigdy nie był.

– No, mogę się zabrać, chętnie. – podszedł nowy do samochodu.

Chłopaki wyrzucili papierosy, złożyli przednie siedzenia, ażby gość mógł się wcisnąć na tylną kanapę.

Wsiedli wszyscy, kierowca kapitan przekręcił kluczyk w stacyjce. Golf zarzęził, prychnął, kichnął, kaszlną i odpalił.

– A gdzie jedziemy, jeśli można spytać? – zaczął azakarsan.

– A gdzie by chciał? No przecie, że na łączkę. Musi się ona zapoznać z tradycjami Karierowej. – pokiwał głową znacząco Sołtys. – No, młody, kopnął cię zaszczyt, sam Kapitan cię wita z butelkami w bagażniku i w swojej machinie.

Makk tylko pokiwał głową, rzucił przelotnie w tylne lusterko. Nie było na co patrzeć, kolejny młody wydygany. W Irlandii Północnej on nie takich zjadał, i to na śniadanie.

 

Po całych pięciu minutach drogi przystanęli prawie w polu.

– Już na miejscu jesteśmy? – wymruczał nieśmiało azakarsan.

– Ano. – prawie filozoficznie zabrzmiało z ust Sołtysa. – Niech on nie penia. Pod lasem oni nie zakopią.

Makk pierwszy wyszedł z pojazdu. Nie zwracając uwagi na gościa, zatrzasnął za sobą drzwi. Sięgnął do kieszeni, wyjął zmiętego fajka, zapalił. Rozejrzał się uważnie.

Sołtys był bardziej gościnny. Mordował się co prawda chwilę z odsunięciem fotela, ale dał radę. Wyszli obaj z nowym.

Od razu zauważyli, że kapitan coś wyczuwa, dało się to poznać po skupionym wzroku i ściągniętych ostro brwiach.

– Co jest? Coś nie pasuje? – zapytał jeden z towarzyszy podróży.

– No. Nie czujeta? Wali gnojem. Chyba znowu jakieś bydle to zwiozło zawartość swojego salonu. – trochę rozeźlony burknął.

– Osz ty w rzyć kopany! Faktycznie. Tera to i ja czuje. Co za chlew, beje, ażeby je zatruło od tego duralexu. – zasyczał Sołtys.

azakarsan stał milczący i tylko głową kiwał. Nie miał pojęcia, co będzie dalej. A sądząc po minach i tonie „kolegów” lepiej było się nie odzywać.

– Dobra, zbieram się. Wskakujmy do furki i pojedziem dalej. Kawałeczek. Na skarpę. Tam, gdzie zwykle Bandziorek ogniskuje. – zawyrokował Makk.

Jak mieli, tak zrobili.

 

Ledwo wyjechali na podziurawiony asfalt przed lasem, a Makk już syczał niezadowolony. Azakarsan nie bardzo słyszał bluzgi rzucane przez kierowcę, silnik Golfa chodził już chyba na pełnych obrotach, choć widział, że wrzucona była ledwo dwójka.

Przyspieszyli do 30 km/h, kiedy dało się usłyszeć głośne „OSZFaaaaakkkk!”.

Auto gwałtownie zahamowało. To znaczy, zaczęło hamować. Zanim się zatrzymali, trochę polatali i poobijali się po wnętrzu VW, powyklinali oraz w coś ostro przedzwonili.

Po tych kilku chwilach w końcu się otrząsnęli. Golf w końcu stanął. W poprzek drogi jednym przednim kołem na poboczu, ale stał.

Makk i Sołtys poruszali głowami na wszystkie strony. Chyba nic im się nie stało.

– Cali? Macie głowy, macie jaja? – zapytał kapitan.

– Ta. Wsio w miejscu chyba. Tylko coś ty odjebał pacanie?! – wydarł się spokojny do tej pory Sołtys.

– Ślepyś? To nie ja. – burknął Makk.

– Jak nie on? Wyjdę, zobaczę, co się stało.

Wyszli obaj. Wyprostowali się aż strzeliło im w karkach. Zaczęli się rozglądać. Nic nie zobaczyli.

Kierowca zapukał w szybę i pokazał nowemu, żeby wyszedł z samochodu. Ten grzecznie usłuchał. Jego wzrok pobiegł w stronę lasu. Dobre dwadzieścia metrów dalej coś leżało.

Podszedł, lekko poklepał kapitana w ramię. Palcem wskazującym zaczął pokazywać:

– Panie Makk, tam coś leży.

Pochmurne spojrzenie kierowcy skierowało się za palcem.

– Idziemy tam. – rzucił.

We trzech ruszyli. Spokojnie doszli do tego czegoś.

Sołtys z wrażenia otworzył gębę. Papieros wypadł mu z niej i upadł na asfalt. Makk zaciągnął się swoim fajkiem, podrapał po głowie.

– Coś ty narobił? Przejechałeś Typowego Janusza! Jak kocham wódeczkę! Zabiłeś! – stękał pasażer.

– Zamknij się! – burknął Makk. – Skąd wiesz? Trzeba sprawdzić. Idziemy.

Podeszli we trzech jak trzej amigos. Emigrant z Północnej Irlandii poruszył swoją nogą kadłubek Janusza.

– Ty! Ich jest dwóch! Dwa ciała leżą! Jedno pod drugim! – dalej stękał Sołtys.

Kapitan podrapał się po brzuchu i rzekł:

– No. Na to wygląda. W mordę jeża, na tandemie jechali.

– Ee, szefie, tam wystaje koszulkia chyba Odry. Take barwy som. – spanikowany dalej się trząsł.

– Odry? Osz ty! To nie Ikon?

– On. Zoba! To Ikon. – wydarł się Sołtys.

azakarsan stał zszokowany. Dopiero co miał zacząć swoją karierę, a tu na dzień dobry ma udział przy dwóch trupach. Ma przerypane. Jego krótkie rozmyślania przerwał Sołtys:

Makk, ale usadziłeś. Jak tera będziem grać? Zabiłeś Ikona i Typowego Janusza!

 

* * * *

Może trzeba zacząć ich zabijać? ;)

Badam pszzz! Mówisz i masz ;)

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...