Skocz do zawartości

Jak to Chris managerem chciał zostać...


sleepwalker

Rekomendowane odpowiedzi

  • 2 miesiące później...

Mimo dosyć wczesnej pory było już ciemno. Mróz delikatnie szczypał w policzki, zmieniał kolor ust. Płatki śniegu opadające na ziemię skutecznie zacierały zostawiane przeze mnie ślady. W parku było zupełnie pusto, tak jakby ludzie gardzili nim o tej porze roku, co za niewdzięczność z ich strony. Jednak w tej chwili doceniałem samotność, byłem tylko ja i moje myśli. Zatrzymałem się na niewielkim mostku o łukowatym kształcie, wzniesionym nad zamarzniętym strumykiem. Oparłem swoje łokcie o drewnianą poręcz, z której zwisały długie, ostre sople. Utkwiłem swoje spojrzenie w grubej tafli lodu, pod którą płynęła woda. Poczułem nagłe ukłucie w skroni, ale na mojej twarzy nie zarysował się grymas bólu, byłem już do tego przyzwyczajony. Minęło prawie pół roku od mojej wizyty w jerozolimskim szpitalu. Nie tak miało się to wszystko potoczyć…

 

Po tym jak izraelski lekarz przekazał mi mało optymistyczną wiadomość o moim stanie zdrowia, miałem spokojnie wrócić do pracy z zespołem, nie zważając na wszelkie trudności. Tak też było na samym początku. Skutecznie ukrywałem przed każdym moje złe samopoczucie, nikt nie mógł się dowiedzieć, że czeka mnie rychła śmierć. Trenowanie Beitaru było cudownym uczuciem. Magiczna siła mówiła nam wszystkim, że razem dokonamy wielkich rzeczy. Musiało być w tym ziarno prawdy, bo awansowaliśmy do Pucharu UEFA, w rozgrywkach krajowych po czterech kolejkach zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Jednym słowem, baśń z tysiąca i jednej nocy bezpretensjonalnie pukała do drzwi rzeczywistości. Nikt nie mógł, nie miał prawa ich zatrzasnąć.

 

Pamiętam dobrze jeden z wrześniowych treningów. Stałem przy linii bocznej boiska i uważnie przyglądałem się swoim zawodnikom. Slalom między słupkami, sprint, znów slalom – moja armia w szczytowej formie. Słońce tego dnia było dla nas łaskawe nie przypiekając zbyt mocno, na twarzy czułem nawet momentami delikatny wiatr. Rześkie powietrze i zapach bzu… Tak, zapach świeżo ściętego bzu…

- Coraz trudniej Cię znaleźć – usłyszałem szept za moimi plecami, tuż przy uchu.

Nie musiałem się odwracać, żeby zobaczyć kto jest autorem tych słów. Nie musiałem nic robić, bo też nie byłem w stanie. Tyle razy uciekałem, walczyłem z przeszłością i z losem. Wszystko po to, żeby znów przegrać z samym sobą. Byłem wściekły za to na siebie.

- Gniewasz się? – spytała aksamitnym głosem.

- Nie Sofi, spodziewałem się Ciebie – kłamałem jak nigdy.

Czas stanął w miejscu, Beitar, Puchar UEFA… To już nie miało znaczenia. Chciałem zapytać po co tak naprawdę przyjechała do Izraela, ale czułem podświadomie, że to nie ma najmniejszego sensu. Opuściłem trening bez słowa, ten dzień był nasz.

 

Rozmawialiśmy siedząc w pobliskiej kafejce przy niewielkim stoliku. O dziwo ani razu nie wspomniała o Dannym, o tych wszystkich przykrych i niezręcznych sytuacjach z przeszłości, jakbyśmy widzieli siebie po raz pierwszy. Resztę wieczoru spędziliśmy na dachu budynku, w którym mieszkałem. W milczeniu wpatrywaliśmy się w miliony gwiazd zdobiących nieboskłon. Przeszywał mnie szalony ból głowy, nie mogłem Jej o tym powiedzieć. Tym bardziej, że to była jedna z tych chwil, które pamięta się zawsze. Chwila, w której położyła swoją głowę na moim ramieniu szepcząc:

- Wariowałam nie mogąc Ciebie zobaczyć.

Tej nocy dach piaskowego budynku zapłonął… Namiętność i wzajemne pożądanie dopięły swego. Drżałem, Ona też drżała, czułem to… Niesamowity impuls przeszywał nasze ciała. Jestem przekonany, że Sofi czuła jak miłość właśnie kąpie się w morzu szczęścia, przypadek jeden na milion… Jeden na dziesięć milionów.

 

Rano obudził mnie wiatr podobny do tego z poprzedniego dnia, tylko trochę bardziej chłodny, bardziej porywisty. Kiedy otworzyłem oczy miejsce obok było puste. Na zmiętej pościeli leżał skrawek papieru a na nim wymalowany jak zwykle pięknie tekst: „Przepraszam, nie powinniśmy…”. Tuż obok zauważyłem starannie ozdobioną kartkę… Zaproszenie na ślub Sofi z jaśnie znienawidzonym Dannym. Tego dnia nie miałem litości dla nikogo. Zaczęło się na zdemolowaniu sypialni, a skończyło na zakrapianym wieczorze w podrzędnym barze. Wtedy właśnie odwiedził mnie Arkadi. Przysiadł się na sąsiednim stołku i rzucił plik papierów na blat.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś Chris, dlaczego?

Kiedy przewertowałem parę stron, zaśmiałem się wlewając do gardła kolejną dawkę Szkockiej.

- Chris, Ty umierasz – zagrzmiał wściekle prezes Beitaru.

- Może to i lepiej – odparłem beznamiętnie.

Dalej rozmowa potoczyła się bez żadnych rewelacji. Arkadi w trosce o moje zdrowie pozbawił mnie posady proponując tylko współpracę z klubem. Ale ja byłem zbyt ambitny… Pożegnaliśmy się kilka dni później jak prawdziwi przyjaciele…

 

Tak właśnie moja wędrówka po świecie zakończyła się w moim rodzinnym mieście. Dotarłem do punktu wyjścia… Z tą tylko różnicą, że wszystko poszło jakby łatwiej. Bez trudu wynająłem mieszkanie, a dzięki znajomemu znalazłem pracę w firmie pośredniczącej w handlu nieruchomościami. Futbol mnie nie chciał, Sofi mnie nie chciała i chociaż byłem teraz bliżej niej bardziej niż kiedykolwiek, zachowywałem milczenie. Oczywiście nie poszedłem na Jej ślub. Byłem uzależniony od leków przeciwbólowych, nie chciałem być uzależnionym od Niej.

Miałem tylko jednego prawdziwego kolegę, o dziwo był nim kwadrat. Co prawda w jego towarzystwie czułem jakbym był poza wszelkimi granicami marginesu społecznego ale „obalenie paru browarów” (wg terminologii Romana) dobrze wpływało na moje samopoczucie.

 

Co się tyczy Karen, robiła Ona wielką karierę w stolicy Albionu. Rozstała się z Johnatanem, była samodzielna, niezależna, chłodna i wyrachowana businesswoman. Oczywiście często do siebie dzwonimy. Tacy kumple na zawsze…

 

Robiło się coraz później. Śnieg pokrył lód zalegający na wciąż żywym strumyku. Powoli zszedłem z mostka i zacząłem stawiać pewne kroki w kierunku nowej przyszłości…

Odnośnik do komentarza

Tegoroczne święta były naprawdę udane. Cała rodzina w komplecie, brak jakichkolwiek problemów finansowych. Co prawda lokalna drużyna piłkarska grała do dupy, ale kogo to wtedy obchodziło, nic się nie liczyło poza tymi niezwykłymi chwilami. W nowej pracy szło mi całkiem nieźle, żeby nie powiedzieć spektakularnie. Czułem się doceniany, poważne stanowisko, poważne pieniądze. Tylko świąteczne kartki od moich byłych szefów przypominały mi o tym co było… Volendam, Bastia, Beitar… Piękne sen, ale już na zawsze snem miał pozostać.

 

Był późny wieczór 27 grudnia. Wracałem pieszo od rodziców do swojego domu. Bajecznie oświetlone parki i ulice, roześmiani ludzie idący chodnikami – magiczna atmosfera wisiała w powietrzu. Delikatne skrzypienie śniegu pod moimi butami przerwał nagle głos wykrzykujący moje imię. Pamiętam jak się wtedy wystraszyłem… Ulga dopiero nadeszła kiedy okazało się, że to nie była Sofi tylko jej koleżanka Karina, gospodyni zeszłorocznej imprezy sylwestrowej.

 

- Dobrze Cię widzieć Krzysiek – odparła rozradowana.

- Witaj – odwzajemniłem uśmiech.

- Co u Ciebie słychać, opowiadaj, minął kawał czasu – ledwo nadążałem nad potokiem słów wypływającym z jej ust.

- Z dnia na dzień coraz lepiej – ani przez chwilę nie kryłem swojego dobrego humoru.

- Świetnie wyglądasz – dodatkowo utwierdzała mnie w błogim nastroju.

- Ty też promieniejesz, jak się masz – ciągnąłem konwersację.

- W zasadzie wszystko po staremu. Czekaj, masz plany na sylwestra – zagadnęła spontanicznie.

- To zależy czy zaproponujesz mi coś lepszego od siedzenia przed telewizorem przy „Kevinie…”?

- Tak jak rok temu, znów organizuję imprezę wpadnij – wystrzeliła.

Po tej wypowiedzi zapanowało milczenie. Przyznaję się, udawałem, że się zastanawiam. Jednak po chwili Karina dodała:

- Ona też będzie, jeżeli jeszcze Toma jakieś znaczenie – zamknęła roześmiane usta i spojrzała mi głęboko w oczy. Nawet nie drgnąłem, ale moje głupie serce szalało. Jeden głęboki wdech pozwolił lekko ochłonąć.

- Wiesz, że nie przepadam za Dannym – odparłem.

Karina momentalnie otworzyła usta ze zdziwienia mówiąc:

- To Ty nic nie wiesz?

Przymrużyłem oczy i czekałem na wyjaśnienie.

- Sofi nie wyszła za niego, ślub został odwołany na dwa tygodnie przed ceremonią – kompletnie mnie zatkało. Poczułem się jakbym rozpędzonym Lamborgini uderzył w betonową ścianę. Dopiero po paru sekundach przyszło opamiętanie.

- No proszę, jakie to życie bywa przewrotne – ze wszystkich sił starałem się ukryć swoje zdziwienie.

- To jak, przyjdziesz? – ponowiła pytanie.

- Zastanowię się, ale ostrzegam. Jeżeli będę to upiję się na całego, żeby zapomnieć o minionym roku – od razu się roześmiała.

 

To prawda, od początku wiedziałem, że skorzystam z zaproszenia Kariny. Mogłem jeszcze skorzystać z jednego asa w rękawie… Karen. Marzyłem, żeby pojawić się w jej towarzystwie na imprezie, pokazać Sofi, że już mi nie zależy. Szwedka rzeczywiście przyjechała, to było nasze pierwsze spotkanie od wielu miesięcy. Powierniczka moich wszystkich tajemnic, przyjaciółka i kochanka… Może mi się wydawało, ale była piękniejsza, dojrzalsza. Kiedy nasz spojrzenia spotkały się na lotnisku od razu rzuciliśmy się sobie w ramion.

 

- Happy New Year Chris – już prawie zapomniałem ten łagodny a zarazem dźwięczny głos.

Całą noc przegadaliśmy siedząc w płaszczach na balkonie z kieliszkiem wina w dłoni. Bardzo tego mi brakowało, jej chyba też. Jak zwykle mogliśmy rozmawiać bez końca, o wszystkim.

- Powiedz mi, jak się czujesz Chris? – do dzisiaj nie mogę wybaczyć Arkadi’emu, że powiedział Karen o mojej dolegliwości.

- Kiedy ból rozsadza mi głowę, naprawdę czuję, że żyję – zażartowałem już lekko podpity.

Szwedka nie zaśmiała się nawet przez moment:

- Pytam poważnie – odwróciła głowę w moją stronę. Jeszcze raz przechyliłem kieliszek pełny czerwonej cieczy, po czym spojrzałem w rozgwieżdżone niebo.

- Karen, jak według Ciebie może czuć się człowiek, który wie, że za rok może dwa już go nie będzie? – widziałem jej śmiertelnie poważną minę, lekko załzawione oczy. Musiałem dodać:

- Chrzanić to, ja czuję się świetnie – wziąłem tym razem butelkę w dłoń i dopełniłem toastu, Szwedka zaśmiała się budząc prawie wszystkich sąsiadów. To było piękne zwieńczenie tygodnia i całych świąt.

 

Pozostawał jeszcze tylko sylwester i konfrontacja z Sofi. To już nie było ważne, przy Karen niczego się nie bałem…

Odnośnik do komentarza

Było już grubo po dziewiętnastej kiedy przekroczyliśmy furtkę, z której prowadziła betonowa ścieżka do domu Kariny. Zatrzymaliśmy się tuż przed domem. Odwróciłem głowę w stronę Karen, Ona spojrzała na mnie.

 

- Wybacz, pewnie nie przywykłaś to tak niewykwintnych przyjęć – wypaliłem robiąc kamienną minę.

- Nie jestem snobką – Szwedka od razu wyłapała ironię w moim głosie i szturchnęła mnie żartobliwie w ramię.

Po chwili milczenia znów się odezwałem:

- Tylko pamiętaj, ani słowa o mojej chorobie.

- Ani słowa, bla bla bla – złapał ją wyjątkowo dobry humor, więc nie pozostając dłużnym uszczypnąłem ją w biodro.

 

Donośne „Auaaa” rozległo się po całej okolicy, więc chcąc uniknąć niezręcznych sytuacji z sąsiadami pędem pognaliśmy w kierunku drzwi. Kiedy stanęliśmy w progu, przywitał nas nieznany „typ”, zapewne gość tutejszej imprezy. Zobaczyłem jak od razu wlepił swoje oczy w Karen, mało brakowało a rozdziawiłby do tego swoje usta. Z oniemienia wyrwała go dopiero Karina, która prawie dosłownie rzuciła się na nas z powitalnymi uściskami.

- Cieszę się, że jesteście. Nice to meet you – niemal wykrzyczała do ucha mojej przyjaciółki.

 

Powoli zrzuciliśmy płaszcze i podążyliśmy za gospodynią do pokoju gościnnego, gdzie wszyscy bawili się już w najlepsze. Większość gości znałem już z zeszłorocznego sylwestra, natomiast Karen musiała nadrobić swoje towarzyskie zaległości. Wodząc wzrokiem po pokoju, widziałem jak każdy facet wlepia w nią swoje spojrzenie. Tak, to była chwila triumfu. Tym razem to ja, były treser psów, trener piłkarski, obecnie pośrednik finansowy, byłem Sprite. Zawsze kiedy miałem u swojego boku przyjaciółkę rodem ze Szwecji, szczęście mi sprzyjało.

 

Moje oczy coraz szybciej „biegały” po pokoju, aż w końcu dotarły do celu. Stała sama w zaciemnionym rogu pomieszczenia, z pełnym kieliszkiem w prawej dłoni, patrzyła na mnie wnikliwie. Po chwili pomachała mi lekko układając usta w delikatny uśmiech, odwzajemniłem jej gest, nic więcej się nie wydarzyło.

 

Usiadłem razem z Karen na wygodnej kanapie i sącząc dosyć mocnego drinka z tonącą w szklance oliwką słuchałem jej pierwszych wrażeń o otaczającym nas towarzystwie i domu, w którym się znaleźliśmy. Sofi z kolei była zajęta konwersacją z jakąś parą, jednak co chwila spoglądała na mnie, a ja… ja zacząłem unikać naszych „wzrokowych spotkań”. Po kilkunastu minutach, kiedy rozbrzmiała muzyka, parkiet momentalnie się zapełnił, a ja skierowałem się w stronę kuchni napełnić szklanki wysokoprocentową trucizną. Karina stała przy stole krojąc pomidory, których ewidentnie brakowało na ułożonych na tacy kanapkach. Bez wahania podkradłem jeden plasterek, za co solidnie dostałem po łapach.

- Ciekawych masz przyjaciół – odparła wskazując głową na salon, gdzie już kilku amantów zabawiało Karen.

- Niestety nie są tak liczni jak Twoi – skwitowałem zatapiając zęby w soczystym plastrze.

Ponownie zerknąłem na pokój pełen gości, Sofi zniknęła w tłumie.

- Twoje coroczne imprezy są już pewnie tradycją – podjąłem.

- Raczej rytuałem, ale nie bój się. Tu nie szlachtujemy dziewic i nie biczujemy niegrzecznych chłopców – odparła śmiejąc się donośnie, po czym wyszła z tacą w pełni „uzbrojonych” przysmaków.

 

Ledwo zdążyłem się obejrzeć, kiedy Karen chwyciła mnie za rękę i dosłownie zaciągnęła w gąszcz tańczących par. Wtedy rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo, skakaliśmy jak opętani, aż do utraty tchu. Widziałem Sofi kilka metrów dalej, poruszała się zwinnie jak kwitnący tulipan targany łagodnym letnim wiatrem. Rytmiczne i dynamiczne kawałki powoli przekształciły się w spokojne, refleksyjne melodie. Szwedka objęła mnie za szyję, zaczęliśmy się kołysać.

- Jeszcze z nią nie rozmawiałeś – powiedziała spokojnym tonem.

- Nie widzę takiej potrzeby – odparłem uciekając przed jej spojrzeniem.

- Grając w zimnego drania nic nie osiągniesz Chris – wyszeptała mi do ucha.

- Walcząc o nią tylko po to, żeby zaraz umrzeć, też nikomu nie pomogę – odpowiedziałem niemal muskając nosem jej gładki policzek. Na tą wypowiedź nie miała riposty…

 

Minęła dwudziesta trzecia, kiedy ponownie usiedliśmy na kanapie, żeby chwilę odpocząć. Karen rozmawiała na boku z jedną z koleżanek Kariny, to trzeba jej przyznać, szybko i z niezwykłą łatwością nawiązywała znajomości. Czułem się dobrze, nie mniej, nie więcej. W powietrzu unosił się zapach świeżego bzu, ale nigdzie nie widziałem Sofi. Po chwili niczym duch wyłoniła się z tłumu tańczących, szła w moim kierunku, powoli stawiała swoje kroki. Pewna siebie i zdecydowana, patrzyła wprost na mnie. Kiedy już dzieliła nas odległość równa zasięgowi szeptu, usłyszałem:

- Zatańcz ze mną.

 

Wzięła moją dłoń, poczułem już dawno zapomniany dreszcz. Po chwili staliśmy już w gąszczu ściskających się par. Sofi objęła mnie, ja delikatnie oplotłem jej talię swoimi rękoma, zaczęliśmy płynąć. Przeszywała mnie na wskroś swoim spojrzeniem, jakby czegoś szukała w moich oczach. Nie mogłem ich zamknąć lub skierować w inną stronę, nie potrafiłem… Jej oddech na moich ustach niemal wprawiał w ekstazę, bezapelacyjnie chciała zniszczyć zimnego drania, którym tak bardzo pragnąłem zostać.

- Gdzie byłeś przez te wszystkie miesiące, dlaczego się nie odezwałeś – wyszeptała wciąż hipnotyzując mnie swoimi czarnymi oczami.

- Układałem sobie życie, po raz kolejny – udało mi się pozbawić tą wypowiedź jakichkolwiek uczuć. Po chwili zapytałem spokojnie:

- Dlaczego Ty i Danny…? – kiedy to usłyszała spuściła na chwilę głowę, po czym ponownie spojrzała na mnie powoli otwierając usta:

- Myślałam, że wiesz… - po tym nie padły już żadne słowa.

 

Piosenka powoli dobiegła końca, ale Sofi nie wypuszczała mnie ze swojego objęcia, położyła tylko głowę na moim ramieniu. Po chwili z głośników zaczęły wydobywać się nowe dźwięki, od razu je poznałem. Tak jak przed rokiem, Richard Marx zaczął śpiewać o tym co czuje do Mary. Niefortunny zbieg okoliczności. Sofi momentalnie sobie przypomniała sytuację sprzed dwunastu miesięcy.

- Czas stanął w miejscu – powiedziała nie podnosząc głowy z mojego ramienia. Nie wiedziałem co robić, byłem bezradny. Dopiero po kilkunastu sekundach przyszło opanowanie i pierwszy tryumf chłodnego rozsądku.

- Nie dla mnie Sofi. Nie dla mnie… - to były ostatnie słowa jakie wypowiedziałem do niej tego wieczoru. Taniec się skończył a wraz z nim nasze spojrzenia.

Modliłem się, żeby północ nadeszła szybkim krokiem, i tak też się stało. Utonąłem w objęciach Karen słysząc:

- Happy New Year.

Później nastąpiło symboliczne uderzanie kieliszków wypełnionych szampanem. Oczywiście to jedno uderzenie było magiczne, połączone z odciskiem ust, który zostawiła na moim policzku, wtedy ostatni raz poczułem zapach bzu.

 

Razem ze Szwedką szybko „urwaliśmy się” z trwającej nadal imprezy. Spory kawałek do domu przemierzyliśmy piechotą, tańczyliśmy na chodniku, darliśmy się w niebogłosy, pękaliśmy ze śmiechu z byle opowiastek, to wszystko pozwoliło mi na chwilę zapomnieć. Znów skończyliśmy na balkonie z kieliszkami w dłoniach spoglądając na dogasające fajerwerki.

- Nie rozumiem Chris. Tego wieczoru mogłeś ją mieć, widziałam to – odparła zupełnie trzeźwo.

- Czasem trzeba pomyśleć o przyszłości Karen – powoli zaczęło kręcić mi się w głowie, trucizna robiła swoje.

- No tak, nie chcesz, żeby za rok płakała nad Twoim grobem. Robisz z siebie męczennika – pokręciła głową po raz kolejny przechylając kieliszek.

- Nie rozumiesz. Ja już dla świata jestem trupem – beknięcie nie było odpowiednie w tym momencie, ale z siłą wyższą nie mogłem walczyć.

- Nie bredź Chris. To po co żyjesz – zapytała ironicznie.

Odpowiedziałem pytaniem na pytanie:

- Właśnie. Po co?

 

Stary rok się skończył, a wraz z nowym rozpoczęła się reszta mojego życia.

Odnośnik do komentarza

- Do siego Krzysiek – niemal wykrzyczał na całe mieszkanie kwadrat. Co prawda był już czwarty stycznia, ale musiało mu umknąć kilka dni, powód jest oczywisty.

- Do siego – powtórzyłem wznosząc do góry kieliszek. Roman pił z wypełnionej równo do połowy szklanki. Tłumaczył się tym, że ma za grube palce aby utrzymać szkło mniejszych rozmiarów. Wnioskowałem z tego, że gardło też musiał mieć bardziej pojemne.

 

Jeszcze niecały rok temu nie mógłbym sobie wyobrazić, że zasiądę przy jednym stole z człowiekiem, który ukradł mi zegarek, a później, przez którego trafiłem do szpitala i być może przez którego już wkrótce umrę. Teraz to wszystko wydawało się nie mieć znaczenia, cała przeszłość nie miała już żadnego znaczenia. Wieczór był jeszcze młody, a rozmowa była coraz bardziej zajmująca.

 

- Jak tam nowa praca, pewnie trzepiesz już niezłe kokosy – zapytał w tym swoim niezwykle oryginalnym stylu.

- Nie narzekam, w końcu stanąłem na nogi, bo już prawie zapomniałem jak to jest, kiedy masz wszystko czego Ci trzeba – odparłem już lekko bełkocząc.

- A czym Ty się teraz zajmujesz, chyba nie roznosisz już ulotek – zapytałem po spełnionym toaście.

- Wylali mnie, podobno byłem zbyt agresywny wobec tych, którzy nie chcieli zapoznać się z ofertą Simplusa. Ja tylko chciałem, żeby ludzie szanowali moją pracę, a uwierz mi Krzysiek, niektórych musiałem nauczyć szacunku – roześmiał się szyderczo po tej wypowiedzi. – Teraz pracuję w klubie na bramce, Czarna Pantera. Wpadnij czasem, naprawdę można się kulturalnie upić i poszczypać kilka zgrabnych tyłków – powiedział pokazując swoimi palcami jak naprawdę wita się z kobietami.

- Pewnie masz tam branie, wiesz muskuły i ta stanowczość. Poza tym większość dzisiejszych przedstawicielek płci pięknej lubi być traktowana przedmiotowo, niestety – skwitowałem spuszczając głowę nad pustym kieliszkiem.

- Niekoniecznie, chociaż faktycznie sporo głupich dup tam bywa – kwadrat był bardzo bezpośredni – Ale nie zawracam sobie teraz głowy babami, to przez nie zacząłem pić i to jedyny pozytyw związany ze związkiem z którąś z nich. Co innego Ty, przydałaby Ci się jakaś laska – wybełkotał wskazując mnie palcem.

- Może faktycznie kiedyś tam zajrzę, wypić zimne piwo, nic więcej – mówiłem już tak nie wyraźnie, że przez chwilę zastanawiałem się czy w ogóle coś powiedziałem.

- Swój chłop – Roman potwierdził poprawność mojej wypowiedzi klepiąc mnie po plecach.

- Oglądasz czasem naszych kopaczy Krzysiek? Pierdolone łajzy – powiedział używając swojego ulubionego epitetu, po czym soczyście walnął pięścią w stół.

- Bywało gorzej, mogą jeszcze się utrzymać – starałem się go uspokoić, co prawda bardziej troszczyłem się o szklany blat mojego mebla.

- Trener, ten sk… - opróżnianie szklanki przerwało na moment jego kwiecistą mowę.

- Zaraz zaraz, Krzysiek, może Ty… Jeżeli chcesz pomogę zespołowi pozbyć się ich nieudolnego szkoleniowca – w tej chwili był śmiertelnie poważny, nie ukrywam, zaczął mnie przerażać.

- Co to, to nie. Nie pieprz głupot i polewaj – kolejna dawka sprawiła, że zapomniał o swej przestępczej naturze, mogłem odetchnąć z ulgą.

- A co poza tym? Jak zdrowie – kwadrat podjął nowy temat.

- Wyobraź sobie, że powoli zaczynam walić głową w kalendarz – byłem już zbyt pijany, żeby cokolwiek ukrywać.

- pier****sz – Roman powtórzył swoje ukochane słowo (co rpawda niewyraźnie, bo w samym środku przeszkodziła mu pijacka czkawka).

- Poważnie, mam krwiaka czy guza, takie małe gówno – zaśmiałem się już ledwo przytomny.

Po tych słowach mój gość wlał przezroczystą ciecz wypełniając kieliszek po brzegi mówiąc:

- Masz, zabij skurwiela.

 

Posłuchałem bez żadnych oporów. Wydawało mi się nawet, że już zabiłem go na amen, kiedy urwał mi się film. Kwadrat wykazał się nieoczekiwaną opiekuńczością zostawiając przed wyjściem plastikowe wiaderko pod łóżkiem, na którym leżałem już totalnie „zmęczony”. Więcej nie pamiętam…

Odnośnik do komentarza

Nazajutrz z oczywistego powodu nie byłem w stanie podnieść się z łóżka. Wydawało mi się, że ktoś chce rozerwać moją głowę na strzępy, jakby wysadzał w niej olbrzymi most nafaszerowany dynamitem. Za każdym razem kiedy unosiłem głowę, świat wirował. Tak, to miał być dzień z leżeniem w tytule. Nie mając lepszego zajęcia zacząłem rozmyślać o świecie, o tym co Roman mówił zeszłego wieczoru. Trenowanie lokalnej drużyny piłkarskiej… Nie, Polska piłka cierpiała na nieuleczalną chorobę. Właśnie dlatego nigdy nie chciałem pełnić roli szkoleniowca na rodzimym podwórku. Tutaj futbol był pociągiem pędzącym „na łeb na szyję”… Pojazdem gnającym do nikąd. Oczywiście nie zjawiłem się w pracy, bo jak wyleczyć nieuleczalne? Kac musiał pozostać kacem… Telefon wciąż dzwonił, ale był tak daleko… Tych kilka kroków z każdą próbą okazywało się być niewykonalnych. Skończyło się na tym, że jak zwykle zacząłem wmawiać sobie „to był ostatni raz”. Czwartek zakończyłem nieprzytomnym snem.

 

Kilka dni później zdecydowałem się odwiedzić nowe miejsce pracy kwadrata, pamiętam jak usilnie mnie do tego namawiał. Kiedy dotarłem na miejsce późnym wieczorem mój entuzjazm trochę opadł. Lokal z zewnątrz wyglądał jak podrzędna speluna. Obdarte drzwi w jednej z ciemnych uliczek, a nad nimi neon z nazwą klubu „Czarna Pantera”. „Prawie jak burdel” – pomyślałem, po czym przekroczyłem próg, aby sprawdzić czy „prawie” rzeczywiście zawsze robi taką różnicę. Idąc ciemnym korytarzem słyszałem coraz głośniejszą muzykę, wdzierała się przemocą do mojej głowy, nie pytała czy chcę… W końcu dotarłem do dużego pomieszczenia, źródła buntu walczących ze sobą dźwięków. Tym razem myliłem się… Wnętrze lokalu było bardzo bogato urządzone, dwa piętra, spory bar i kącik dla Dj’a. Stanąłem w miejscu, kręcąc głową dokładnie poznawałem nowe otoczenie. Dopiero soczyste klepnięcie w plecy przez Romana wyrwało mnie z tego stanu.

- No nareszcie jesteś – krzyknął zwyciężając tym samym donośną muzykę.

 

Nie rozmawialiśmy długo, kwadrat szybko musiał wrócić do swoich obowiązków, a ja wygodnie usadowiłem się za barem na dosyć wysokim krzesełku. „To był ostatni raz” sprzed kilku dni jakoś nie mógł mnie przekonać do wstrzemięźliwości w takim miejscu, ale kiedy przypomniałem sobie o w połowie pełnym wiaderku ograniczyłem się do butelki piwa. Odwróciłem się w stronę sali, żeby kontynuować swoje obserwacje. Większość bawiących się stanowili młodzi ludzie, niektórzy wyglądali jeszcze na dzieci, chociaż jeżeli powiedziałbym to takiemu w twarz pewnie cały bym stąd nie wyszedł. Przed oceną siebie jako nieudolnego starca w całym tym towarzystwie ratował mężczyzna siedzący kilka kroków ode mnie, wyglądał na faceta po trzydziestce, pił wodę, tak mi się przynajmniej wydawało…

 

W kołyszącym się tłumie co jakiś czas pojawiał się Roman studząc zapał pijanych młokosów. Był ochroniarzem z prawdziwego zdarzenia: ogolona głowa, bicepsy wielkości mojego uda i postępująca redukcja szyi, wyglądał jak doświadczony Centurion wśród prymitywnych barbarzyńców.

 

- Hej misiu, postawisz mi drinka? – odezwał się kobiecy głos z mojej prawej.

Kiedy się odwróciłem zobaczyłem młodą dziewczynę ubraną w bluzkę z dużym dekoltem i skąpą spódniczkę, do tego kolczyk w pępku i motylek na łydce. Tak, dokładnie zmierzyłem ją wzrokiem…

- Masz osiemnaście lat? – wypaliłem kręcąc głową.

- Spier… - nie zdążyła dokończyć. Jakiś facet doskoczył do niej niczym tytułowa pantera i z wymownym gestem wyłożył pieniądze na ladę. Smarkula rzuciła w moją stronę gardzące spojrzenie i odwróciła się do swojego nowego amanta. Uśmiechnąłem się tylko do siebie podnosząc butelkę Heinekena. Popatrzyłem przez chwilę przez zielone szkło, pęcherzyki powietrza coraz wolniej uciekały na powierzchnię buzującej cieczy. Z każdym łykiem była coraz bardziej gorzka, jej esencja dawała o sobie znać.

 

Jeżeli chodzi o barmana to pasował do filmowego stereotypu, zręczne ręce i ręczniczek na ramieniu, którym co chwila przecierał mokry blat. Wyglądał na niezmordowanego, a raczej oddanego swojej pracy. Obsługiwał klientów niemal machinalnie pokazując jednocześnie dużo życia i pasji. Kiedy ruch się zmniejszył, popatrzył na mnie, w końcu zapytał:

- Ciężki dzień? – poczułem się jakby moje życiowe porażki na zawsze wyrzeźbiły moją kamienną twarz.

- Nie pierwszy i nie ostatni – odpowiedziałem kładąc pieniądze na ladzie.

- Te dzieciaki jeszcze nie wiedzą czym jest prawdziwe życie – skwitował z uśmiechem na ustach wskazując głową tańczących na sali.

 

To nie było miejsce dla mnie. Dziwiłem się, jak gość popijający wodę może siedzieć spokojnie w takim miejscu. Ja się zbuntowałem, skierowałem swoje kroki do wyjścia, muzyka cichła. Kiedy wyszedłem wziąłem głęboki oddech. Łyk świeżego powietrza orzeźwił mój umysł, dał odpocząć myślom. Kiedy postawiłem pierwszy krok w kierunku oświetlonych ulic centrum miasta zatrzymał mnie przeraźliwy kobiecy wrzask.

- Zostaw mnie! – po chwili powtórzył ten sam głos.

- Zamknij się, przecież tego chcesz! – ten z kolei był męski, wysoki i wściekły.

Dźwięki szamotaniny dochodziły z ciemnego zaułka za rogiem „Czarnej Pantery”, bez wahania podążyłem szybkim krokiem w tamtym kierunku. Mijając wejście do klubu zobaczyłem stojącego w progu kwadrata:

- Słyszałeś Roman? Chodź szybko – chwyciłem jego kurtkę, ale ten nawet nie drgnął.

- Mój teren kończy się za tymi drzwiami. Niech ma nauczkę. Najpierw ubierają się jak dziwki a później krzyczą jak ktoś je maca – wypalił z gniewem na ustach.

Od tamtej chwili już nie chciałem jego pomocy, udałem się sam na spotkanie z przeznaczeniem. Kiedy wyszedłem zza rogu zobaczyłem jak jakiś mężczyzna przywiązuje dziewczynę do rynny, po czym zaczyna rozpinać jej bluzkę.

- Pomóż mi, błagam! – wrzasnęła, kiedy zobaczyła moją sylwetkę w delikatnym mroku. Dopiero w tym momencie zauważyłem, że to była ta sama smarkula, która prosiła mnie o drinka, a napalony facet okazał się być amantem, który jej wtedy nie odmówił.

 

Ten momentalnie odwrócił się w moją stronę, miał panikę w oczach, ale kiedy wyciągnął pistolet z wewnętrznej kieszeni swojej skórzanej kurtki spojrzenie miał śmiertelnie pewne.

- Odejdź bo rozwalę Ci łeb! To nie Twoja sprawa – krzyczał niemal plując na zwilżony niedawnym deszczem piasek.

Skąd mógł wiedzieć, że mi już nie zależało czy zginę od krwiaka czy kuli wystrzelonej z jego 45-tki, śmierć zawsze była śmiercią. Zacząłem powoli iść w jego stronę:

- Nienawidzę takich jak Ty – powiedziałem bardzo spokojnie, czułem jak moje słowa płyną przez ciszę, pewnie tną chłodne powietrze.

- Stój bo Cię załatwię popaprańcu! – krzyczał coraz głośniej, coraz mniej stanowczo.

Zatrzymałem się dopiero kiedy moje czoło dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów od lufy drżącego pistoletu. Spojrzałem w jego oczy, bał się, biedak nie mógł gorzej trafić, miał przed sobą umierającego wariata, któremu było wszystko jedno.

- Rozwalę Cię! – ciągle to powtarzał nerwowo odciągając cyngiel.

 

To była chwila, moment jego słabości zgrał się razem z moim szaleństwem, zjednoczył się z nim. Moje ruchy były pewne i szybkie, wariackie i samobójcze. Wymierzyłem lewą ręką cios prosto w odkryty brzuch napastnika, po czym prawą bezpardonowo wygarnąłem mu broń. Chociaż poruszałem się bardzo niezgrabnie i trochę niezdarnie, mój przeciwnik stojący na granicy załamania nerwowego nie miał żadnych szans. Przystawiając pistolet do jego skroni odwiązałem dziewczynę i kazałem uciekać do rodziców.

- Dorośnij zanim zaczniesz przychodzić w takie miejsca – brzmiały moje ostatnie słowa skierowane w jej stronę.

Zostaliśmy sami… Ja i człowiek, którego nienawidziłem od momentu kiedy zobaczyłem jak rozpina swój pasek przed rozłożonymi nogami bezbronnej małolaty. Wiedziałem jak obchodzić się z bronią, studium wojskowe na uczelni zrobiło swoje. Teraz jednak nie to zaprzątało moją głowę. Wiedziałem, że powinienem szybko chwycić za telefon i zadzwonić na policję. Po chwili usłyszałem za sobą kroki stawiane na wciąż wysychającym piasku.

- Wszystko w porządku? – zapytał „zdębiały” Roman.

To był dzwonek kończący układankę w mojej głowie, ostatni przystanek moich myśli. Zdecydowany opuściłem wyprostowaną rękę trzymającą pistolet, po czym pociągnąłem za spust mając na muszce krocze nieszczęśliwego napaleńca.

- O k***a!!! – rozległ się donośny krzyk.

 

Odwróciłem się zachowując kamienną twarz. Idąc w stronę Romana wyciągnąłem magazynek, który wcisnąłem w jego dłonie mówiąc:

- Nie chcę Cię znać.

Kilka kroków dalej wrzuciłem opróżnioną 45-tkę do pobliskiego kosza na śmieci. Nikt się nie odezwał, mimo iż przed lokalem zaczął gromadzić się pokaźny tłum. Kiedy wróciłem do domu wziąłem prysznic i położyłem się spać, zupełnie spokojny… Tego dnia mogłem stracić życie, a ja nawet o tym nie myślałem. Byłem tylko wściekły na kwadrata, nikomu już nie mogłem ufać.

 

Rano obudziło mnie donośne pukanie do drzwi. Na w pół przytomny podniosłem się z łóżka, po czym zerknąłem w Judasza przetarłszy wcześniej zaspane oczy. W wejściu stał znajomy mężczyzna. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to facet sączący wodę w „Czarnej Panterze”. Kiedy otworzyłem, ten nie czekając na zaproszenie stanowczym krokiem wszedł do środka i rzucił odznakę na szafkę pod lustrem…

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...